Dożynanie tematu

To zaczęło się robić już nudne. Znów pojechałem w te same okolice. A miałem już zmienić rzekę, szukać czegoś nowego… Tylko im głębiej szukam informacji na temat miejsc odwiedzonych, tym więcej znajduję informacji o miejscach pominiętych. Plan był taki, by odwiedzić wszystkie pominięte dotąd miejsca podczas jednego przejazdu. Mogło się udać. Zapomniałem jednak o czymś takim jak czas. To jego brak nie pozwolił mi wykonać zadania. Ogólnie wyjazd był dość długi za to ubogi w zdjęcia. Obszar na, którym w planie następowało zagęszczenie obiektów do obejrzenia znalazł się poza moim zasięgiem.

Początkowo plan zakładał dojechanie do Białej Podlaskiej pociągiem i odwiedzenie kopca w Niemirowie. Nie wiem czy to dawne grodzisko czy coś innego. Jest przy ulicy Zamkowej i jest to obiekt zabytkowy. Następną miejscowością do odwiedzenia były Siemiatycze (synagoga i cmentarz żydowski). Przejazdem – w Mielniku – rzut oka na synagogę. Dalej Drohiczyn. Tu chciałem zobaczyć samo miasto, a właściwie jego zachowaną część (przecież kiedyś zajmował oba brzegi Bugu). Dopiero czytając więcej o Drohiczynie dowiedziałem się, że jest tam też cmentarz żydowski. Naniosłem więc i ten cmentarz na plan. Kolejne miejsce to Ciechanowiec (cmentarz żydowski, synagoga i skansen). O skansenie napisano, że na zwiedzanie potrzeba dwóch godzin. Czyżby był rozległy jak ten z Lublinie? Ale w Lublinie chyba jeszcze więcej czasu poświęciłem na zwiedzanie. No i sam dojazd do Ciechanowca miałem trochę wydłużyć odnalezieniem mogiły pomordowanych Żydów w Pobikrach. A z Ciechanowca pojechać miałem do Kramkowa Lipskiego na tamtejszy cmentarz wojenny. To wszystko pozostało nie wykonane. Chyba na następny weekend.

Tuż przed samym wyjazdem jeszcze znalazłem informacje o zniszczonym kirkucie w Nurze i o synagodze w Kosowie Lackim. Nur był na trasie ale nie zdążyłem nanieść sobie lokalizacji na mapy. Kosów Lacki zostawiłem sobie „na kiedy indziej”. Zastanawiało mnie dlaczego w Wirtualnym Sztetlu jest tylko jedno zdjęcie tego budynku.

Dalsza trasa to przejazd drogą łączącą Nur z Małkinią. Na mach WIG w okolicach Gąsiorowa, przy tej drodze zaznaczone są dwa cmentarze. I to jedyny ślad. Bo informacji o tych cmentarzach nigdzie nie odnalazłem. Wypadało to sprawdzić na miejscu. Z Małkini do Broku by lepiej się przyjrzeć tamtejszemu kościołowi i odnaleźć ratusz. Jeszcze dalej na trasie miałem odwiedzić cmentarz żydowski w Stoczku i dom rabina w Węgrowie. I już na wstępie wszystko poplątałem.

Uznałem, że 100 km przejechane pociągiem to niewielki zysk. Przez czas jaki jedzie pociąg mogę przejechać ponad 30 km na rowerze. A 70 km różnicy to przecież ponad 3 godziny przy moim tempie jazdy. Dodatkowo prognozy pogody pokazywały, że realizując plan będę jechał pod wiatr. Momentami miał być dokuczliwy. Z wiatrem łatwiej. Więc trasę odwróciłem. W ten sposób ruszyłem o 4 rano zamiast o 5 do Ryk zamiast na stację w Dęblinie. A mogłem pojechać do Dęblina i podjechać pociągiem do Otwocka. Oszczędziłbym około 60 km (3 godziny). Tylko wtedy nie widziałbym figur św. Jana Nepomucena: w Kuflewie

i w Kałuszynie

W Kałuszynie chciałem też odnaleźć cmentarz żydowski. Pojechałem ulicą Martyrologii. Liczyłem na jakiś pomnik, tabliczkę. Może są z drugiej strony, przy krajowej dwójce? Tu nic nie znalazłem. Tylko przy wejściu do kościoła jedyna macewa.

Kolejna miejscowość to Liw. Tu chciałem zrobić zdjęcia kolejnej figurze św. Jana. Przy rondzie. I pewnie jadąc z Otwocka tu bym dojechał.

Dojechałbym tylko po to by zaraz zawrócić. Droga do Węgrowa jest jeszcze bardziej niedostępna. Poprzednio przedostałem się pasem wyłączonym omijając wahadło na drugim pasie. Teraz zobaczyłem, że byłoby to trochę trudniejsze i zdecydowałem się na objazd. Doszło więc około 6 km wcześniej nie planowanych. I to tylko po to, by na miejscu odkryć, że na tablicy informacyjnej na Rynku Mariackim nie umieszczono żadnych informacji o Węgrowskich pamiątkach żydowskich. Nie tylko nie ma poszukiwanego przeze mnie podczas tego wyjazdu domu rabina ale nawet lapidarium, które poprzednio odwiedziłem. Co prawda pamiętałem, że jest to drewniany budynek przy ulicy Zwycięstwa. Ale jest tam kilka drewnianych budynków i nie widziałem żadnych znaków, które pozwoliłyby mi wybrać właściwy. Zajechałem więc jeszcze pod kościół ewangelicki.

Obok niego jest siedziba parafii ewangelickiej. Kościół jest więc wciąż użytkowany zgodnie z przeznaczeniem. I bardzo dobrze bo kościoły opuszczone popadają zaraz w ruinę.

Droga z Węgrowa do Broku przebiega przez Stoczek. Tu szukałem cmentarza żydowskiego, który wg odnalezionych informacji miał być nieogrodzony. Dlatego nie odnalazłem go szybko. Jest ogrodzony :) . Fakt – mapy pokazują, że jest większy. Ogrodzono tylko fragment. Zachowane macewy zarastają posadzone na ogrodzonym terenie krzewy. Wśród macew jest też ustawiona wraz z macewami pionowo tumba (to mnie zdziwiło). Akurat podczas mojej tam wizyty zastałem jakichś młodych ludzi robiących zdjęcia. Ulotnili się gdy przyszedłem ale raczej nie z mojego powodu.

W Borku miałem tym razem (a przynajmniej tak mi się zdawało) nieco więcej szczęścia – w kościele akurat nie udzielano ślubu.

Za to poszukiwany przeze mnie ratusz jest w trakcie remontu.

Już dochodziła 16. Do Ciechanowca było ponad 40 km. Starając się dojechałbym tam na 18. To późno na robienie zdjęć. Ale pojechałem w jego stronę. Choćby po to by sprawdzić co to za cmentarze są na starych mapach przy drodze. Nie znalazłem ich jednak. Zniknęły z map i z powierzchni ziemi. Już wiedziałem, że czas wracać. Ale nie przez most w Małkini. Tylko tego brakowało bym znów dał się wytrząść w drodze do Kosowa Lackiego. Wolałem zajechać do strony mostu w Nurze. Tu droga jest znacznie łagodniejsza dla siedzenia. W Kosowie Lackim zapytałem o ulicę Łąkową stojąc przy niej właśnie. Ale pytane dziewczyny nie potrafiły mi pomóc. Jedna słysząc o synagodze zaproponowała bym wjechał w tą właśnie ulicę przy której staliśmy choć o synagodze nic nie wiedziała. To było to miejsce. Rozpoznałem budynek ze zdjęcia zamieszczonego w Wirtualnym Sztetlu i zrozumiałem dlaczego jest tylko jedno zdjęcie. Do synagogi nie da się podejść inaczej niż tylko od strony ulicy Łąkowej. Teren jest zagrodzony i zarośnięty. Inne ujęcia nie wchodzą w grę. Widać, że w środku był jakiś magazyn. Ale czy wystrój wewnętrzny jest zniszczony? Czy jest Aron ha-Kodesz? Czy są ślady po bimie? Czy zachowały się jakieś polichromie? Tego wszystkiego nie wiem. Jest dach więc chyba jeszcze nikt nie planuje wyburzenia.

I tak, od Kosowa Lackiego po raz czwarty z rzędu jechałem do Puław tą samą trasą. Przez Sokołów Podlaski. Przez Siedlce. Przez Łuków. Niebo na noc zasnuły chmury. Było wyjątkowo ciemno. I zimno. Na drodze pomiędzy Łukowem i Wojcieszkowem chciałem na chwilę się zatrzymać i zapalić papierosa. Niespodziewanie z ciemności w świetle pojawił się człowiek w garniturze. Szedł poboczem. Jego lakierki miarowo stukały o asfalt. Siwe włosy. Szedł w kierunku lasu. Miał ze 4 km do najbliższych zabudowań przed sobą. Było około północy. Nic nie powiedział. A mi zjeżyły się na głowie włosy aż czapka się uniosła. Przeszła mi chęć na zapalenie, na zatrzymanie. To nieracjonalne – przestraszyłem się. Zatrzymałem się dopiero przy cmentarzu w Wojcieszkowie – 8 km dalej. Co też się dzieje w głowie? Co kieruje emocjami? Do jakiego stopnia racjonalizm kieruje naszymi krokami? Gdzie pojawiają się mity i mityczne lęki?

Ciepłe ciuchy miałem – rano też było zimno. Co więcej przez te ciuchy właśnie musiałem zrobić sobie chwilową przerwę w jeździe. Zmorzył mnie sen. Zdrzemnąłem się kilka minut w jakiejś wiacie przystankowej w pobliżu Nowodworu. Może nawet nie trwało to minuty ale poczułem się lepiej. Zaraz też zdjąłem z siebie jedną warstwę odzieży i już spać się tak nie chciało. A żeby było trochę ciekawiej nie pojechałem przez Nowodwór tylko przez Sobieszyn. W Lendzie Ruskim do wyjątkowych ciemności dołączyła mgła. Doświetlałem więc sobie drogę dodatkowym światłem. Świat zastygł. Cisza niemal całkowita. Ciemność niemal absolutna. Kilka kilometrów jazdy drogą biegnącą przez lasy. Tylko od czas do czasu słyszałem jak jakieś zwierzę zaczyna uciekać przestraszone odgłosami wydawanymi przez rower. A po wyjechaniu spod drzew zobaczyłem pierwsze gwiazdy. Mrok powoli ustępował. Za Baranowem znak objazdu do Żyrzyna. Na liczniku niemal 400 km. Nie chciałem jechać dookoła. Wymyśliłem sobie, że nie ma takiego remontu drogi którego nie ma się ominąć inaczej niż chcą drogowcy. Był tylko jeden wyjątek – mały wiadukt nad mokradłami w środku lasu. Ale tam przecież był najlepszy kawałek jezdni. Po co mieliby akurat w tym miejscu remontować drogę? I tu zadziałało pewne prawo rządzące remontami dróg. Mówi ono, że droga która wygląda nieźle będzie remontowana częściej niż droga od lat pełna dziur. Właśnie ten przejazd nad mokradłami jest nieprzejezdny. A ja bez zastanowienia mimo braku dostatecznego światła ruszyłem w las by to objechać. Zwykle przestraszone zwierzę w nocy ucieka nie wydając żadnych odgłosów. Przez to nie wiem co to jest. Zakładam, że to płochliwe sarny. Ale jak coś chrumknęło parę metrów ode mnie i zaczęło biec trochę przyspieszyłem jazdę. Na szczęście dziki też są płochliwe. Na szczęście dla dzików ja też jestem płochliwy. A przejechać się udało. Normalnie, w dzień nawet bym nie próbował. Ruch na drodze do Puław był jeszcze niewielki. To dobrze. Zwykle odcinek Żyrzyn – Puławy omijam z daleka. Między Osinami i Żyrzynem miałem zbyt wiele niebezpiecznych zdarzeń. Tym razem obeszło się bez nich.

Nie jestem pewien czy wyjazd był udany. Zdjęć mało. Plan nie zrealizowany. Nałykałem się przestrzeni i trochę strachów. Znów 412 km. Zajęło mi to 25 godzin. Ale gdyby nie sprawiało mi to przyjemności to bym tego nie robił.

Mylić się trzeba

Brok, Węgrów – te miejscowości miałem w planie odwiedzenia podczas powrotu z Tykocina. Nie odwiedziłem ich pędząc w miarę możliwości do Łukowa by zdążyć na pociąg. Gdybym wiedział, że nie zdążę pewnie w sobotę 14 lipca pojechałbym gdzie indziej. Ale nie wiedziałem. Teraz przyszedł czas naprawienia tamtego błędu. Dodatkowo na Facebooku znalazłem informację o skansenie w Ciechanowcu. Skusiło mnie ale dodałem na koniec trasy. To zwykle oznacza, że nic z tego nie będzie ale można zawsze mieć nadzieję. Wracać za wcześnie też przecież nie warto. Czas weekendowy należy wykorzystać.

Pomyłką było podczas planowania trasy założenie, że zdążę do Łukowa. Ta pomyłka była dziwna. Nie dość przecież, że dodałem do planu Ciechanowiec to jeszcze przecież wiedziałem, że będąc w Broku już będę miał na liczniku ponad 200 km. Ostatni pociąg z Łukowa do Puław odchodzi o 17:17. A o 17 jeszcze nawet nie byłem w Broku. Nie mam pojęcia skąd mi się ten błąd wziął. Chyba za bardzo byłem nastawiony na sam wyjazd. Czas zawsze był moim wrogiem.

Ale pomyłki były też podczas jazdy. Np. zamiast pojechać do Jarczewa przez Gęsią Wólkę, pojechałem przez Hutę Zadybską. Prawdopodobnie zaoszczędziłem dzięki tej pomyłce parę minut. Tu większy kawałek drogi miałem pokryty asfaltem, a po nim jeździ się szybciej. Za to czas straciłem w samym Jarczewie. Dojeżdżając do szosy Łuków – Żelechów z Budek Zadybskich na wprost jest podejrzanie wyglądający las z drogą. Za pierwszym razem gdy tu się pojawiłem pierwsza myśl była taka – park podworski. Zwłaszcza że przejeżdżałem obok bloku mieszkalnego sugerującego istnienie to dawniej PGR-u. Wtedy – za pierwszym razem – wjechałem zaciekawiony pomiędzy drzewa ale ograniczyłem się do rzucenia okiem na coś co wydało mi się wagą samochodową.

Do głowy mi nie przyszło, że widzę dwór, tylko z boku. A teraz przyjrzałem się temu dokładniej.

Ale już od paru tygodni wiedziałem, że jest tam dwór. Tylko jego obejrzenie odkładałem na później. Teraz też uznałem, że zostawię to na krótsze dni gdy całonocne jazdy będą grozić przeziębieniem. Ale nikomu nie można wierzyć, sobie też. Wjechałem i pooglądałem już teraz.

Do Wodyń jechałem drogą znaną mi na pamięć (przez Sotczek Łukowski). W Stoczku nie wytrzymałem i zrobiłem zdjęcie jednemu z dwóch tamtejszych wodnych żurawi kolejowych. Parowozy już tu nie jeżdżą ale jeździły. I została taka miła pamiątka po tych buchających parą maszynach.

W serwisie Do Broni znalazłem informację o mogile wojennej z I wojny światowej na terenie cmentarza parafialnego. Mapy WIG pokazywały też obecność jeszcze jednego cmentarza w pobliżu, którego nie ma na mapach współczesnych. Ten drugi cmentarz okazał się być cmentarzem epidemicznym.

Za to mogiła wojenna… To wygląda na pozostałości dawnej kwatery wojennej na której dokonano też pochówku żołnierzy z września 1939 roku. Mogiłę żołnierzy WP odnowiono i obmurowano. Na pozostałym terenie powstały nowe groby, a kamienie nagrobkowe z I wojny w większości usunięto i ułożono pod murem cmentarnym. Jeden z mogiły żołnierzy bezimiennych pozostał być może na swoim dawnym miejscu. A jeden leży w przejściu i chyba służy jako próg z którego łatwiej jest opiekunom nowej mogiły pielęgnować nagrobek.

Ale przynajmniej kamieni nagrobnych nie wywieziono w nieznane miejsce.

Przejeżdżając parokrotnie przez Wodynie zwracałem uwagę na tamtejszy kościół i nigdy się przy nim nie zatrzymywałem. Tym razem choć to jedno zdjęcie…

Z Wodyń skierowałem się do Seroczyna, skąd miałem zamiar dojechać do Kałuszyna. W Łukowcu zaintrygowały mnie pewne ruiny. Teraz wiem, że był to spichlerz. I jeszcze niedawno wyglądał majestatycznie co można zobaczyć w galerii miejscowości Mrozy. Ja zastałem marne resztki.

Zgubiłem się trochę w Jeruzalu. Droga nie biegła tak prosto jak chciała mapa.

Po przedostaniu się przez Kałuszyn dojechałem do wieży w miejscowości Liw. Dawno temu zwiedzałem tamtejsze muzeum. A ponieważ było po drodze… to zajechałem.

Drogi w samym Liwie i w stronę Węgrowa są remontowane. Ruch wahadłowy kierowany światłami. Kolejki samochodów. Pasy jezdni wąski – rower i autobus się nie mieszczą razem, no może na upartego i z ocieraniem się o siebie. Z tego powodu choć zauważyłem na rondzie w Liwie słup z figurą św. Jana Nepomucena nie zrobiłem mu zdjęć. Teraz żałuję. Może jeszcze mi się przytrafi tam być? W końcu w Węgrowie nie widziałem wszystkiego co zobaczyć chciałem. Zajechałem bowiem do lapidarium stworzonego z ocalałych macew żydowskich…

i na Rynek Mariacki.

Ale kościoła ewangelickiego i domu rabina już nie widziałem. Gonił mnie czas. A właściwie już przegonił.

Na rynku spotkałem rowerzystę widzianego wcześniej w Liwie. Okazało się, że jedziemy w tą samą stronę przez parę kilometrów. Wspólnie udało się odnaleźć drogę wyjazdową. Ja w Węgrowie nigdy wcześniej nie byłem. On był gdy jeszcze nie było tu tylu rond. Spieszyłem się do Broku. O ile odnalezienie cmentarzy: żydowskiego i epidemicznego nie wydawało się trudne (są na mapach), to cmentarze wojenne były dla mnie niewiadomymi. O jednym wiedziałem tylko, że znajduje się przy drodze do Poręby. Drugi przy drodze do Małkini. Ale jak daleko od centrum? Jak daleko od szosy? Brok powitał mnie widokiem nieco zaskakującym. Nowoczesne budowle są tu zamaskowane starymi wiatrakami (ustawionymi na dachach.

Po przedostaniu się przez Bug pojechałem w stronę Poręby. Jechałem powoli bacznie się rozglądając. Po około 5 km jazdy przez las dotarłem do tablicy witającej przyjeżdżających do Gminy. A obok niej jest poszukiwany cmentarz.

Po tym odkryciu powróciłem do samego Broku. Cmentarz żydowski znajduje się obok cmentarza katolickiego. Problemu ze znalezieniem nie było. Tylko przez chmury i drzewa niewiele światła dochodziło na jego teren.

Cmentarz epidemiczny widoczny był z daleka więc też nie było potrzeby prowadzić poszukiwań.

Problem pojawił się dopiero przy ratuszu. Chciałem go odnaleźć i sfotografować. Ale zapomniałem. Tak to jest jak się nie zapisze planu tylko korzysta się z pamięci. Przypomniało mi się oczywiście ale jak już Brok miałem daleko za sobą. Zanim go jednak opuściłem rzuciłem jeszcze okiem na XVI-o wieczny kościół.

Skierowałem się do Małkini. Znów wypatrywałem cmentarza. Gdzieś przy drodze. Ale gdzie? Znów okazało się, że cmentarz jest na skraju Gminy. Tu jednak jeszcze po przeciwnej stronie drogi jest parking leśny.

A Ciechanowiec i skansen? Miałem jeszcze ponad 30 km. Już było około dziewiętnastej. Odpuściłem. Teraz miałem zamiar przejechać przez Bug w Małkini. Mają tu od przejazdu kolejowego ścieżkę rowerową. Ciągnie się ona przez most. Zapewne z myślą o turystach zmierzających do muzeum w Treblince. Jednak ostatnie burze zniszczyły nasypy uszkadzając ścieżkę w pobliżu mostu po obu stronach rzeki.

A most jest całkiem ładny.

Bardzo kontrastuje z dalszą drogą. Dalej jest bowiem wąska droga wyłożona betonowymi, popękanymi płytami. Do samego muzeum nie zajeżdżałem. Kiedyś, dawno dawno temu tu byłem. A teraz i tak było już późno. Może nawet bardzo późno. I ta droga. Dojazd do Kosowa Lackiego był jak droga przez mękę. Pocieszyła mnie tylko jedna dziewiętnastowieczna kapliczka po drodze.

Od Kosowa Lackiego jechałem już tą samą trasą co tydzień wcześniej. Tym razem jednak w nocy. Było też chłodniej. Znacznie chłodniej. Odkryłem, że męczące mnie poprzednio podjazdy są niewielkimi wzniesieniami. Musiałem być faktycznie bardzo zmęczony poprzednio. We wszystkich mijanych miastach spotykałem wielu młodych ludzi, którym szkoda czasu na spanie. Wesela. Świat się bawi. Świat jest piękny. Tu się zastanowiłem trochę. Czy świat jest piękny? Czy jak nie jest źle to jest dobrze?

Świat jest piękny bo tak chcę. Jest piękny dla mnie. I jest to uwarunkowane przeróżnymi hormonami. Bo choć dla mnie piękne są łąki pełne bocianów to czy dla bocianów też jest to piękne? A ma być urodzajny rok. W większości gniazd bocianich są po trzy bocianięta. Gdy jest głodno często rodzice jedno bocianiątko wyrzucają. A teraz? Te piękne bociany nie mają gdzie spać. Spotkany tydzień temu bocian śpiący na latarni prawdopodobnie nie mieścił się w już w gnieździe z młodymi. Jak więc świat wygląda z perspektywy bociana? Pewnie inaczej. Ja bym surowej myszy nie zjadł.

Noc była szczególnie ciemna. Niebo zasnute chmurami odkryło się nade mną i mogłem podziwiać szczególnie gęsto nakrapianą czerń. Księżyc pojawił się dopiero około drugiej swoim blaskiem przerzedzając gwiazdy na nieboskłonie. Do północy pola i łąki hałasowały świerszczami i żabami. Pod latarniami od czasu do czasu przemknął nietoperz. Jak wielu rzeczy nie widzę i nie słyszę? Noc pokazuje jak ważne jest dla mnie światło. Oczy. Choć świat nocą też jest piękny to pełen jest też rzeczy ukrytych. Mogę fantazjować. Ale czy w dzień nie jest podobnie? Złudzenia. Czym jest rzeczywistość? Czy jest nią ból tyłka od za długiego siedzenia na rowerowym siodełku? Ale trzeba umysł oderwać od pośladków. Niech wzleci. Wróci gdy jakiś samochód zajedzie mi drogę, gdy jakiś kierowca nie skróci świateł albo włączy długie gdy będzie już blisko mnie. Prozaiczne zdarzenia i romantyczne wzloty. O trzeciej w nocy spotkany wśród pól pieszy w białej koszuli z krawatem pytający czy daleko jeszcze do skrzyżowania. Zając uciekający o świcie cały czas drogą którą i tak jechałem (czy uznał mnie za upartego prześladowcę?). Psy goniące mnie do wściekle po drodze. Koty przytulające się do ziemi widząc rower (dziwne, że go nie słyszą). Koguty piejące o świcie. Wędkarze skuleni na brzegach rzek. Obrazki z drogi, których nie ma na zdjęciach.

Przejechałem 412 km. Zajęło mi to dobę. Już chyba cztery razy byłem nad Bugiem (6 razy go przekraczałem). Poznałem dwa promy i 4 mosty. Chyba już czas zmienić rzekę. A dlaczego trzeba się mylić? Żeby się nie zanudzić i nie popaść w rutynę. Dać się zaskoczyć. Idąc spać nie jestem pewien czy się jeszcze obudzę. Lubię dawać się zaskoczyć życiu. To może znaczyć, że jestem pesymistą. Może czasami…

Dwa dni w siodle

W końcu dotarłem do Tykocina. Przymierzałem się do tego od co najmniej zeszłego roku. Ale czy ktoś wie dlaczego tak mi na tym zależało? Chyba nie. Bo nie chodziło o to, że jest to miasto wypełnione zabytkami. Chodziło o coś innego.

Poza krakowskim Kazimierzem trudno chyba znaleźć w Polsce inne miejsce w którym coś się ciągle dzieje wokół pamięci o żydowskich sąsiadach. W Kazimierzu uczestniczą w tym Żydzi przybywający z całego świata. A Tykocin? Tu jest grupa entuzjastów, którzy działają poza tym komercyjnym już obszarem festiwalowym. I to jest jeden aspekt tej mojego zainteresowania Tykocinem – jeśli coś się dzieje w związku z pamięcią o Żydach to najczęściej w Tykocinie.

Drugi aspekt też jest związany z wyjątkowością tego miasta. Ale wyjątkowością nieco innego rodzaju. Wiadomo przecież co się działo na terenach zajętych przez Niemców w 1941 roku. Jedwabne stało się symbolem choć jest tylko jednym z wielu miasteczek w których doszło do tragicznych wydarzeń po wkroczeniu Niemców. Czy rzeczywiście była to zaplanowana akcja „samooczyszczania” jak pisał Wierzbicki? Czy dochodziło do takich wydarzeń wszędzie tam gdzie zamieszkiwali Polacy jak ostatnio gdzieś czytałem? Czy wielkie znaczenie ma to, że w 1939 roku okupantów sowieckich witali żydowscy komuniści, a w 1941 okupantów niemieckich tak samo witali Polacy? Tykocin do tego wszystkiego nie pasuje a jest w pobliżu miejscowości w których przebieg wydarzeń był tragiczny dla społeczności żydowskiej. Dlaczego w Tykocinie było inaczej? Jasne, że nie zakładałem znalezienia odpowiedzi na miejscu. Chciałem jednak bardzo to miasto zobaczyć. Może błędem było, że widziałem je niemal bezludne. Przecież co złego i dobrego to działania ludzi. Ale od czegoś trzeba zacząć.

Próbę dojechania do Tykocina z Białej Podlaskiej podejmowałem już w poprzednim tygodniu. Nie dojechałem. Ale choć trochę „oczyściłem przedpole” i poznałem teren. Nie na wiele się to zdało :) . Nie przewidziałem tego co przewidzieć się nie dało. Awarii. I jak mi się zdaje nie tylko ja jej nie przewidziałem. Gdyby chodziło o mój rower nie byłoby problemu – narzędzia miałem.

Podróż rozpocząłem biorąc dzień urlopu. Tylko w dni robocze mam pociąg po 4 rano. Pociąg z Dęblina więc musiałem te 24 km dojechać zanim do pociągu wsiadłem. W nocy i rano jest jeszcze przyjemnie. Koszmar zaczyna się później. Ale tu otrzymałem pierwszy sygnał, że technika nie wytrzymuje, a logika nie jest najlepszym narzędziem. W Łukowie nastąpiła zmiana składu. Pociąg, którym jechałem z Dęblina miał uszkodzoną… klimatyzację. Zamiast niego podstawiono więc skład klimatyzacji pozbawiony. Logiczne jest, że to co zepsute należy naprawić. Logiczne jest też to, że skoro czegoś nie ma, to się nie zepsuje.

W Białej Podlaskiej byłem 2 godziny wcześniej niż poprzednio. Luzik. Dlatego zajechałem do pałacu Radziwiłłów. Te parę minut mnie nie zbawi. Rzut oka. Kilka zdjęć i w drogę. Ale tak to nie ma :) . W parku spotkałem wysportowanego emeryta zainteresowanego innymi osobami wyglądającymi na związane ze turystyką czy sportem. Trochę pogadaliśmy o rowerach i podróżach. Zrobiło się z tego więcej niż kilka minut ale co robić? Lubię pogadać. A do pałacu trzeba będzie się wybrać w innym terminie. Właśnie trwają prace remontowe. Z wież zdejmuje się kopuły. Budynki obstawia się rusztowaniami i owija różnymi materiałami.

Kolejny pałacyk miałem przy drodze do Janowa Podlaskiego. W Roskoszy. Ale już szkoda mi było czasu na dokładną lustrację. Zrobiłem więc tylko jedno zdjęcie nie schodząc z roweru.

Krótka przerwa na papierosa w Janowie Podlaskim przyniosła „owoce”. Odkryłem, że zatrzymałem się w pobliżu cmentarza żydowskiego. Wyboru miejsca dokonałem kierując się cieniem rzucanym przez drzewa. Że jest to kirkut zrozumiałem widząc umieszczoną na płocie tablicę z „instrukcją powrotu macewy”. Na terenie cmentarza nie widziałem ani jednej. Instrukcja jest więc jak najbardziej na miejscu. Kamienie nie rozpuszczają się w powietrzu.

Z Janowa pognałem do Gnojna, by przedostać się promem na drugą stronę Bugu. Po drodze zatrzymałem się na chwilę przy kościele w Bublu Starym. Trwało nabożeństwo.

W Gnojnie przeżyłem małe zaskoczenie. Prom nie kursował. Powodem była awaria, której nikt chyba nie przewidział. Prom porusza się wykorzystując nurt rzeki. Przymocowany do liny dwoma kółkami ustawia się pod kątem i przemieszcza się powoli w poprzek nurtu. Zepsuły się kółka. Zapasowych nie było. To nie wszystko. Najpierw bowiem poinstruowano mnie bym po przewoźnika zadzwonił. Numer jest podany na tablicy informacyjnej. Nie ma tam informacji, że jedyną siecią telefonii komórkowe działającą w tym miejscu jest sieć Orange. Nie miałem więc zasięgu. Wizja jazdy do mostu po którym przejeżdżałem w poprzednią sobotę była czymś bliskim koszmarowi. Daleko i nie po drodze. Chciałem też zobaczyć zabytek w Niemirowie – wzgórze, chyba zamkowe. Wzgórze może poczekać. Ale ja nie koniecznie. Okazało się, że w okolicy jest jeszcze jedna przeprawa promowa. Czytałem o niej, że jest projektowana. Tymczasem ona już działa. W Zabużu. Kilkanaście kilometrów dalej na zachód. Nie miałem innego wyboru tylko jechać dalej. Prom w Gnojnie czekał na kuriera z kółkami.

Przejazd przez kilka miejscowości pokazał mi dobitnie, że tereny te są mocno eksploatowane wypoczynkowo. Ale jeszcze chyba nie zaczął się sezon. Liczyłem na małą kawę ale choć było około godziny 10 wszystkie knajpki były pozamykane. A prom w Zabużu jest taki sam jak ten w Gnojnie.

Po przepłynięciu przez Bug byłem już praktycznie w Mielniku. Nie chciało mi się wracać do Niemirowa i pojechałem szukać cmentarza żydowskiego. Choć poprzednio poświęciłem temu szukaniu sporo czasu to jednak nie przeczesałem terenu dokładnie. Pozostał pewien obszar pominięty. Musiałem to jeszcze sprawdzić. Trochę dziwiłem się, że nie ma tego cmentarza na liście miejsc do odwiedzenia w Mielniku. Osada chwali się kilkoma zabytkami. Ale nie tym cmentarzem. Naniesiono mimo tego jego lokalizację na mapę Mielnika umieszczoną na tablicy informacyjnej. Jakby tylko kątem oka zarejestrowałem obecność przy drodze drogowskazu ale nie zwróciłem uwagi na to, co on wskazuje. Sama świadomość, że tak zrobiłem skłoniła mnie do tego by zawrócić i jednak to sprawdzić. Drogowskaz wskazywał punkt widokowy nad kopalnią gipsu. Musiałem to zobaczyć.

W lesie niewiele się zmieniło przez te 6 dni. Nie widziałem poziomek ale są maliny. A cmentarz… jest oczywiście w tym miejscu do którego nie zajrzałem. I już wiem dlaczego gmina się nim nie chwali, nie wiem za to dlaczego umieściła go w takim razie na mapach. Groby na cmentarzu zostały sprofanowane nie tylko podczas okupacji i po okupacji. Profanacji dokonano też całkiem nie dawno. Zapewne szukając legendarnego „żydowskiego złota”.

To nie jedyna mogiła tak zbezczeszczona. Ta jednak najbardziej rzuca się w oczy ponieważ tumba zachowała się w całości. W pobliżu jest jeszcze jedna ale podczas wyrywania z ziemi rozbita. Macew niewiele. Trudno chyba byłoby z nich cokolwiek odczytać. Po tych smutnych widokach ruszyłem do Grabarki. Chciałem zrobić zdjęcia w słońcu. Poprzednio było pochmurno i niebo na zdjęciach wyszło mi prześwietlone. A lubię ten błękit. Ten który gdy jest sam na zdjęciu jest tylko zdjęciem bez planu, z samym tłem. Zdjęcia z planem bez tła już miałem. A przy drodze krzyże. Lubię te „elementy krajobrazu”.

Wciąż nie wypatrzyłem w którym miejscu żółty szlak turystyczny wchodzi do lasu w Radziwiłłówce. Chętnie jednak rzuciłbym okiem na bunkry w lesie. Na swoje czasy były nowoczesne. Ale wielu z nich nie ukończono przez czerwcem 1941 roku. Kolejny punkt to źródełko przy drodze. Jadąc poprzednio tą samą drogą widziałem drogowskaz wskazujący drogę do źródła w lesie. To jedno ze źródeł, które przyczyniły się do powstania sanktuarium na górze Grabarce.

Choć miejsce okazało się bardzo klimatyczne to pieniądze na dnie zniechęciły mnie do zaczerpnięcia wody. Jedna zaraz wygasła dzięki tym źródłom. Ale to nie jest dla mnie dowód na aseptyczne właściwości źródeł. Raczej dowód na to, że źródła nie mają kontaktu z wodami podskórnymi. Za to pieniądze miały kontakt z niejedną skórą. Woda nie tryska. Ona się sączy. Zbiera się w betonowym kręgu studziennym zamykanym z wierzchu metalową klapą. Powyżej źródła ustawiono krzyże.

Na Grabarce nic się nie zmieniło. Brakowało mi tylko śpiewu dochodzącego z wnętrza świątyni. Ale to zapewne dlatego, że poprzednio byłem po godzinie 17, a do 17 można zwiedzać świątynię (zakaz fotografowania wnętrza). Chyba teraz Grabarka będzie mi się kojarzyć przede wszystkim z tym śpiewem. Dotąd kojarzyłem ją tylko z krzyżami przyniesionymi przez pątników. I mam zdjęcia z błękitem nieba w tle.

To był ostatni punkt podczas poprzedniego wyjazdu. Teraz byłem około 5 godzin wcześniej. Powrót nie wchodził w grę. Jechałem dalej. Do Milejczyc, które poprzednio uznałem za zbyt oddalone by dojechać do nich podczas dnia. Na miejscu miałem odnaleźć cmentarz żydowski i synagogę. Pamiętając mapy nie miałem problemu ze zlokalizowaniem cmentarza. Pierwsza droga w prawo i zaraz byłem przy płocie cmentarnym. Na tablicy informacyjnej umieszczono listę Żydów posiadających nieruchomości na terenie Milejczyc. Na terenie cmentarza poza kilkoma tumbami jest tylko fragment jednej macewy.

Wydawało mi się, że większym problemem będzie odnalezienie synagogi. Pamiętałem że na zdjęciach był to nieotynkowany, ceglany budynek. Przy ulicy Parkowej. Ale problemu nie było. Główna droga przebiega obok małego parku w Milejczycach zajętego tego dnia przez miłośników piwa. W parku przy synagodze jest mały murek z namalowanymi trzema świątyniami. Za nim stoi synagoga.

Za to wyzwaniem okazało się poszukiwanie cmentarza żydowskiego w Kleszczelach. Z map WIG znałem jego lokalizację. Z Geoportalu miałem wiedzę o stanie obecnym – brak drogi prowadzącej do cmentarza od dróg przebiegających w pobliżu. Choć wdarłem się tam w miejscu bez śladów ludzkiego dreptania odnalazłem zaraz ścieżkę, która do cmentarza mnie doprowadziła. Zaczyna się ona przy opuszczonych zabudowaniach. Nie wpadłem na to, że ich ogrodzenie jest tylko od frontu.

Poza pomnikiem na terenie cmentarza znajduje się kilka zachowanych macew z kamieni polnych.

To na peryferiach zabudowy od strony Czeremchy. A w samych Kleszczelach zwróciłem uwagę na cerkiew stojącą tyłem do głównej drogi.

Ta główna droga budziła moje wątpliwości. Spodziewałem się, że będzie na niej panował duży ruch. Dlatego właściwie wytyczyłem sobie trasę dłuższą o 10 km biegnącą drogami bocznymi. Pewnie warto będzie kiedyś tam się zapuścić. Teraz widząc, że zamiast ruchu na drodze panuje bezruch pojechałem nią do Bielska Podlaskiego. Jeszcze liczyłem na to, że tego samego dnia dojadę do Tykocina. Przestałem na to liczyć gdy dojechałem. W Bielsku chciałem odnaleźć dwa cmentarze. Obydwa po przeciwnych stronach miasta. Na początek zacząłem szukać cmentarza żydowskiego. Jadąc powoli i rozglądając się chyba budziłem niepokój u kierowców. Kilku na mnie trąbiło. A przecież nawet nie jechałem zygzakami. Tylko powoli. Tak dojechałem do końca zabudowy i… nic. Teraz chciał nie chciał i tak musiałem jeszcze raz przejechać tą samą drogą. Przypomniałem też sobie, że cmentarz nie przylega do drogi. I teraz już z daleka wypatrzyłem tablicę z napisem „CMENTARZ ŻYDOWSKI”. Na miejscu brak starych macew. Ale to nie znaczy, że nic tam nie ma.

Jest też mogiła zbiorowa z czasów okupacji i później postawione nagrobki. Zwróciłem uwagę, że poza cmentarzem w Janowie Podlaskim tego dnia nie odwiedziłem żadnego cmentarza zaśmieconego. A wydawało mi się, że już na śmieci na cmentarzach przestałem zwracać uwagę.

Przejazd przez Bielsk Podlaski nie obył się bez niespodzianek. Miłych. Nastawiony podczas poszukiwań na cmentarze nie zwracałem uwagi na inne godne zainteresowania miejsca. Sam się nasunęły przed oczy. Np. stara cerkiew.

Ratusz.

Nowa cerkiew.

Przejechałem przez całe miasto by odnaleźć cmentarz wojenny. Z I wojny światowej. Znalazłem o nim wzmiankę w opisie trasy turystycznej. Znałem więc nazwy miejscowości między którymi cmentarz się znajduje. Na odcinku 3,5 km odnalazłem dwa miejsca które mogłyby być tym cmentarzem. Nie było jednak żadnych tablic informacyjnych. Jedno z tych miejsc to zagajnik o kształcie kwadratu porośnięty drzewami – nie widziałem żadnego krzyża ale też nie wchodziłem pomiędzy drzewa. Drugie miejsce to cmentarz przy pierwszych zabudowaniach z tej strony w miejscowości Hryniewicze Duże.

To tak jakbym cmentarza nie odnalazł. Nie wiem bowiem które z tych dwóch miejsc jest poszukiwanym przeze mnie cmentarzem. A słońce już szło spać. Tykocin był już tego dnia nieosiągalny. Z dwóch wyjść – wracać lub jechać dalej – wybrałem drugie. Jedna zarwana noc to nie jest wielki problem. Znów więc przejechałem przez cały Bielsk i odszukałem drogę do Augustowa (Augustowo, nie mylić z Augustowem). Sama nazwa miejscowości coś mi mówiła. I zaraz odkryłem co. Jest tam cmentarz z I wojny światowej. Tylko o tym nie pamiętałem.

Nie pojechałem tak jak sobie to wcześniej planowałem. Wolałem nieco nadłożyć drogi i pojechać drogami ważniejszymi niż lokalnymi. Głównie chodziło o psy. Te spuszczone. Wiem, że wielu właścicieli nawet nie wie, że mają spuszczone psy – nie raz widziałem psiaki przeciskające się przez dziury z których zapewne za dnia nie korzystają. Serce podchodzi mi do gardła gdy widzę nocami włóczące się psy pokroju owczarków, a to zdarza się często. Cała szczekająca drobnica może nie byłaby warta wzmianki ale każdy taki psiak to zawsze początek sfory ścigającej rower. Nocą po prostu jest inaczej. Co prawda psy nadal interesują się łydkami rowerzystów, a koty hipnotyzują szprychy. Ale to psie zainteresowanie jest bardziej dokuczliwe. Wspominam o tym ponieważ mój wybór na Podlasiu nic nie zmienił. Psy biegają też po drogach „ważniejszych”. Na szczęście było też sporo odcinków poza obszarem zabudowanym. I tak byłoby leniwie i spokojnie aż do Tykocina gdyby nie remonty dróg. Planowałem odpocząć po przejechaniu przez krajową ósemkę. Ale miałem problem z jej przejechaniem. Właśnie odcinek na mojej trasie był modernizowany. Budowany jest wiadukt, który ułatwi przejechanie. Ale nie miałem czasu na to by poczekać aż go wybudują do końca. Musiałem pojechać objazdami i kawałek ciasną drogą wytyczoną na jednej części robionej tu dwupasmówki. A ruch był spory mimo tego, że było już po północy. Jakoś się udało. Nawet trochę mnie to „ożywiło”. Sprawnie więc dojechałem do samego Tykocina gdzie znów wpadłem w remonty dróg. W tym wypadku to akurat wyszło dobrze, że ich jeszcze nie ukończono. W mieście układa się „kocie łby” a ja nie przepadam za tym drżeniem w jakie wprawia mnie przejazd po nich. Pojechałem po nieukończonej ulicy i dotarłem do Starego Rynku. Tu zmieniłem buty – Kumari radziła mi brać je w razie kradzieży roweru, mi chodziło o hałas jaki wywołują stalowe zatrzaski w butach do jazdy, szczególnie na bruku. Ale było może wpół do drugiej. Słońce słodko spało.

Do wschodu słońca odpocząłem. Choć odpoczywałem też jadąc. Odpoczywałem do tego smażenia jakie zafundowało mi słońce. Miałem pewien problem. Nie pamiętałem zupełnie co gdzie jest w Tykocinie. Liczyłem na plan miasta z zaznaczonymi ważniejszymi punktami. Szczególnie zależało mi na odnalezieniu synagogi i kirkutu. Ale szukanie po ciemku było bez sensu. Blisko wschodu słońca na rynku pojawił się człowiek robiący coś w rodzaju obchodu. Nie był strażnikiem ani nikim takim. Sam mnie zaczepił. Potem już ja go zaczepiałem spotykając parę razy w różnych miejscach miasta. On chyba rzeczywiście robił obchód. Patrzył co się zmieniło. Znał miasto na wylot. Nie historię ale jego układ i lokalizację wszystkich ważniejszych budowli. Zastanowiło mnie dlaczego nie wspomniał o synagodze. Dopiero gdy ja o nią zapytałem wskazał kierunek i powiedział, że ciągle przyjeżdżają ją oglądać Żydzi. Wyszło na to, że moje zainteresowanie zaczęło go irytować. Namawiał mnie na obejrzenie miejscowego klasztoru, a gdy zapytałem o cmentarz żydowski wskazał kierunek i stałem się dla niego przezroczysty. Zupełnie mi to nie pasowało do mojego wyobrażenia o mieszkańcach Tykocina ale to zrozumiałe – wyidealizowałem ich sobie. A przecież to są zwykli ludzie. Niezwykłe jest miejsce w którym mieszkają.

Rynek (nowy) o wschodzie słońca.

I Czarniecki na placu. W przypadku tej postaci rzadko wspomina się, że jego oddziały w wielu miejscowościach mordowały Żydów.

Zamek a może bardziej już restauracja? Zamknięta brama więc zdjęcia tylko zza płotu.

Rzut oka na tykociński kościół i most zza Narwi.

Synagoga z XVII wieku która jest domem wielu jaskółek.

Kirkut założony w XVI wieku. Na tyle rozległy, że umieszczono tu dwie tabliczki informujące o tym co to za miejsce. Macew jednak zostało niewiele.

Po tym zwiedzaniu pozostało mi wracać do Puław. Inaczej niż planowałem. Plan bowiem zakładał nocny przejazd do gminy Brok nad Bugiem. I dalsze zwiedzanie. Teraz noc już była za mną. Przejazd do Broku mijał się z celem. Zarwałbym następną noc? Wątpiłem w to bym dał radę. Wytyczyłem więc sobie najkrótszą drogę do Łukowa skąd chciałem pojechać pociągiem. Nie zależało mi na biciu rekordów ale wszystko wskazywało na to, że to będzie najdłuższy odkąd jeżdżę z licznikiem jednorazowy wypad. Najpierw jednak chciałem jeszcze zobaczyć mogił zbiorowe w których spoczęli tykocińscy Żydzi. Minąłbym pewnie to miejsce. Akurat tu było za dużo tabliczek. Kilka leśników i dwie informacyjne.

Mogiły są trzy i są często odwiedzane przez grupy Żydów z zagranicy. Dzieci też. To one zapewne przygotowały „kamienie pamięci”.

A dalej pojechałem w nieznane. Zupełnie nie znałem okolic jedynie z map znałem sieć dróg. Ale rozglądałem się. W pobliżu Wysokiego Mazowieckiego, w Starej Rusi jest cmentarz z I wojny światowej. Założony obok kapliczki z XIX wieku. Na cmentarzu tym zachowały się drewniane, podobne do wieloramiennych krzyży tabliczki imienne poległych. Wykonane z drewna zwykle ulegały zniszczeniu zanim ktoś się nimi zainteresował. A tu niespodzianka. Jeszcze są. Choć już częściowo zniszczone.

W Wysokim Mazowieckim jeszcze nie ukończono płotu otaczającego cmentarz żydowski. Zapewne po zakończeniu prac remontowych na bramie zawiśnie kłódka. Ale jeszcze teraz jej nie było.

Samo Wysokie sprawia wrażenie miasta nowoczesnego. Widać, że przez miasto przetoczyła się fala modernizacyjna. I pewnie dlatego widok najzwyklejszej furmanki sunącej ulicą razem z samochodami bardzo mnie… zdziwił? rozbawił? Sam nie wiem. Ruszyłem dalej, do Czyżewa-Osady. Po drodze napotkałem kapliczkę z figurą św. Jana Nepomucena.

To było pod Kaczynem Starym. Dopiero po powrocie do domu dowiedziałem się, że w Kaczynie mieszkali rodzice braci Kaczyńskich. A myślałem, że to wielopokoleniowi Warszawiacy.

Z Czyżewa wyjechałem znów drogą krajową. I tutaj szczęście mi dopisało – ruch był mały. Most na Bugu znacznie ładniejszy, wygodniejszy i szerszy niż ten pod Siemiatyczami. Ale nie miałem ochoty jechać do Sokołowa Podlaskiego. Zakładałem, że kręta droga może prowadzić przez starą zabudowę (tak jest) albo jest obwodnica z zakazem wjazdu dla rowerów. Dlatego odbiłem do Kosowa Lackiego. Nie sprawdziłem dokąd dojadę kierując się na Siedlce. A gdybym sprawdził to wiedziałbym, że do Sokołowa Podlaskiego :) . Już wyjeżdżając z Kosowa zainteresowałem się kopcem widocznym z drogi wyjazdowej. Okazał się być mogiłą powstańców z 1863 roku.

Dalej droga wydawała mi się prowadzić głównie pod górę. Ale to musiało być zmęczenie. Zdaje się, że już nie nadążałem z uzupełnianiem płynów. A skoro było tak źle to zatrzymywałem się częściej i częściej popijałem. Nie wiem ile litrów płynów przez te dwa dni w siebie wlałem. Straciłem rachubę po 6. Upał był straszny. Aż miejscami asfalt uginał się pod kołami. Sokołów przywitał mnie ścieżką rowerową przy ulicy Wesołej. Mi wesoło nie było bo ścieżka wykonana została metodą najgorszą z możliwych – prostokątne kostki ze ściętymi brzegami ułożone w podłużne pasy. Rower mi na tym tańczył. Tylko czekałem aż policja zatrzyma mnie do kontroli. Trochę zazdrościłem ludziom nie korzystających z super odpornych na przebicia opon. Ale tylko trochę. W centrum po raz nie wiem który zdziwiłem się, że nie ma sklepów spożywczych. Tak jest prawie wszędzie. W centrum za wynajęcie płaci się najwięcej więc handel spożywczy od centrów się odsuwa. A ja potrzebowałem płynów. Dużo płynów. Szczęśliwie znalazłem cukiernię z napojami. Przy wylocie z Sokołowa wsiadłem na rower, rozpędziłem się z górki, zahamowałem i zawróciłem. Mignęła mi bowiem figura ś. Jana Nepomucena. Do Sokołowa być może już nigdy nie przyjadę (nie spodobał mi się) więc nie chciałem na później odkładać sfotografowania tej figurki.

I już bym pojechał jednak dalej ale… zaczepił mnie człowiek zainteresowany zakupem roweru z przerzutkami. No i się rozgadaliśmy. Swoją drogą musieliśmy nieźle wyglądać stojąc tak w słońcu gdy pot kapał nam z nosów. Nawet właściciel podjazdu na którym staliśmy nie trąbił tylko się wcisnął obok nas z samochodem. Ale nie wiem po co komuś kto jeździ tylko do centrum swojego miasta i z powrotem rower z przerzutkami. Chyba tylko z powodu wzniesień na drodze – te są tu duże. Sam po mieście poruszam się pieszo. Po to przecież wymyślono miasto by wszędzie było blisko. Jeżdżąc staram się o ile się da miasta omijać. Jest w nich ciasno. Ciasno na chodnikach i ciasno na ulicach.

Z Sokołowa do Siedlec jedzie się już dość spokojnie. Ścieżki rowerowe (te fatalnie wykonane) zaczynają się dopiero w gminie Siedlce. Ale nie da się dojechać ścieżkami do samego centrum. Od czasu do czasu trzeba wjeżdżać na jezdnię. W Siedlcach planowałem sprawdzić czy w lapidarium zachował się nagrobek oficera carskiego zmarłego podczas walk o twierdzę w Dęblinie. Zrobiłem to z przyjemnością – w lapidarium jest dużo cienia. A wszystko co robiłem zamiast jazdy do Łukowa obróciło się przeciwko mnie. Gdy już do Łukowa dojechałem okazało się, że spóźniłem się 20 minut na ostatni pociąg do Puław. Nie znałem rozkładu jazdy ale wiedząc że to było tylko 20 minut trochę żałowałem. Czułem się wykończony. A tu przede mną jeszcze 85 km. Niby niewiele. A jednak dużo. Dochodziła 18, Pewne było, że zahaczę o noc i że przekroczę 500 km. Zrobiłem więc to co uważałem za ostateczność – kupiłem napój energetyczny. W upały to niebezpieczne. Energia pozwala zapomnieć o uzupełnianiu płynów. W każdej chwili mogło się okazać, że napój przestał działać, a ja dysponuję energią podobną do tej jaką ma mokra ścierka. Pędziłem jednak jak wariat. No może prawie jak wariat. Prędkości wcale nie były rewelacyjne. Zwykle na krótkich dystansach jeżdżę szybciej. Napój mógł trochę oszukać organizm ale bez cudów. Z pustego i Salomon nie naleje. A zresztą… I tak nie pojechałem szybko do Puław. Za Wolą Gułowską już zastanawiałem się czy kąpiel, którą zaplanowałem po powrocie do domu nie nastąpi trochę wcześniej. Niebo zasnuły chmury. Waliły pioruny. Od czasu do czasu wiatr szarpał czupryny drzew. Na prawie godzinę przysiadłem w wiacie przystanku autobusowego i czekałem. Ruszyłem dopiero gdy uznałem, że burza opuściła tereny do których miałem dojechać. Drobny deszcz sprawiał mi przyjemność po dwóch dniach w słońcu. A widok połamanych gałęzi potwierdzał słuszność mojej decyzji by chwilę zaczekać zamiast jechać mimo wszystko przed siebie. Mijałem wsie pozbawione prądu. W samych Puławach jeszcze w niedzielę nie działały bankomaty PeKaO S.A. A zanim do Puław dojechałem musiałem walczyć z czymś dziwnym. Nad drogami unosiła się para wodna. Rozgrzana. Robiło się duszno i śpiąco. Na przemian robiło się rześko (jak to po deszczu) i duszno (jak to po deszczu). W sumie było dziwnie i światła ginęły w tej mgle nad samą jezdnią. Ale dojechałem.

Rower przejechał 530 km. Poza Puławami byłem 44 godziny. A przez ten cholerny napój energetyczny nie mogłem po powrocie usnąć. Niedobre toto nie tylko w smaku. Ale trochę pomogło gdy już sam się oszukiwać nie potrafiłem, że jeszcze mam siły.

Wyżymaczka

Plan opisany na wstępie poprzedniego wpisu nie został zrealizowany. Choć te 500 km było całkiem realne to jednak tylko w idealnych warunkach. A idealne warunki to około 20 stopni przez całą dobę, brak wiatru lub delikatny wiatr w plecy, wszystkie miejsca do których jechałem w punktach w których się ich spodziewałem. Podobne warunki zdarzyły mi się może jeden raz w ciągu ostatnich czterech lat. W sobotę 30 czerwca 2012 roku było inaczej. I może dlatego wcale nie było to nudne :) .

Wystartowałem o piątej rano z Puław. Musiałem dojechać do Dęblina skąd miałem pociąg jadący na wschód. W weekendy z Puław w tą stronę pociągi jadą za późno. A czas ma znaczenie. Jeszcze lepiej by było wyjechać pociągiem około czwartej rano. Ten jednak nawet z Dęblina wyjeżdża tylko w dni robocze. A na dworcu gdy zapaliłem papierosa zaraz pojawił się zaintrygowany tym człowiek. Tzn. on też chciał ale nie miał. Nie miał też pieniędzy na piwo tu jednak powstał konflikt interesów. Pieniędzy w drogę biorę tyle by wystarczyło na napoje, na bilet i więcej nie potrzebuję. On jednak chciał. Tak bardzo chciał się napić. Taka jego mała potrzeba życiowa. Postarałem się wyjaśnić że dając pieniądze na jego przyjemność sam ze swojej przyjemności będę musiał zrezygnować. Nie opłaca mi się i już. Nie przekonałem go ale w końcu się wycofał. A tak w ogóle to już jakaś tradycja. Na wielu dworcach można spotkać takich ludzi. Jadąc wysłuchałem opowieści o młodej dziewczynie która codziennie dojeżdża do pracy do Międzyrzeca Podlaskiego i tam musi codziennie dawać dwa złote jak haracz miejscowym pijaczkom okupującym ławkę przy dworcu. Daje bo się boi. W takich sytuacjach wprowadzenie peronówek i ich egzekwowanie wydaje się być całkiem na miejscu. Przynajmniej dopóki nie będę kogoś odprowadzał do pociągu.

Drobne gesty

Na jednym z małych przystanków wiejskich do pociągu wsiadały trzy osoby. Nastolatek z plecakiem. Nastolatka wymalowana jak tęcza i starsza kobieta z dwiema siatkami. Odruchowo podbiegłem pomóc tej ostatniej wsiadać. Jej torby nie były ciężkie ale staruszka z trudem wspinała się po schodkach. Młodzi w tym czasie już sobie usiedli.

Po ruszeniu z innego przystanku pociąg zaraz zahamował. Maszynista zauważył dziewczynę, która właśnie dobiegła do peronu. Za późno. A jednak i tak pojechała :)

Człowiek z wózeczkiem. Ciężkim. Załadować się pomógł konduktor. Wysiąść pomogli współpasażerowie.

A młodzi ludzie tak często zachowują się jakby to wszystko ich nie dotyczyło. Człowiek musi mieć jakiś bagaż doświadczeń by pomóc innemu człowiekowi? By dostrzec drugiego człowieka? Nie raz doświadczyłem takiej bezinteresownej pomocy i zawsze traktowałem ją jak dług wobec innych.

Jazda

Biała Podlaska. Tu wysiadłem z pociągu i rozpocząłem właściwą podróż.

Zawsze za najtrudniejszy element podróży uważam przedostanie się przez duże miasto. Jak tylko mogę omijam je szerokim łukiem. Sieć dróg w miejscach gdzie jest ich tak dużo żyje własnym życiem. Ograniczenia, objazdy, zakazy. Tu przejechać musiałem na drugi koniec miasta. I pierwszy raz byłem w tym miejscu choć nie po raz pierwszy w Białej. I być może teraz dopiero wyrównałem ilość nocnych i dziennych przejazdów. Te nocne choć przy mniejszym ruchu pojazdów trwały zawsze długo. Gubiłem się. Krążyłem. Teraz pognałem prosto na północ. Kilka ścieżek rowerowych i kilka skrzyżowań z sygnalizacją świetlną. Poza miastem już jestem spokojny. Nawet jeśli drogi pomylę :) A pomyliłem dość wcześnie. Tylko droga w którą wjechałem zaraz się skończyła i mogłem wrócić szybko na właściwy szlak. To przez pamięć. Zapamiętałem, że mam z głównej drogi zakręcić w prawo. Zapomniałem za to, że mam cały czas jechać w stronę Janowa Podlaskiego i że to główna droga ma zakręcać w lewo w miejscu mojego z nią pożegnania.

Pierwszym miejscem do którego miałem dojechać był cmentarz wojenny pod Rokitnem. Choć mapy Google wysyłały mnie tam drogami gruntowymi przez las wolałem dotrzeć drogą asfaltową. Musiałem więc las objechać. Droga prowadziła przez kilka wiosek. Kościół w Klonownicy Dużej rzucał się w oczy z daleka.

Przed Rokitnem wjechałem do lasu szeroką, ubitą drogą pożarową nr 5. Przy skrzyżowaniu dróg w lesie jest zadbany cmentarz wojenny.

Od wewnętrznej strony ogrodzenia, ktoś (może z Dagestanu) umieścił tabliczkę pamiątkową. Tworząc tekst polski skorzystał chyba z pomocy jakiegoś automatycznego translatora.

A w Rokitnie mijałem kapliczkę w której umieszczono „Trójcę Świętą”. Zapachniało mi herezją ale przecież Bóg nie raz był malowany i nie tylko przez Michała Anioła. I Duch Święty… Kapliczka i rzeźby są chyba nowe. I przypominają mi uproszczoną wizję z Biblii dla dzieci.

W Rokitnie jest też kościółek. Nie szukałem o nim informacji ale wygląda na dawną cerkiew.

Jechałem do Zaczopek. Jest tam cmentarz wojenny, który znam tylko ze zdjęć. Po drodze mijałem stary krzyż w zbożu. Bardzo mi się spodobał. Wydał mi się charakterystyczny dla tego regionu. Zanurzony w dojrzewających kłosach i samotny.

Cmentarz w Zaczopkach znajduje się na wzgórzu przy drodze do Terespola. Podobnie zadbany jak ten w Rokitnie (takie same krzyże, mogiły podobnie obłożone kamieniami polnymi).

Robiło się coraz cieplej. Ale jeszcze nie przywiązywałem do tego wielkiej uwagi. Teraz musiałem zawrócić i dojechać do Janowa Podlaskiego. Nie do stadniny. Stadninę każdy niemal zna. Ja szukałem kwatery żołnierzy poległych w I wojnie światowej. Powinna znajdować się na cmentarzu parafialnym. Tak zapamiętałem tekst z lektury, która nie wspominała niestety w którym dokładnie miejscu cmentarza kwatera się znajduje. W obliczu rozmiarów cmentarza poczułem się bezradny i zapytałem o kwaterę mężczyznę tam napotkanego. Odesłał mnie do „małego kościółka” przy rynku. Tam miały być groby żołnierzy. I były. Tylko nie z tej wojny. Na cmentarzu przykościelnym spoczywają żołnierze polegli w wojnie polsko-bolszewickiej. Może jeszcze kiedyś powrócę do tego tematu i jednak odnajdę kwaterę na cmentarzu parafialnym? Dokładniej tekst w którym zapisano informację o tych grobach wygląda tak:

Mogiły żołnierzy Wojska Polskiego poległych w czasie I i II wojny światowej, w wojnie 1920 r., partyzantów Armii Krajowej oraz zamordowanych przez hitlerowców.

Czy jest to jedna mogiła, czy kilka? No i w którym miejscu? Tego wciąż nie wiem. Za to przy „małym kościółku” są mogiły w których spoczywa 4 żołnierzy polskich.

Na zewnętrznej stronie muru otaczającego kościół znajduje się tablica z informacjami o poległych i o innych grobach z tej wojny w okolicy Janowa Podlaskiego.

Którąś z mogił w Bublu (nie wiem jeszcze który to Bubel) mijałem jadąc w stronę Gnojna.

Po drodze mijałem już wielu turystów na rowerach. Nie wiem czy jechali z samego Gnojna czy od przeprawy na Bugu. Ja na pewno jechałem do przeprawy. W głowie kołatała mi się informacja, że o 14 prom na dwie godziny przestaje kursować. To była zła informacja. O 14 prom kończy przerwę rozpoczętą o 12. Ale zanim do niego dojechałem już pochłonęła mnie przyroda.

Ale nie tylko pszczółki i kwiatki :) . Tu po na drodze można natknąć się i na spacerującego bociana. Odlatują gdy ktoś jedzie. Ale ciężko jest im się tak nagle wznieść w powietrze. Rano też widziałem bociana na drodze. Ale on nie spacerował tak sobie. Zjadał drobne zwierzątka leżące na jezdni po nocy. Zwierzęta potrafią się zaadaptować do warunków stworzonych przez ludzi choć i bez nich by sobie dały radę. A ludzie? Czy potrafiliby jeszcze odrzucić całą cywilizację techniczną?

Droga z Gnojna do promu nie jest jeszcze ukończona ale nie wiedzieć czemu już ustawiono znaki co mnie bardzo rozbawiło.

Przejazd ścieżką rowerową tutaj można potraktować jak niezły wyczyn. Najwyraźniej jeszcze trwają prace przy jej budowie.

Przeprawa jest bezpłatna :) A okoliczności przyrody piękne.

Po drugiej stronie rzeki jest Niemirów. Głowna droga nosi nazwę „Zamkowa”. Jadąc nią dostrzegłem tabliczkę zakazującą prac ziemnych przy obiekcie zabytkowym. Jest tu wzgórze na którym być może była jakaś mała warownia. Nie wchodziłem tam. Pojechałem czerwonym szlakiem rowerowym w stronę Sutna i Mielnika.

W maju tu musi być bajecznie kolorowo. Czy będę pamiętał by to sprawdzić? Oby. Taka droga ciągnie przez prawie 3 km. Z Niemirowa wychodzi co prawda i droga asfaltowa ale nie w tą stronę. I bardzo dobrze :)

W Mielniku chciałem zobaczyć cmentarz żydowski. Jest przy ulicy Białej. Szukałem więc po wjechaniu do Mielnika tabliczki z taką nazwą. Trochę mnie zasmuciło to, że droga biegnie pod górę i jest wybrukowana polnymi kamieniami. Za wcześnie się zmartwiłem. Dalej było jeszcze gorzej.

Ulica biała zrobiła się rzeczywiści biała. Pokrywał ją pył kredowy. Pochodził z samochodów przewożących urobek z kopalni kredy do zakładu znajdującego się obok cmentarza żydowskiego. Samochody pędziły. Pyły unosiły się w powietrzu. Osiadały na wszystkim – na mnie też. W pełnym słońcu droga prawie oślepiała. Brakowało mi sił. Pot zalewał oczy. Po przejściu do lasu w którym ma być cmentarz wyciągnąłem wodę mineralną i zrobiłem sobie prysznic. Ciepły. Wszystko było ciepłe. Poziomki też. Szukając macew co rusz łykałem poziomki. I to było wszystko co w lesie znalazłem. Godzina chodzenia bez wyników. Tymczasem słońce wyżymało mnie z resztek wody. Koszmarny upał. Zrezygnowany wróciłem do Mielnika. W sklepie zaopatrzyłem się w porcję płynów na resztę dnia, na noc, na następny ranek. Może nie do końca tak. Nie wiedziałem ile ich będę potrzebował. Ale wiedziałem, że w Mielniku oprócz cmentarza żydowskiego są też inne miejsca warte zobaczenia. Gdzieś miało być wzgórze zamkowe. Ruiny kaplicy. A że Mielnik nie jest duży… Zaraz byłem na miejscu. Nie sam. Tutaj jest dużo turystów. Choć miałem trochę szczęścia – gdy wychodziłem z ogrodzonego terenu z zamkiem mijałem się z przybyłymi autokarem turystami. Szli oglądać to samo co ja już widziałem. Wyobraziłem sobie czekanie na moment gdy nikogo nie będzie w kadrze. To mogłoby trwać wieki.

Kaplica zamkowa, a właściwie jej ruiny są znacznie ciekawsze niż pozostałości zamku.

Za to widok ze skarpy na Bóg przerażał. Bóg ładny. Okoliczności w jakich znalazłbym się schodząc dla mnie koszmarne.

Czułbym się tam… jak prawdziwa krowa na boisku futbolowym. W trosce o nawierzchnię boiska postawiono tu tylko sztuczną krowę.

No i właśnie wydawało mi się to wszystko takie sztuczne. Aż nie do przełknięcia.

Plan przewidywał teraz jazdę do Radziwiłłówki i podążanie żółtym szlakiem turystycznym pieszym. W ten sposób zobaczyłbym kilkanaście bunkrów Linii Mołotowa. Ale już było po 16. Czas pędził. No i na bunkrach to ja się nie znam. Kolejny punkt programu – Góra Grabarka. Od co najmniej dwóch lat się tam wybierałem. Nie szukałem więc znaków szlaku tylko pojechałem dalej. Już było jasne, że nie ma co myśleć o jeździe do Tykocina. Bielsk Podlaski też już wydawał się być poza zasięgiem. Grabarka zaś była blisko. Po drodze minąłem znak wskazujący źródło w lesie. Jeszcze nie wiedziałem, ze świętość Góry Grabarki jest związana ze źródłami. A to było jedno z nich. Nastrój po drodze budowały przydrożne krzyże. Większość nowoczesnych ale ja najbardziej lubię te drewniane, ulegające działaniu czasu.

Na Grabarce jest ich bardzo dużo. To właśnie po to by je zobaczyć tam pojechałem. O świątyni wiedziałem, że kilka lat temu spłonęła i teraz stoi w jej miejscu nowa. Spacerując dookoła cerkwi słuchałem pięknych śpiewów zakonnic.

Podczas rozmowy telefonicznej gdy byłem u stóp góry jeszcze mówiłem o jeździe do następnego miejsca w planie podróży. O nocnej jeździe do Broku. O ewentualnej drzemce pod gwiazdami. Po rozmowie wypiłem wodę ze źródła i rzuciłem okiem na mapy. Do następnego miejsca miałem około 40 km. Było po 18-ej. To nie miało sensu. Prognozy na następny dzień mówiły o jeszcze wyższych temperaturach. Przeciwnym wietrze. Na pewno dałbym radę? Komary cięły jak opętane. Czy to woda, ze źródła wpłynęła na moją decyzję? Pewnie tak – była chłodna, a trzeba było mnie trochę schłodzić.

Na liczniku miałem 123 km. Mało. A czułem się jak po ponad 200. Słońce i temperatury wyssały ze mnie siły. Powoli ruszyłem więc do najbliższej przeprawy na Bugu. Do Siemiatycz. Przeprawa nie była miejscem szczególnie miłym. Most znacznie łatwiej przejechać niż po nim przejść. Droga (krajowa 19) bez utwardzonego pobocza i nierówna. Początkowa myśl by jechać tą drogą do Kocka była mrzonką. W Łosicach odbiłem w stronę Mord. W tym roku jakoś do Mord dojechałem bocznymi drogami z Łukowa. Chciałem teraz pojechać w stronę przeciwną. W nocy. Nie wiem co mnie natchnęło by zatrzymując się na chwilę w Łosicach wyłączyć tylne światło. Jeszcze nie było całkiem ciemno. Chwilę wcześniej zrobiłem zdjęcie słońcu.

Ale te 13 km do Mord przejechałem bez tylnego światła. Szczęście, że odblaski mam niemal wszędzie i że jeszcze nie było to całkowity mrok. Przestraszyłem się. Ale już po fakcie. To pewnie przez przyzwyczajenie do zasilania z dynama. Było niemal bezobsługowe. Warto pomyśleć o powrocie do tego. A droga… Całkiem dobrze ją zapamiętałem. Tylko raz się pomyliłem ale gdy skończył się asfalt wróciłem na właściwą drogę. Niebo rozjaśniło się gdy już dojeżdżałem do Bobrowników. Mgły nad nadwieprzańskimi łąkami. Mgły nad łąkami między Niebrzegowej i Gołębiem. A w nich pasące się sarny. Nie było szans na zrobienie im zdjęcia. Stojący najbliżej szosy koziołek bacznie mnie obserwował. Poderwałby całe stadko do ucieczki jak tylko bym się zatrzymał. Pozostała mi więc tylko pamięć tego co widziałem. I uczucie przyjemnego chłodu. Od mniej więcej północy pędziłem jakbym był wypoczęty. Chłód przywrócił mi siły. Ale nie wiem czy wystarczyłoby ich na kolejny dzień jazdy. Komary przestały gryźć mniej więcej wpół do pierwszej w nocy. Księżyc skrył się za horyzontem zaraz po pierwszej. Wielka Niedźwiedzica wisiała nade mną na niezakrytej chmurami części nieba.

Przejechałem 312 km. Mało. Do tego większość podczas powrotu. W trasie byłem 24 godziny. Ale nie cały czas na własnych kółkach. I trzeba będzie tam wrócić.

Ponad siły albo nie

Rozważam pewien plan. Trasa liczy trochę ponad 500km. Z tego też powodu chciałem to rozłożyć na 3 dni. 2 noce pod namiotem… Ale nie mam 3 dni tylko dwa. I nie chodzi przecież o to tylko by jechać ale też by dojechać do wielu miejsc i zrobić w nich zdjęcia. Nie mam zielonego pojęcia czy mi się to uda. A nie dowiem się jeśli nie spróbuję.

Plan jest taki:

dojeżdżam rano do Dęblina i wsiadam w pociąg jadący do Białej Podlaskiej. Z Białej kieruję się do Janowa Podlaskiego. Na tym odcinku odbijam w bok by zobaczyć dwa cmentarze z I wojny światowej. W samym Janowie ma znajdować się kwatera wojenna z tej samej wojny na cmentarzu parafialnym – jej szukanie może być stratą cennego czasu. Z Janowa mam bowiem pojechać do przeprawy promowej na Bugu. Już nie wchodząc w szczegóły mam dojechać do Grabarki, do Bielska Podlaskiego (to bardziej znane miejsca na trasie) i do Tykocina. Tykocin to punkt zwrotny. Dojechanie w nocy mija się z celem. Zależy mi na tym by być tam jeszcze za dnia. Noc zostawiam na dojechanie do Broku. To już ma być powrót do Puław na własnych kołach.

Skoro już się nad tym zastanawiam to moduł rozmyślań nad rzeczami nie do przewidzenia, który jednocześnie zajmuje się rozmyślaniami nad tym czego nie ogarniam przypomniał mi o pewnym zagadnieniu ekonomicznym. Może ktoś zna rozwiązanie? Chodzi o dług. Dług państwa. Nawet przy moim stosunku do instytucji państwa nie mogę tego zignorować – państwo posiada aparaty do przymuszania i potrafi odebrać obywatelom to czego potrzebuje. W sprawie długu pojawiają się czasami informacje o zadłużeniu przypadającym na jednego obywatela. I tego właśnie nie ogarniam. Dług państwa – z tego co mi wiadomo – dzieli się na dług wewnętrzny i zewnętrzny. Ich suma to zadłużenie państwa. Dług wewnętrzny to pieniądze „pożyczone” od obywateli czy instytucji, firm itp. w kraju. Choćby poprzez obligacje państwowe. Te pieniądze w rozliczeniu nie powinny obciążać obywateli tylko powinny być im zwrócone. Praktyka jest taka, że nawet w tym zakresie zadłużenia wewnętrznego państwo może zabrać by oddać – ma prawo, bo samo je tworzy i stosuje wobec obywateli (w przypadku gdy samo może je naruszyć – zmienia je).

Patrzę na to może zbyt pesymistycznie.  Urząd Skarbowy to moim zdaniem narzędzie represji. Jednak zupełnie nie wiem jak to jest z tym długiem. Wiem tylko, że nawet jak oddam część przypadającą na mnie to zaraz zacznie się sprawdzanie czy nie mogę dać więcej. Tak to działa. Chciałbym jednak wiedzieć czy dług wewnętrzny i zewnętrzny mam liczyć razem.

W średniowieczu (i później też) gdy władze były zbyt zadłużone u Żydów anulowały długi i nakazywały Żydom opuszczenie granic (przy okazji pozbawiając ich majątku trwałego). Wygnanie obywateli Polski z Polski może być sposobem na zmniejszenie długu. Koniec końców któryś z polityków na to wpadnie. Na ile wyceni się moje wygnanie? Majątku trwałego niemal nie mam. Książki? 80 zł na skupie makulatury za tonę.