W końcu dotarłem do Tykocina. Przymierzałem się do tego od co najmniej zeszłego roku. Ale czy ktoś wie dlaczego tak mi na tym zależało? Chyba nie. Bo nie chodziło o to, że jest to miasto wypełnione zabytkami. Chodziło o coś innego.
Poza krakowskim Kazimierzem trudno chyba znaleźć w Polsce inne miejsce w którym coś się ciągle dzieje wokół pamięci o żydowskich sąsiadach. W Kazimierzu uczestniczą w tym Żydzi przybywający z całego świata. A Tykocin? Tu jest grupa entuzjastów, którzy działają poza tym komercyjnym już obszarem festiwalowym. I to jest jeden aspekt tej mojego zainteresowania Tykocinem – jeśli coś się dzieje w związku z pamięcią o Żydach to najczęściej w Tykocinie.
Drugi aspekt też jest związany z wyjątkowością tego miasta. Ale wyjątkowością nieco innego rodzaju. Wiadomo przecież co się działo na terenach zajętych przez Niemców w 1941 roku. Jedwabne stało się symbolem choć jest tylko jednym z wielu miasteczek w których doszło do tragicznych wydarzeń po wkroczeniu Niemców. Czy rzeczywiście była to zaplanowana akcja „samooczyszczania” jak pisał Wierzbicki? Czy dochodziło do takich wydarzeń wszędzie tam gdzie zamieszkiwali Polacy jak ostatnio gdzieś czytałem? Czy wielkie znaczenie ma to, że w 1939 roku okupantów sowieckich witali żydowscy komuniści, a w 1941 okupantów niemieckich tak samo witali Polacy? Tykocin do tego wszystkiego nie pasuje a jest w pobliżu miejscowości w których przebieg wydarzeń był tragiczny dla społeczności żydowskiej. Dlaczego w Tykocinie było inaczej? Jasne, że nie zakładałem znalezienia odpowiedzi na miejscu. Chciałem jednak bardzo to miasto zobaczyć. Może błędem było, że widziałem je niemal bezludne. Przecież co złego i dobrego to działania ludzi. Ale od czegoś trzeba zacząć.
Próbę dojechania do Tykocina z Białej Podlaskiej podejmowałem już w poprzednim tygodniu. Nie dojechałem. Ale choć trochę „oczyściłem przedpole” i poznałem teren. Nie na wiele się to zdało . Nie przewidziałem tego co przewidzieć się nie dało. Awarii. I jak mi się zdaje nie tylko ja jej nie przewidziałem. Gdyby chodziło o mój rower nie byłoby problemu – narzędzia miałem.
Podróż rozpocząłem biorąc dzień urlopu. Tylko w dni robocze mam pociąg po 4 rano. Pociąg z Dęblina więc musiałem te 24 km dojechać zanim do pociągu wsiadłem. W nocy i rano jest jeszcze przyjemnie. Koszmar zaczyna się później. Ale tu otrzymałem pierwszy sygnał, że technika nie wytrzymuje, a logika nie jest najlepszym narzędziem. W Łukowie nastąpiła zmiana składu. Pociąg, którym jechałem z Dęblina miał uszkodzoną… klimatyzację. Zamiast niego podstawiono więc skład klimatyzacji pozbawiony. Logiczne jest, że to co zepsute należy naprawić. Logiczne jest też to, że skoro czegoś nie ma, to się nie zepsuje.
W Białej Podlaskiej byłem 2 godziny wcześniej niż poprzednio. Luzik. Dlatego zajechałem do pałacu Radziwiłłów. Te parę minut mnie nie zbawi. Rzut oka. Kilka zdjęć i w drogę. Ale tak to nie ma . W parku spotkałem wysportowanego emeryta zainteresowanego innymi osobami wyglądającymi na związane ze turystyką czy sportem. Trochę pogadaliśmy o rowerach i podróżach. Zrobiło się z tego więcej niż kilka minut ale co robić? Lubię pogadać. A do pałacu trzeba będzie się wybrać w innym terminie. Właśnie trwają prace remontowe. Z wież zdejmuje się kopuły. Budynki obstawia się rusztowaniami i owija różnymi materiałami.
Kolejny pałacyk miałem przy drodze do Janowa Podlaskiego. W Roskoszy. Ale już szkoda mi było czasu na dokładną lustrację. Zrobiłem więc tylko jedno zdjęcie nie schodząc z roweru.
Krótka przerwa na papierosa w Janowie Podlaskim przyniosła „owoce”. Odkryłem, że zatrzymałem się w pobliżu cmentarza żydowskiego. Wyboru miejsca dokonałem kierując się cieniem rzucanym przez drzewa. Że jest to kirkut zrozumiałem widząc umieszczoną na płocie tablicę z „instrukcją powrotu macewy”. Na terenie cmentarza nie widziałem ani jednej. Instrukcja jest więc jak najbardziej na miejscu. Kamienie nie rozpuszczają się w powietrzu.
Z Janowa pognałem do Gnojna, by przedostać się promem na drugą stronę Bugu. Po drodze zatrzymałem się na chwilę przy kościele w Bublu Starym. Trwało nabożeństwo.
W Gnojnie przeżyłem małe zaskoczenie. Prom nie kursował. Powodem była awaria, której nikt chyba nie przewidział. Prom porusza się wykorzystując nurt rzeki. Przymocowany do liny dwoma kółkami ustawia się pod kątem i przemieszcza się powoli w poprzek nurtu. Zepsuły się kółka. Zapasowych nie było. To nie wszystko. Najpierw bowiem poinstruowano mnie bym po przewoźnika zadzwonił. Numer jest podany na tablicy informacyjnej. Nie ma tam informacji, że jedyną siecią telefonii komórkowe działającą w tym miejscu jest sieć Orange. Nie miałem więc zasięgu. Wizja jazdy do mostu po którym przejeżdżałem w poprzednią sobotę była czymś bliskim koszmarowi. Daleko i nie po drodze. Chciałem też zobaczyć zabytek w Niemirowie – wzgórze, chyba zamkowe. Wzgórze może poczekać. Ale ja nie koniecznie. Okazało się, że w okolicy jest jeszcze jedna przeprawa promowa. Czytałem o niej, że jest projektowana. Tymczasem ona już działa. W Zabużu. Kilkanaście kilometrów dalej na zachód. Nie miałem innego wyboru tylko jechać dalej. Prom w Gnojnie czekał na kuriera z kółkami.
Przejazd przez kilka miejscowości pokazał mi dobitnie, że tereny te są mocno eksploatowane wypoczynkowo. Ale jeszcze chyba nie zaczął się sezon. Liczyłem na małą kawę ale choć było około godziny 10 wszystkie knajpki były pozamykane. A prom w Zabużu jest taki sam jak ten w Gnojnie.
Po przepłynięciu przez Bug byłem już praktycznie w Mielniku. Nie chciało mi się wracać do Niemirowa i pojechałem szukać cmentarza żydowskiego. Choć poprzednio poświęciłem temu szukaniu sporo czasu to jednak nie przeczesałem terenu dokładnie. Pozostał pewien obszar pominięty. Musiałem to jeszcze sprawdzić. Trochę dziwiłem się, że nie ma tego cmentarza na liście miejsc do odwiedzenia w Mielniku. Osada chwali się kilkoma zabytkami. Ale nie tym cmentarzem. Naniesiono mimo tego jego lokalizację na mapę Mielnika umieszczoną na tablicy informacyjnej. Jakby tylko kątem oka zarejestrowałem obecność przy drodze drogowskazu ale nie zwróciłem uwagi na to, co on wskazuje. Sama świadomość, że tak zrobiłem skłoniła mnie do tego by zawrócić i jednak to sprawdzić. Drogowskaz wskazywał punkt widokowy nad kopalnią gipsu. Musiałem to zobaczyć.
W lesie niewiele się zmieniło przez te 6 dni. Nie widziałem poziomek ale są maliny. A cmentarz… jest oczywiście w tym miejscu do którego nie zajrzałem. I już wiem dlaczego gmina się nim nie chwali, nie wiem za to dlaczego umieściła go w takim razie na mapach. Groby na cmentarzu zostały sprofanowane nie tylko podczas okupacji i po okupacji. Profanacji dokonano też całkiem nie dawno. Zapewne szukając legendarnego „żydowskiego złota”.
To nie jedyna mogiła tak zbezczeszczona. Ta jednak najbardziej rzuca się w oczy ponieważ tumba zachowała się w całości. W pobliżu jest jeszcze jedna ale podczas wyrywania z ziemi rozbita. Macew niewiele. Trudno chyba byłoby z nich cokolwiek odczytać. Po tych smutnych widokach ruszyłem do Grabarki. Chciałem zrobić zdjęcia w słońcu. Poprzednio było pochmurno i niebo na zdjęciach wyszło mi prześwietlone. A lubię ten błękit. Ten który gdy jest sam na zdjęciu jest tylko zdjęciem bez planu, z samym tłem. Zdjęcia z planem bez tła już miałem. A przy drodze krzyże. Lubię te „elementy krajobrazu”.
Wciąż nie wypatrzyłem w którym miejscu żółty szlak turystyczny wchodzi do lasu w Radziwiłłówce. Chętnie jednak rzuciłbym okiem na bunkry w lesie. Na swoje czasy były nowoczesne. Ale wielu z nich nie ukończono przez czerwcem 1941 roku. Kolejny punkt to źródełko przy drodze. Jadąc poprzednio tą samą drogą widziałem drogowskaz wskazujący drogę do źródła w lesie. To jedno ze źródeł, które przyczyniły się do powstania sanktuarium na górze Grabarce.
Choć miejsce okazało się bardzo klimatyczne to pieniądze na dnie zniechęciły mnie do zaczerpnięcia wody. Jedna zaraz wygasła dzięki tym źródłom. Ale to nie jest dla mnie dowód na aseptyczne właściwości źródeł. Raczej dowód na to, że źródła nie mają kontaktu z wodami podskórnymi. Za to pieniądze miały kontakt z niejedną skórą. Woda nie tryska. Ona się sączy. Zbiera się w betonowym kręgu studziennym zamykanym z wierzchu metalową klapą. Powyżej źródła ustawiono krzyże.
Na Grabarce nic się nie zmieniło. Brakowało mi tylko śpiewu dochodzącego z wnętrza świątyni. Ale to zapewne dlatego, że poprzednio byłem po godzinie 17, a do 17 można zwiedzać świątynię (zakaz fotografowania wnętrza). Chyba teraz Grabarka będzie mi się kojarzyć przede wszystkim z tym śpiewem. Dotąd kojarzyłem ją tylko z krzyżami przyniesionymi przez pątników. I mam zdjęcia z błękitem nieba w tle.
To był ostatni punkt podczas poprzedniego wyjazdu. Teraz byłem około 5 godzin wcześniej. Powrót nie wchodził w grę. Jechałem dalej. Do Milejczyc, które poprzednio uznałem za zbyt oddalone by dojechać do nich podczas dnia. Na miejscu miałem odnaleźć cmentarz żydowski i synagogę. Pamiętając mapy nie miałem problemu ze zlokalizowaniem cmentarza. Pierwsza droga w prawo i zaraz byłem przy płocie cmentarnym. Na tablicy informacyjnej umieszczono listę Żydów posiadających nieruchomości na terenie Milejczyc. Na terenie cmentarza poza kilkoma tumbami jest tylko fragment jednej macewy.
Wydawało mi się, że większym problemem będzie odnalezienie synagogi. Pamiętałem że na zdjęciach był to nieotynkowany, ceglany budynek. Przy ulicy Parkowej. Ale problemu nie było. Główna droga przebiega obok małego parku w Milejczycach zajętego tego dnia przez miłośników piwa. W parku przy synagodze jest mały murek z namalowanymi trzema świątyniami. Za nim stoi synagoga.
Za to wyzwaniem okazało się poszukiwanie cmentarza żydowskiego w Kleszczelach. Z map WIG znałem jego lokalizację. Z Geoportalu miałem wiedzę o stanie obecnym – brak drogi prowadzącej do cmentarza od dróg przebiegających w pobliżu. Choć wdarłem się tam w miejscu bez śladów ludzkiego dreptania odnalazłem zaraz ścieżkę, która do cmentarza mnie doprowadziła. Zaczyna się ona przy opuszczonych zabudowaniach. Nie wpadłem na to, że ich ogrodzenie jest tylko od frontu.
Poza pomnikiem na terenie cmentarza znajduje się kilka zachowanych macew z kamieni polnych.
To na peryferiach zabudowy od strony Czeremchy. A w samych Kleszczelach zwróciłem uwagę na cerkiew stojącą tyłem do głównej drogi.
Ta główna droga budziła moje wątpliwości. Spodziewałem się, że będzie na niej panował duży ruch. Dlatego właściwie wytyczyłem sobie trasę dłuższą o 10 km biegnącą drogami bocznymi. Pewnie warto będzie kiedyś tam się zapuścić. Teraz widząc, że zamiast ruchu na drodze panuje bezruch pojechałem nią do Bielska Podlaskiego. Jeszcze liczyłem na to, że tego samego dnia dojadę do Tykocina. Przestałem na to liczyć gdy dojechałem. W Bielsku chciałem odnaleźć dwa cmentarze. Obydwa po przeciwnych stronach miasta. Na początek zacząłem szukać cmentarza żydowskiego. Jadąc powoli i rozglądając się chyba budziłem niepokój u kierowców. Kilku na mnie trąbiło. A przecież nawet nie jechałem zygzakami. Tylko powoli. Tak dojechałem do końca zabudowy i… nic. Teraz chciał nie chciał i tak musiałem jeszcze raz przejechać tą samą drogą. Przypomniałem też sobie, że cmentarz nie przylega do drogi. I teraz już z daleka wypatrzyłem tablicę z napisem „CMENTARZ ŻYDOWSKI”. Na miejscu brak starych macew. Ale to nie znaczy, że nic tam nie ma.
Jest też mogiła zbiorowa z czasów okupacji i później postawione nagrobki. Zwróciłem uwagę, że poza cmentarzem w Janowie Podlaskim tego dnia nie odwiedziłem żadnego cmentarza zaśmieconego. A wydawało mi się, że już na śmieci na cmentarzach przestałem zwracać uwagę.
Przejazd przez Bielsk Podlaski nie obył się bez niespodzianek. Miłych. Nastawiony podczas poszukiwań na cmentarze nie zwracałem uwagi na inne godne zainteresowania miejsca. Sam się nasunęły przed oczy. Np. stara cerkiew.
Ratusz.
Nowa cerkiew.
Przejechałem przez całe miasto by odnaleźć cmentarz wojenny. Z I wojny światowej. Znalazłem o nim wzmiankę w opisie trasy turystycznej. Znałem więc nazwy miejscowości między którymi cmentarz się znajduje. Na odcinku 3,5 km odnalazłem dwa miejsca które mogłyby być tym cmentarzem. Nie było jednak żadnych tablic informacyjnych. Jedno z tych miejsc to zagajnik o kształcie kwadratu porośnięty drzewami – nie widziałem żadnego krzyża ale też nie wchodziłem pomiędzy drzewa. Drugie miejsce to cmentarz przy pierwszych zabudowaniach z tej strony w miejscowości Hryniewicze Duże.
To tak jakbym cmentarza nie odnalazł. Nie wiem bowiem które z tych dwóch miejsc jest poszukiwanym przeze mnie cmentarzem. A słońce już szło spać. Tykocin był już tego dnia nieosiągalny. Z dwóch wyjść – wracać lub jechać dalej – wybrałem drugie. Jedna zarwana noc to nie jest wielki problem. Znów więc przejechałem przez cały Bielsk i odszukałem drogę do Augustowa (Augustowo, nie mylić z Augustowem). Sama nazwa miejscowości coś mi mówiła. I zaraz odkryłem co. Jest tam cmentarz z I wojny światowej. Tylko o tym nie pamiętałem.
Nie pojechałem tak jak sobie to wcześniej planowałem. Wolałem nieco nadłożyć drogi i pojechać drogami ważniejszymi niż lokalnymi. Głównie chodziło o psy. Te spuszczone. Wiem, że wielu właścicieli nawet nie wie, że mają spuszczone psy – nie raz widziałem psiaki przeciskające się przez dziury z których zapewne za dnia nie korzystają. Serce podchodzi mi do gardła gdy widzę nocami włóczące się psy pokroju owczarków, a to zdarza się często. Cała szczekająca drobnica może nie byłaby warta wzmianki ale każdy taki psiak to zawsze początek sfory ścigającej rower. Nocą po prostu jest inaczej. Co prawda psy nadal interesują się łydkami rowerzystów, a koty hipnotyzują szprychy. Ale to psie zainteresowanie jest bardziej dokuczliwe. Wspominam o tym ponieważ mój wybór na Podlasiu nic nie zmienił. Psy biegają też po drogach „ważniejszych”. Na szczęście było też sporo odcinków poza obszarem zabudowanym. I tak byłoby leniwie i spokojnie aż do Tykocina gdyby nie remonty dróg. Planowałem odpocząć po przejechaniu przez krajową ósemkę. Ale miałem problem z jej przejechaniem. Właśnie odcinek na mojej trasie był modernizowany. Budowany jest wiadukt, który ułatwi przejechanie. Ale nie miałem czasu na to by poczekać aż go wybudują do końca. Musiałem pojechać objazdami i kawałek ciasną drogą wytyczoną na jednej części robionej tu dwupasmówki. A ruch był spory mimo tego, że było już po północy. Jakoś się udało. Nawet trochę mnie to „ożywiło”. Sprawnie więc dojechałem do samego Tykocina gdzie znów wpadłem w remonty dróg. W tym wypadku to akurat wyszło dobrze, że ich jeszcze nie ukończono. W mieście układa się „kocie łby” a ja nie przepadam za tym drżeniem w jakie wprawia mnie przejazd po nich. Pojechałem po nieukończonej ulicy i dotarłem do Starego Rynku. Tu zmieniłem buty – Kumari radziła mi brać je w razie kradzieży roweru, mi chodziło o hałas jaki wywołują stalowe zatrzaski w butach do jazdy, szczególnie na bruku. Ale było może wpół do drugiej. Słońce słodko spało.
Do wschodu słońca odpocząłem. Choć odpoczywałem też jadąc. Odpoczywałem do tego smażenia jakie zafundowało mi słońce. Miałem pewien problem. Nie pamiętałem zupełnie co gdzie jest w Tykocinie. Liczyłem na plan miasta z zaznaczonymi ważniejszymi punktami. Szczególnie zależało mi na odnalezieniu synagogi i kirkutu. Ale szukanie po ciemku było bez sensu. Blisko wschodu słońca na rynku pojawił się człowiek robiący coś w rodzaju obchodu. Nie był strażnikiem ani nikim takim. Sam mnie zaczepił. Potem już ja go zaczepiałem spotykając parę razy w różnych miejscach miasta. On chyba rzeczywiście robił obchód. Patrzył co się zmieniło. Znał miasto na wylot. Nie historię ale jego układ i lokalizację wszystkich ważniejszych budowli. Zastanowiło mnie dlaczego nie wspomniał o synagodze. Dopiero gdy ja o nią zapytałem wskazał kierunek i powiedział, że ciągle przyjeżdżają ją oglądać Żydzi. Wyszło na to, że moje zainteresowanie zaczęło go irytować. Namawiał mnie na obejrzenie miejscowego klasztoru, a gdy zapytałem o cmentarz żydowski wskazał kierunek i stałem się dla niego przezroczysty. Zupełnie mi to nie pasowało do mojego wyobrażenia o mieszkańcach Tykocina ale to zrozumiałe – wyidealizowałem ich sobie. A przecież to są zwykli ludzie. Niezwykłe jest miejsce w którym mieszkają.
Rynek (nowy) o wschodzie słońca.
I Czarniecki na placu. W przypadku tej postaci rzadko wspomina się, że jego oddziały w wielu miejscowościach mordowały Żydów.
Zamek a może bardziej już restauracja? Zamknięta brama więc zdjęcia tylko zza płotu.
Rzut oka na tykociński kościół i most zza Narwi.
Synagoga z XVII wieku która jest domem wielu jaskółek.
Kirkut założony w XVI wieku. Na tyle rozległy, że umieszczono tu dwie tabliczki informujące o tym co to za miejsce. Macew jednak zostało niewiele.
Po tym zwiedzaniu pozostało mi wracać do Puław. Inaczej niż planowałem. Plan bowiem zakładał nocny przejazd do gminy Brok nad Bugiem. I dalsze zwiedzanie. Teraz noc już była za mną. Przejazd do Broku mijał się z celem. Zarwałbym następną noc? Wątpiłem w to bym dał radę. Wytyczyłem więc sobie najkrótszą drogę do Łukowa skąd chciałem pojechać pociągiem. Nie zależało mi na biciu rekordów ale wszystko wskazywało na to, że to będzie najdłuższy odkąd jeżdżę z licznikiem jednorazowy wypad. Najpierw jednak chciałem jeszcze zobaczyć mogił zbiorowe w których spoczęli tykocińscy Żydzi. Minąłbym pewnie to miejsce. Akurat tu było za dużo tabliczek. Kilka leśników i dwie informacyjne.
Mogiły są trzy i są często odwiedzane przez grupy Żydów z zagranicy. Dzieci też. To one zapewne przygotowały „kamienie pamięci”.
A dalej pojechałem w nieznane. Zupełnie nie znałem okolic jedynie z map znałem sieć dróg. Ale rozglądałem się. W pobliżu Wysokiego Mazowieckiego, w Starej Rusi jest cmentarz z I wojny światowej. Założony obok kapliczki z XIX wieku. Na cmentarzu tym zachowały się drewniane, podobne do wieloramiennych krzyży tabliczki imienne poległych. Wykonane z drewna zwykle ulegały zniszczeniu zanim ktoś się nimi zainteresował. A tu niespodzianka. Jeszcze są. Choć już częściowo zniszczone.
W Wysokim Mazowieckim jeszcze nie ukończono płotu otaczającego cmentarz żydowski. Zapewne po zakończeniu prac remontowych na bramie zawiśnie kłódka. Ale jeszcze teraz jej nie było.
Samo Wysokie sprawia wrażenie miasta nowoczesnego. Widać, że przez miasto przetoczyła się fala modernizacyjna. I pewnie dlatego widok najzwyklejszej furmanki sunącej ulicą razem z samochodami bardzo mnie… zdziwił? rozbawił? Sam nie wiem. Ruszyłem dalej, do Czyżewa-Osady. Po drodze napotkałem kapliczkę z figurą św. Jana Nepomucena.
To było pod Kaczynem Starym. Dopiero po powrocie do domu dowiedziałem się, że w Kaczynie mieszkali rodzice braci Kaczyńskich. A myślałem, że to wielopokoleniowi Warszawiacy.
Z Czyżewa wyjechałem znów drogą krajową. I tutaj szczęście mi dopisało – ruch był mały. Most na Bugu znacznie ładniejszy, wygodniejszy i szerszy niż ten pod Siemiatyczami. Ale nie miałem ochoty jechać do Sokołowa Podlaskiego. Zakładałem, że kręta droga może prowadzić przez starą zabudowę (tak jest) albo jest obwodnica z zakazem wjazdu dla rowerów. Dlatego odbiłem do Kosowa Lackiego. Nie sprawdziłem dokąd dojadę kierując się na Siedlce. A gdybym sprawdził to wiedziałbym, że do Sokołowa Podlaskiego . Już wyjeżdżając z Kosowa zainteresowałem się kopcem widocznym z drogi wyjazdowej. Okazał się być mogiłą powstańców z 1863 roku.
Dalej droga wydawała mi się prowadzić głównie pod górę. Ale to musiało być zmęczenie. Zdaje się, że już nie nadążałem z uzupełnianiem płynów. A skoro było tak źle to zatrzymywałem się częściej i częściej popijałem. Nie wiem ile litrów płynów przez te dwa dni w siebie wlałem. Straciłem rachubę po 6. Upał był straszny. Aż miejscami asfalt uginał się pod kołami. Sokołów przywitał mnie ścieżką rowerową przy ulicy Wesołej. Mi wesoło nie było bo ścieżka wykonana została metodą najgorszą z możliwych – prostokątne kostki ze ściętymi brzegami ułożone w podłużne pasy. Rower mi na tym tańczył. Tylko czekałem aż policja zatrzyma mnie do kontroli. Trochę zazdrościłem ludziom nie korzystających z super odpornych na przebicia opon. Ale tylko trochę. W centrum po raz nie wiem który zdziwiłem się, że nie ma sklepów spożywczych. Tak jest prawie wszędzie. W centrum za wynajęcie płaci się najwięcej więc handel spożywczy od centrów się odsuwa. A ja potrzebowałem płynów. Dużo płynów. Szczęśliwie znalazłem cukiernię z napojami. Przy wylocie z Sokołowa wsiadłem na rower, rozpędziłem się z górki, zahamowałem i zawróciłem. Mignęła mi bowiem figura ś. Jana Nepomucena. Do Sokołowa być może już nigdy nie przyjadę (nie spodobał mi się) więc nie chciałem na później odkładać sfotografowania tej figurki.
I już bym pojechał jednak dalej ale… zaczepił mnie człowiek zainteresowany zakupem roweru z przerzutkami. No i się rozgadaliśmy. Swoją drogą musieliśmy nieźle wyglądać stojąc tak w słońcu gdy pot kapał nam z nosów. Nawet właściciel podjazdu na którym staliśmy nie trąbił tylko się wcisnął obok nas z samochodem. Ale nie wiem po co komuś kto jeździ tylko do centrum swojego miasta i z powrotem rower z przerzutkami. Chyba tylko z powodu wzniesień na drodze – te są tu duże. Sam po mieście poruszam się pieszo. Po to przecież wymyślono miasto by wszędzie było blisko. Jeżdżąc staram się o ile się da miasta omijać. Jest w nich ciasno. Ciasno na chodnikach i ciasno na ulicach.
Z Sokołowa do Siedlec jedzie się już dość spokojnie. Ścieżki rowerowe (te fatalnie wykonane) zaczynają się dopiero w gminie Siedlce. Ale nie da się dojechać ścieżkami do samego centrum. Od czasu do czasu trzeba wjeżdżać na jezdnię. W Siedlcach planowałem sprawdzić czy w lapidarium zachował się nagrobek oficera carskiego zmarłego podczas walk o twierdzę w Dęblinie. Zrobiłem to z przyjemnością – w lapidarium jest dużo cienia. A wszystko co robiłem zamiast jazdy do Łukowa obróciło się przeciwko mnie. Gdy już do Łukowa dojechałem okazało się, że spóźniłem się 20 minut na ostatni pociąg do Puław. Nie znałem rozkładu jazdy ale wiedząc że to było tylko 20 minut trochę żałowałem. Czułem się wykończony. A tu przede mną jeszcze 85 km. Niby niewiele. A jednak dużo. Dochodziła 18, Pewne było, że zahaczę o noc i że przekroczę 500 km. Zrobiłem więc to co uważałem za ostateczność – kupiłem napój energetyczny. W upały to niebezpieczne. Energia pozwala zapomnieć o uzupełnianiu płynów. W każdej chwili mogło się okazać, że napój przestał działać, a ja dysponuję energią podobną do tej jaką ma mokra ścierka. Pędziłem jednak jak wariat. No może prawie jak wariat. Prędkości wcale nie były rewelacyjne. Zwykle na krótkich dystansach jeżdżę szybciej. Napój mógł trochę oszukać organizm ale bez cudów. Z pustego i Salomon nie naleje. A zresztą… I tak nie pojechałem szybko do Puław. Za Wolą Gułowską już zastanawiałem się czy kąpiel, którą zaplanowałem po powrocie do domu nie nastąpi trochę wcześniej. Niebo zasnuły chmury. Waliły pioruny. Od czasu do czasu wiatr szarpał czupryny drzew. Na prawie godzinę przysiadłem w wiacie przystanku autobusowego i czekałem. Ruszyłem dopiero gdy uznałem, że burza opuściła tereny do których miałem dojechać. Drobny deszcz sprawiał mi przyjemność po dwóch dniach w słońcu. A widok połamanych gałęzi potwierdzał słuszność mojej decyzji by chwilę zaczekać zamiast jechać mimo wszystko przed siebie. Mijałem wsie pozbawione prądu. W samych Puławach jeszcze w niedzielę nie działały bankomaty PeKaO S.A. A zanim do Puław dojechałem musiałem walczyć z czymś dziwnym. Nad drogami unosiła się para wodna. Rozgrzana. Robiło się duszno i śpiąco. Na przemian robiło się rześko (jak to po deszczu) i duszno (jak to po deszczu). W sumie było dziwnie i światła ginęły w tej mgle nad samą jezdnią. Ale dojechałem.
Rower przejechał 530 km. Poza Puławami byłem 44 godziny. A przez ten cholerny napój energetyczny nie mogłem po powrocie usnąć. Niedobre toto nie tylko w smaku. Ale trochę pomogło gdy już sam się oszukiwać nie potrafiłem, że jeszcze mam siły.