Kilka dawnych i nowych zaległości

Trasa krótka. Choć zakładałem, że zmieszczę się z przejazdem w jednym dniu i nie zahaczę nocy to tak "w razie czego" wystartowałem gdy słońce dopiero miało się pojawić. Prognozy pogody mówiły o całym dniu w pełnym słońcu i porannych mgłach. Ale tych mgieł nie było wcale za wiele. Wyjeżdżając z Puław znalazłem mgłę znad kanału z podgrzaną w Zakładach Azotowych wodą.

Gdzieś tam daleko na łąkach było widać trochę mgieł ale nie wiele. W Gołębiu już powyłączałem światła. Było za jasno by w czymś mogły pomóc.

Dopiero za Gołębiem zobaczyłem więcej mgieł. Ale były daleko od drogi do Dęblina.

Zatrzymałem się raz przy gnieździe bocianim. Dorosłe boćki już chodziły po polach. Młodzież jeszcze spała. Ale jadąc dalej widziałem wiele gniazd w których młode bociany stały bez ruchu. Tak jakby wcale nie miały ochoty się ruszyć z tych gniazd. Młode gawrony już od paru tygodni latają z dorosłymi. A bociany nie. Na pewno cierpią z powodu upałów. Ale rano jeszcze nie było tak ciepło. Temperatura dochodziła do 15 stopni.

W Stężycy rzuciłem okiem na to co jeszcze w tym roku budowano. Powstał ośrodek rekreacyjno-wypoczynkowy. Ale przed szóstą rano nikogo jeszcze tu nie było.

W pobliżu zauważyłem figurkę z Chrystusem Frasobliwym. Figurka na szczycie wygląda na nową ale cała kapliczka wydaje się starsza.

Do Maciejowic dojechałem tuż po siódmej rano. Przez robienie zdjęć już miałem opóźnienie ale jeszcze nie tak duże bym musiał skracać zaplanowaną trasę. W sumie nie jechałem za szybko. Nie tylko mi się nie spieszyło ale też spowalniał mnie słaby przeciwny wiatr. Z czasem coraz wyraźniej dawał się odczuwać. Ale jeszcze w Łaskarzewie był niemal niezauważalny. Nic nie poruszało liści na drzewach i krzewach. Tutaj jak zwykle zajechałem na cmentarz żydowski. Jest blisko drogi. To zachęca do odwiedzin. Za każdym razem widzę więcej zniszczeń. Już nie ma ani jednej Gwiazdy Dawida z ogrodzenia cmentarnego. Nie widziałem też by jakaś leżała na ziemi jak podczas poprzedniej wizyty. Przybywa śmieci.

Do Garwolina już blisko. Kusiło mnie by pojechać przez Sulbiny i tam też rzucić okiem na kirkut. Ale tamten cmentarz jest daleko od domów. Tam jeszcze nie widziałem by wyrzucano śmieci. Ostatecznie pojechałem najkrótszą droga do Garwolina. I dostrzegłem przy drodze wiele kobiet (także z dziećmi) obserwujących drogę. Wszystkie patrzyły w kierunku w którym właśnie jechałem. W samym Garwolinie podobnie – stały i czekały, a ja nie wiedziałem na co czekają. Zagadka rozwiązała się sama. W centrum miasta zatrzymano ruch. Szły pielgrzymki. Garwolińskie pielgrzymki.

Po przejściu dwóch grup można było ruszyć dalej. Tutaj zakręcałem w prawo. Gdybym wiedział o co chodzi dawno bym to zrobił ale grzecznie czekałem. Jechałem do Parysowa i dalej – do Siennicy i Mińska Mazowieckiego. W Parysowie poza synagogą, cmentarzem żydowskim (bez nagrobków) i stodołą z fragmentów nagrobków żydowskich trudno o coś co chciałbym zobaczyć. Nigdy jednak nie fotografowałem kościoła.

Wciąż się śpiewała piosenka z Legionowa. Jedyny związek jaki mi przyszedł do głowy to moje marne tempo jazdy. To wystarczyło by w głowie akurat ta piosenka zaczęła się w kółko sama śpiewać.

W Mińsku Maz. najpierw pojechałem na cmentarz żydowski. W ostatnią niedzielę też tu byłem ale padł mi aparat. Zdjęcia robione komórką były fatalne no i nie zrobiłem ich wiele. Być może dlatego nie wiedziałem, że wchodzę na cmentarz od tyłu. Dziś odkryciem dla mnie był pomnik i brama cmentarna. Za pierwszym razem nie wszedłem tak głęboko w głąb cmentarza by je zobaczyć. A teraz mogłem zobaczyć jak ten cmentarz jest niszczony i zaśmiecany.

Te spodnie widziałem z daleka podczas poprzedniej wizyty. Ale generalnie nie przygotowałem się – tzn nie przeczytałem nic z tego co na temat tego cmentarza napisano w sieci. Dlatego odkrycie macewy z antysemickimi napisami było dla mnie szokiem. Nie wiedziałem czy mam zawiadomić policję. Postanowiłem najpierw to sprawdzić i zapytać koleżanki.

Już wiem, że już w 2011 o tym pisano w prasie. Dotąd nie usunięto. Pomazano też pomnik, który niedawno pomalowano.

Nieswojo się poczułem widząc, że zza krzaków obserwuje mnie łysy osiłek palący papierosa. Nie wiem kiedy się pojawił. I nie wiedziałem, czy ma ochotę na jakiś "cel rabunkowy" czy "rasistowski" – już takie myśli mi chodziło po głowie po tym co zobaczyłem na tym cmentarzu. Chyba nie miał na żaden z tych celów ochoty. Może tylko zobaczył kogoś na cmentarzu i sobie popatrzył co robię? Zdjęć zrobiłem wiele ale ostro świecące słońce i cienie drzew wiele z tych zdjęć zdyskwalifikuje. Ruszyłem szukać parku z pałacem.

Pałac niestety trudno obfotografować dookoła. Trwają jakieś roboty budowlane od frontu i trudno złapać całą fasadę na zdjęciu.

Kolejnym celem wyjazdu był Kałuszyn. W ubiegłym roku sfotografowałem tam macewę umieszczoną na ścianie kościoła. Chyba jedyna zachowana. Wtedy jednak nie wiedziałem gdzie dokładnie znajdował się cmentarz żydowski. Teraz byłem lepiej przygotowany i już szukałem dwóch cmentarzy. Nowy to tylko łąka.

Na starym znajduje się teraz budynek Urzędu Miejskiego.

Teraz mogłem rozpocząć powrót. Ale i na ten powrót miałem jeszcze coś zaplanowanego. Po minięciu w Zgórznicy pomnika bitwy pod Stoczkiem (przy którym w kwietniu w nocy o mało nie zamarzłem)…

…pojechałem w stronę miejscowości Jamielne. Na starych mapach przy polnej drodze zaznaczony był cmentarz. Nie wiem jaki. I to dotąd nie wiem. Nie ma tam żadnego krzyża, żadnej tabliczki. Rosną tylko krzewy i drzewa.

Zamiast wracać do Puław najkrótszą drogą pojechałem do Krzywdy. Głównie dlatego, że chyba jeszcze nigdy tam nie byłem. Mapy google pokazywały zdjęcie dworku będącego siedzibą Urzędu Gminy. Uznałem, że warto rzucić na to okiem. I warto było. Dworek jest ładny.

Już jadąc do Puław, w Okrzei pomyliłem drogi. Wybrałem tą z lepszą nawierzchnią zamiast tej najkrótszej. Pomyłkę uzmysłowiłem sobie gdy jechałem przy murze cmentarza. To na pewno nie ta droga, którą zwykle jeździłem. Po 12 km byłem w Nowodworze. To już regiony parokrotnie odwiedzane w tym roku. Nie było już szans na pomyłki. Przy pomniku Romów zamordowanych przez Niemców podczas II wojny światowej na terenie lotniska zakręciłem do Trzcianek.

W Puławach byłem około godziny przed zachodem słońca. Wszystko więc wyszło prawie tak jak planowałem. Prawie. Bo nie planowałem tych upałów i odwodnienia. Ale to już nie ważne.

Wokół politycznego centrum państwa

Wyjazd trochę zakręcony. Zaczęło się od pomysłu by pojechać do Sochaczewa zobaczyć tamtejszy kirkut i kilka cmentarzy nad Bzurą, które zaznaczono na przedwojennych mapach WIG. Jak Sochaczew to blisko do Wyszogrodu. Od dawna też obiecuję sobie pojechać do Mińska Mazowieckiego zobaczyć tamtejszy cmentarz żydowski. Pomiędzy tymi miejscami jest polityczne centrum Polski do którego zajeżdżać nie mam ochoty. Z obliczeń wychodziło mi, że przeskok z zachodu na wschód Wawy będę robił w nocy. Ale tak w razie czego i na mijane miejscowości miałem jakieś plany zwiedzania. Przejazd W-Z mógł odbywać się dwiema alternatywnymi trasami – wiele zależało od natężenia ruchu. Wersja dłuższa zbliżała mnie do granicy 500 km. Możliwe było jej przekroczenie. Wiele zależało od przypadku, a tego nie da się zaplanować. By był to przejazd "rekordowy" szanse były niewielkie. Może przesadziłem z temperaturami. Nie przejąłem się zbytnio zapowiadanymi upałami. Liczyło się dla mnie głównie to, że będzie ciepło w nocy.

Wystartowałem "skoro świt". Do Warki. Poza miastem unosiły się mgły i było ciepło.

Do Warki pojechałem inną trasą niż zwykle to robiłem. Najczęściej jechałem przez Kozienice. Tym razem wybrałem się przez Garbatkę Letnisko i Pionki. A to dlatego, że już mijało kilka lat jak nie jechałem przez Garbatkę Letnisko. Zawsze tą miejscowość kojarzyłem z zapachem drewna. Być może gdzieś za zabudowaniami są tartaki. Teraz też pachniało drewno i było to bardzo przyjemne. Za Pionkami kierowałem się w stronę Brzózy. Wszędzie po drodze złociły się zboża. Po deszczu ich kolor stał się bardzo intensywny.

A kombajny szaleją, szaleją… Nie tego dnia rano – jeszcze zboże było za mokre. Ale wiele pól już wykoszonych i pozostało na nich tylko siano. Meteorolodzy straszą wczesną jesienią tego roku. Może nadejść już w sierpniu.

Cmentarz wojenny w Grabowie nad Pilicą od lat się nie zmienia – krzyże poustawiane przypadkowo.

W Warce wybierając drogę do Grójca wpakowałem się w środek targowiska. Masa samochodów i ludzi. Poza tym miejscem w zasadzie w mieście pusto. Wystarczyło oddalić się na 200-300 m od targowiska. Przejazd jednak był koszmarny. A jadąc koleiną w stronę Grójca (nigdy nie jechałem tą drogą wcześniej) mijałem dwa dworki. W zasadzie niedostępne. A i czasu mi było na nie szkoda. Szukałem cmentarzy, nie dworów.

Wg map z Grójca pojechać dalej mogłem chyba tylko Drogą Krajową 50 w stronę Mszczonowa. Ale droga do Grójca, którą jechałem od Warki wcale do Grójca nie zakręcała. Przechodziła wiaduktem nad trasą szybkiego ruchu i … znikała. Tzn niby biegła dalej ale już sam początek był ciekawy. Piach i bruk z polnych kamieni. Tak przez ponad kilometr. Wśród sadów. Gdyby nie nocne opady deszczu nie przejechałbym. A gdy już przejechałem i dalej poruszałem się na wyczucie drogami asfaltowymi natrafiłem na mogiłę powstańców styczniowych w Belsku Małym.

Ze względu na czas nie zdecydowałem się na przejazd następnymi drogami gruntowymi, a tylko tak można dojechać do Mszczonowa bez wjeżdżania na drogę krajową. Lawirując drogami bocznymi przejechałem ok. 11 km od Grójca. Na pewno nie skróciłem sobie drogi tylko ją wydłużyłem. Ale wciąż gdy słyszę nadjeżdżający od tyłu samochód osobowy kurczowo zaciskam palce na kierownicy. Tak przy okazji… Minęło już kilka tygodni od wypadku, a do tej pory mam problemy z lewą ręką. Ponaciągane ścięgna i mięśnie (może i ponadrywane bo za długo to trwa). Mocne trzymanie kierownicy nie pomogło, a wręcz zaszkodziło. Teraz wjeżdżając na drogę krajową cieszyłem się z wąskiego pobocza. Tak jakby biała linia była murem, który mnie przed czymś będzie chronić. Ale tłumaczę wciąż sobie, że zasada ograniczonego zaufania do innych użytkowników drogi nie może zmienić się w zasadę braku całkowitego zaufania. To byłaby już jakaś paranoja.

Mam liczące sobie już 4 lata mapy drogowe. Właściwie to nie mapy tylko kartki z atlasu samochodowego. Już część pogubiłem. A teraz coraz częściej gubię się korzystając z tych nieaktualnych już map. W Mszczonowie jest obwodnica i trasa szybkiego ruchu. Nie mam ich na mapach. Cmentarz żydowski do którego chciałem dojechać znajduje się prawie poza miastem. Wg mapy (w tym wypadku wydruk mapy z geoportalu) miałem mieć drogę biegnącą prosto w stronę cmentarza. W rzeczywistości miałem tam zamiast drogi przechodzący w poprzek chodnik i jakieś kwietniki. Pojechałem więc drogą okrężną, na wyczucie. Tak dojechałem do kładki nad trasą szybkiego ruchu. Kładka ładna. Udało mi się podjechać mimo jednego bardzo ciasnego zakrętu.

Z kładki widać cmentarz, który chciałem zobaczyć z bliska.

Ohel i kilka macew. Brama i furtki zamknięte. W wysokiej trawie i tak niewygodnie by się szło by je sfotografować z bliska. Nie znalazłem informacji o tym gdzie jest dostępny klucz. Poprzestałem na oglądaniu przez płot. Tu też były wysokie trawy i trochę pokrzyw.

Choć nie sprawdziłem tego na mapach miałem nadzieję dojechać do Żyrardowa drogą, która zaczynała się obok cmentarza. Po kilkuset metrach zakręcała w tą samą stronę, w którą biegła obwodnica Mszczonowa z numerkiem drogi krajowej 50. Raz się tylko zgubiłem przez te obwodnice. Dojechałem do końca jakiejś drogi dojazdowej do pól. Nie było szansy bym przedostał się na sąsiednią DK przez rów i płot. Ostatecznie jednak dojechałem. I przejechałem. Żyrardów od dawna jest dla mnie zagadką. To do Żyrardowa jechały transporty z rannymi po atakach chemicznych pod Bolimowem. A jednak nawet na przedwojennych mapach WIG nie ma zaznaczonych cmentarzy w których by żołnierze umierający w szpitalu byli chowani. Znalazłem jeden ale dziś w jego miejscu stoi duży budynek. W Żyrardowie jest też cmentarz żydowski ale nie byłem nastawiony na jego odwiedzenie. Dlatego, że wciąż szukam informacji o miejscach pochówków żołnierzy z żyrardowskiego szpitala (lub szpitali). A samo miasto wydało mi się przy tym szybkim przejeździe dość ciekawe i warte nalotu większej grupy eksploratorów. Jakby nie było przejechałem przez to miasto z myślą, że jeszcze tu kiedyś wrócę.

Kolejnym punktem w którym miałem się porozglądać były Wiskitki. Na mapach współczesnych (z geoportalu) są tu trzy cmentarze i pomnik. Pierwszy cmentarz na zdjęciach lotniczych wyglądał na zarośnięty drzewami i krzewami. Na miejscu zobaczyłem, że porastają go gęsto bzy. Ale nie ma żadnych tablic informacyjnych. Tak jakby to był tylko zagajnik.

Nie mam pomysłu na to, komu ten cmentarz służył. Moje początkowe podejrzenia, że jest to cmentarz z I wojny światowej osłabły gdy dotarłem do miejsca oznaczonego na mapach jako pomnik. To jest właśnie cmentarz z I wojny. I być może wyjaśnia przyczynę braku cmentarzy wojennych w samym Żyrardowie. Jego podobieństwo do cmentarza w pobliskim Guzowie jest uderzające. Tu też są podłużne mogiły zbiorowe. Nieco krótsze niż te z Guzowa. Nie wykluczone jednak, że i tu masowo chowano ofiary chmur chloru. W Guzowie chowano ludzi przysypując kolejne warstwy wapnem. Tu mogło być podobnie. I choć cmentarz wygląda niepozornie na pewno spoczywa tu ponad tysiąc poległych (choć tą pewność mam tylko z domysłów i podobieństwa do cmentarza w Guzowie).

Wg map vis a vis "pomnika" jest cmentarz żydowski. Samotna furtka na skraju puszczy zastanawia.

W zaroślach kryje się co najmniej kilka macew. Nie spenetrowałem całego terenu – cmentarz nie jest mały. Warto tu chyba pojawić się zanim się wszystko zazieleni. Może przy okazji jakiejś wyprawy pociągiem do Żyrardowa? Może.

Z Wiskitek miałem zamiar jechać prosto do Sochaczewa. Tak jak biegnie DK50. Ale zapomniałem o Guzowie. Dopiero gdy zobaczyłem bramę do parku postanowiłem rzucić okiem na pałac. To w nim znajdował się w 1915 r. punkt opatrunkowy. I w pobliżu parku jest wspomniany ogromny cmentarz wojenny. Pałac jest remontowany. Ale zniknęły taras i schody do parku.

W 2009 roku wyglądało to inaczej. Pałac więc będzie wyglądał trochę inaczej. Ale się nie zamieni w ruinę.

Zanim się na dobre rozpędziłem znów zatrzymał mnie widok cmentarza wojennego. Nie słyszałem o nim wcześniej ani nie dostrzegłem na mapach. Jest przy samej drodze w Bielicach. Zadbany. Sam się rzuca w oczy.

W Sochaczewie zaskoczył mnie remont wiaduktu. Na kartce przyczepionej do znaku zakazu wjazdu napisano długopisem jak dojechać do centrum. Dla mnie to nie był problem ponieważ dla pieszych pozostawiono jeden chodnik na wiadukcie dostępny. Ale kierowca któremu odczytałem treść kartki (nie chciało mu się wychodzić z samochodu i kartki nie zauważył) miał ubaw. Grunt, że było jasne jak do tego centrum dojechać. Ja przeszedłem spokojnie, a za wiaduktem ruszyłem już na rowerze rozglądając się za skrzyżowaniem z którego miałem dotrzeć do jednego z najstarszych w Polsce cmentarzy żydowskich. Przez lenistwo nadłożyłem drogi. Cmentarz był przy samym skrzyżowaniu w bocznej uliczce. A ja pojechałem ponad kilometr dalej szukając go przy drodze głównej. Dopiero po sprawdzeniu na mapie wróciłem i zauważyłem (widoczne z daleka) gwiazdy Dawida na bramie cmentarnej.

Niewiele macew udało mi się tu zobaczyć. Albo tak mało ich się zachowało albo skrywały je wysokie trawy. Jest kilka pomników. Jeden z nich składa się ze szczątków rozbitych stel nagrobnych.

W planie miałem teraz cmentarze w pobliżu Sochaczewa od strony Wyszogrodu. Przejeżdżając przez centrum dostrzegłem, że trwają jakieś prace przy wzgórzu zamkowym. Ale się nie zatrzymywałem. Trochę źle zaplanowałem trasę. Najpierw pojechałem do cmentarzy w Młodzieszynie, a później do Brochowa. Gdybym zrobił odwrotnie miałbym krótszą nieco trasę do przejechania do mostu na Wiśle. Spodziewałem się odnaleźć tu choć jeden cmentarz z I wojny światowej. Ale pod Młodzieszynem to co na mapach WIG zaznaczono jako cmentarze z I wojną niewiele ma wspólnego. Choć może trochę… Jeden z tych punktów to cmentarz parafialny. Znajdują się na nim mogiły żołnierzy poległych w 1939 roku podczas Bitwy nad Bzurą.

Drugie miejsce można nazwać kościeliskiem. Był tu kiedyś kościół. Być może przy nim był cmentarz. Kościół zniszczono w roku 1915 i dziś w jego miejscu stoi pomnik.

Jadąc do Brochowa rozglądałem się za drogą gruntową do dawnej żwirowni. Gdzieś tam miał być poszukiwany cmentarz. Jedyna droga jaka mi pasowała to droga prywatna z zakazem wjazdu. Innej nie znalazłem. Na mapach współczesnych cmentarza nie odnalazłem. Założyłem więc, że może już go nie być. Ale jeszcze poszukam informacji. Gdzieś kiedyś czytałem, że w pobliżu Brochowa jest taki wojenny cmentarz. Może nie ten. Ale to dopiero muszę sprawdzić. Zajechałem jak 4 lata temu pod kościół by znów zrobić mu zdjęcie z jego odbiciem w wodzie. Poprzednio byłem tu o świcie, teraz słońce już było nisko.

Było nisko i szybko się obniżało. A ja jeszcze chciałem… No chciałem ale realistycznie patrząc brałem pod uwagę i taką możliwość, że słońce schowa się zanim dojadę do Czerwińska. Ale do Wyszogrodu miałem dojechać jeszcze za dnia. Ruszyłem więc troszkę szybciej. Mijałem drogowskaz do miejsca przeprawy W. Jagiełły w 1410 r. Mijałem drogowskaz do cmentarza ewangelickiego. Z bólem serca ale mijałem. Z tego pędu był tylko pot, który zalał mi oczy gdy się na moment zatrzymałem przejeżdżając po raz trzeci przez Bzurę. Przydała się woda mineralna do obmycia twarzy i głowy. Inaczej by mi chyba wypaliło oczy i nie zauważyłbym świateł kierujących ruchem. Pierwsze miałem przy wjeździe na DK50. Tu odkryłem, że światła mają czujniki które nie widzą rowerzysty. Kolejne światła kierowały ruchem wahadłowym na moście – remont. W Wyszogrodzie chciałem zobaczyć fragment starego mostu przez Wisłę wybudowanego przez żołnierzy armii niemieckiej w 1915 roku. Nie udało mi się go odnaleźć. A spiesząc się przed zachodem słońca pognałem szukać kirkutu. Ten odnalazłem bez problemu.

Dalszy plan był taki, że w Czerwińsku miałem sprawdzić co za cmentarze znajdują się w lesie na skarpie wiślanej. Na mapach zaznaczone są dwa i nie ma do nich drogi dojazdowej. Jadąc do Czerwińska miałem ocenić natężenie ruchu na drodze. Gdyby był mały miałem zamiar dojechać tą drogą do Serocka i tam przejechać przez Narew. W przypadku dużego natężenia ruchu z Czerwińska miałem odbić do Pułtuska. Ruch był duży. Nie było też pobocza. Nie podobało mi się to, a już robiło się ciemno, bardzo ciemno. Już nie było szans na zobaczenie cmentarzy żydowskich w Nasielsku i w Wyszkowie. Za to rosły nadzieje na zobaczenie cmentarza żydowskiego w Mińsku Mazowieckim. Wyglądało na to, że będę w nim już za dnia. Dawno pożegnałem się z wypracowaną na pierwszych stu kilometrach średnią prędkością przejazdu 24 km/h. Ale jeszcze nie brakowało sił. Tylko było ciemno. I jechałem w terenie którego zupełnie nie znałem. Nie wiem więc czy mogę uznać:

  • że byłem w Nasielsku (choć jechałem przez centrum),
  • że byłem w Pułtusku (przejechałem w nocy daleko od centrum),
  • że byłem w Wyszkowie (objechałem centrum tak jak nakazywały znaki, a wcześniej wlokłem się po wyłożonej kostką ścieżce rowerowej).

To tak jak z wcześniejszym przejazdem w poprzek Roztocza – przejechałem całe ale nocą. Teraz, za Wyszkowem, miałem przed sobą lasy, lasy i lasy. Znów jechałem DK62 nadal bez żadnego pobocza. Nie było to komfortowe ani trochę. Gdy na jednym ze śródleśnych skrzyżowań zobaczyłem rowerzystę bez jakichkolwiek świateł i odblasków zatrzymałem i rzuciłem okiem na mapy (brak tu związku przyczynowego ale logika nie jest moją mocną stroną). Z map wynikało, że mogę sobie nieco skrócić drogę jadąc na skróty przez Urle. W przeciwieństwie do DK tu było oświetlenie i działało w nocy. Kolejne miejscowości blisko siebie więc odcinków nieoświetlonych nie było w sumie wiele. Bujna roślinność jednak czasami przysłania znaki. Tak było w Borzymach. Nie zauważyłem znaku wskazującego zakręt w lewo. I może bym pojechał nie wiadomo gdzie gdyby droga na wprost była wyasfaltowana. Była jednak brukowana kocimi łbami i pokryta piachem. Wytrzęsło mnie i na koniec się zakopałem. Trudno o mocniejsze zwrócenie uwagi na to, że zjechałem z drogi głównej.

W Jadowie już robiło się szaro. Dosłownie. Znad łąk napływały mgły. Tak samo było na DK50 którą miałem dojechać do Mińska Mazowieckiego. Zero pobocza i miejscami fatalna widoczność. Znak wskazujący cmentarz powstańców styczniowych uznałem za dobry znak. Szukając cmentarza mogłem przeczekać aż słońce mgły rozproszy. Problem w tym, że dalej w Kątach Wielgich nie ma żadnych znaków wskazujących cmentarz. Dojechałem do końca asfaltu i dalej jechałem drogami gruntowymi trzymając się drogi głównej – boczne odchodziły do sąsiednich wsi. Jedyną istotą która mnie zauważyła był samotny bocian na ściernisku. Nie śmiałem go pytać o drogę… Wracając natknąłem się na starsze małżeństwo jadące furmanką. Zapytałem ich o cmentarz. Jak się okazało zrobiłem to ok. 100 m od leśnej drogi prowadzącej do cmentarza. Gospodarz zaprowadził mnie na miejsce. Mówił, że jeszcze niedawno to był tylko krzyż i zardzewiały płotek. Od syna niedawno dowiedział się, że to mogiła powstańców. Druga podobno znajduje się w Boruczy za jednym z domów. Ale do Boruczy musiałbym wracać. Poprzestałem więc na obfotografowaniu tej jednej mogiły.

Mgły już zanikały ale jeszcze nie było za jasno. Zatrzymałem się na chwilę na przydrożnym parkingu. Zjadłem batonika. Zapaliłem i zauważyłem obserwującego mnie kota. Dziwnie było. Gdy na niego patrzyłem on patrzył gdzieś w bok. A kątem oka widziałem, że mnie obserwuje. Gdy się spakowałem i ruszałem dalej kota już nie było. Nie wiem kiedy się pojawił i kiedy zniknął. Może przegapiłem jego znikający jako ostatni uśmiech?

Gdy dotarłem wreszcie do Mińska Mazowieckiego już było koszmarnie gorąco. Na ulicach pusto. Niedziela, siódma rano. Szukając kirkutu, który znajduje się na wschód od centrum przejeżdżałem obok cmentarza czerwonoarmistów poległych w 1944 roku. Kilka zdjęć i aparat odmówił posłuszeństwa. Nic nie pomogła wymiana baterii, karty pamięci. Nie chciał działać i już.

Kirkut znalazłem. Zrobiłem kilka zdjęć komórką ale nie nadają się do niczego – rozmyte i z fatalnym kontrastem. Jak już wiem jak do cmentarza dojechać to przyjadę jeszcze raz. Z działającym aparatem. Znów naszła mnie myśl, że skoro wożę z sobą prawie cały warsztat rowerowy to może powinienem mieć też zapasowy aparat. I chyba tak jest. Aparat ruszył dopiero w domu. Podejrzewam, że w upale i w słońcu po wcześniejszych mgłach doszło do jakiegoś zwarcia. A aparat i tak jest mocno zużyty. Ma 3 lata. Poobcieraną obudowę. Podrapany obiektyw. Gdyby padła elektronika to już nawet nie byłoby warto go naprawiać. Wiele przeszedł i przejechał.

Dalsza podróż w potwornych temperaturach była… potworna. Walczyłem z własną niemocą. Od Mińska do Parysowa było przynajmniej równo. Później w okolicach Miastkowa droga miejscami składa się głównie z dziur w asfalcie. Ten koszmarny przejazd zakończyłem na znaku zakazu wjazdu – uszkodzony most na drodze do Żelechowa. To znaczyło tylko tyle, że przez Żelechów nie pojadę – są inne drogi do Ryk. I właśnie jest taka droga, którą nigdy nie jechałem. Zawsze odbijałem w stronę Łukowa i przy jarczewskim dworze zakręcałem w stronę Starej Huty, Gęsiej Wólki i Stryja. Gdy zobaczyłem ludzi na rowerach wjeżdżających w drogę, której nie znałem zapytałem ich czy dojadę nią do Ryk. "Chyba tak" mnie zachęciło do dalszej jazdy. Co prawda trochę się zaplątałem i przejechałem przez teren kopalni piachu lub żwiru ale ta droga chyba jest jednak krótsza. Może o 500 m ale krótsza. Gorąco bardzo dawało się we znaki. Strasznie się rozpiłem. Im później tym częściej popijałem. Na pewno się nieźle odwodniłem. Na pewno się bardzo zmęczyłem. Na pewno sprawił mi ten wyjazd przyjemność. Tak jak kąpiel po powrocie. Tylko komórka, która miała zapisywać cały przejazd padła 10 km przed końcem trasy – baterię wykończyło robienie zdjęć, które i tak do niczego się nie nadają.

Miało być inaczej

Od dawna przymierzałem się do wyjazdu do Lubaczowa. Dlaczego Lubaczów? Sam nie wiem. Może dlatego, że rzucił mi się w oczy gdy oglądałem mapę południowego Roztocza? Jaka by nie była to przyczyna to Lubaczów stał się celem wyprawy odkładanej wciąż na "kiedy indziej" – także z powodu wypadków które mnie dwukrotnie tego lata dotknęły. Teraz uznałem, że może warto choć spróbować pomimo pojawiających się tu i ówdzie różnych bóli. W tygodniu poszukałem jeszcze "co by tu po drodze zobaczyć". Jestem przecież wzrokowcem. Przyglądając się pierwszemu i ostatniemu zdjęciu zrobionym podczas tego wyjazdu można zauważyć, że brakuje mi intensywnych, świeżych kolorów.

Obydwa zdjęcia zrobione są w miejscach odległych od siebie może 300 – 400 m. Kierunek w którym je robiono jest niemal identyczny. Czas który między nimi minął to ponad 24 godziny.

Google pokazały, że dojeżdżając do Lubaczowa będę miał 208 km na liczniku. Ale Google są bezbłędne, a ja nie. Było też trochę piosenkowo. Kolory są przykurzone, pastelowe. Pozostało mi tylko uwierzyć w to, że jest pięknie. Prawie jak w nieco zapomnianej piosence śpiewanej przez W. Waglewskiego zanim powstało Voo Voo.

Drugi motyw muzyczny związany jest z miejscowością Batorz. Lubię od czasu do czasu zapuścić sobie płytę grupy Sie Gra. W youtubie znalazłem jej koncert zagrany przy mogile powstańców w Batorzu. Na filmikach mogiły nie widać. Widać tylko drewniany rzeźbiony słup i ławeczkę. Umieścili je tu Węgrzy, by uczcić swoich rodaków walczących w Powstaniu Styczniowym. I tu, i w Zwierzyńcu i obok grobu Borelowskiego na cmentarzu parafialnym w Batorzu.

Od Batorza ten wyjazd zacząłem. Nie przypominam sobie bym kiedykolwiek był w tej miejscowości, a przecież nie jest bardzo daleko od Puław. Mam pewnie jeszcze kilka takich plam na mapach do wypełnienia w promieniu 100 km. Krajobraz rozbujany. Wczesny ranek. Nie śpią tylko ci, którzy spać nie mogą. Dzień na dobre zaczął się gdy już byłem w Wąwolnicy. W Nałęczowie spotkałem tylko jedną rowerzystkę i zero samochodów. W Bełżycach mijałem cmentarz żydowski.

Kilka kilometrów dalej cmentarz z I wojny światowej. I te letnie krajobrazy. Nudne gdyby nie plamy zieleni.

W okolicach Zakrzówka musiał być sztorm i tak już ziemia pofalowana zastygła. Górki i doliny, a między nimi leniwe, poranne życie.

W miasteczkach ludzie idą do lub ze sklepów. Na wsi najczęściej niosą bańkę z mlekiem. Jeszcze nie jest tak, że mleko jest tylko z dużych wyspecjalizowanych farm. Jeszcze są gospodarstwa w których jest jedna lub dwie krowy. Ludzie z bańkami mleka nie spodziewają się by coś jeszcze poza nimi poruszało się po drogach. Mają niesprawne rowery. Musiałem bardzo uważać na zjazdach. Parokrotnie ostro hamując. W Batorzu są chodniki wyłożone kostką. Na nich przed wieloma domami stoją bańki z mlekiem. Ktoś tu je najwidoczniej zbiera. Jak bardzo jest to sytuacja przeciwna do tej znanej kiedyś z miast, gdy mleko roznoszono po blokach stawiając butelki pod drzwiami? I robiono to mniej więcej tak samo wcześnie rano.

W Batorzu nie widziałem drogowskazów, które by wskazywały drogę do mogiły powstańców. Pod kościołem są pomniki przypominające wydarzenia z II wojny światowej. Aresztowania mieszkańców wsi i ich śmierć w niewoli. Śmierć ok. 110 wyznawców judaizmu mieszkających w tej wsi i jej okolicach.

Zapytałem o drogę. Wskazano mi cmentarz i powiedziano, że droga jest oznakowana. Sam pamiętałem, że na cmentarzu jest mogiła dowódcy powstańców spoczywających w lesie.

Oznakowanie drogi do mogiły to zapewne dwa szlaki turystyczne, które rozdzielają się przy samej mogile. To co mnie zaskoczyło – do samej mogiły znajdującej się w lesie prowadzi droga asfaltowa. Jedna jedyna. Trudno o lepsze oznakowanie drogi.

A po głowie chodziła mi inna sprawa niż ta wypielęgnowana i oznakowana mogiła. Gdzieś po drugiej stronie wsi, wśród pól jest mogiła żołnierza poległego podczas I wojny światowej. Na jego grobie umieszczono tablicę z nazwiskiem i imieniem, a później mogiła podobno zarosła. Czy da się ją odszukać? Na mapach nie odnalazłem śladów po niej. Informacje pochodzą z wydanego w 1995 roku opracowania zawierającego informacje o zabytkowych cmentarzach i mogiłach w województwie tarnobrzeskim. Jeszcze nie wszystkie dostępne mapy przeglądałem więc odłożyłem sobie poszukiwanie tej mogiły na kiedy indziej. Tak samo nie szukałem jeszcze dokładnej lokalizacji mogiły żołnierzy w Wielkiej Armii Napoleona w Bilsku pod Modliborzycami. Wyczytałem, że były to trzy kopce ale podczas budowy drogi dwa z nich zniwelowano. Uznałem, że wystarczy pojechać przez Bilsko by mogiłę odnaleźć. Przejechałem. Nie wystarczyło. Nadal nie wiem gdzie jej szukać i bez map się nie obejdzie. Trochę nadłożyłem drogi. W planie z Batorza miałem pojechać do Janowa Lubelskiego. Modliborzyce nie są po drodze. Ale wciąż lubię tamtejszą synagogę.

Sam Janów Lubelski wydaje się mało ciekawy. Miałem kiedyś odnaleźć tutejsze cmentarze żydowskie ale z tej wiedzy niewielki miałbym pożytek. Teraz to tereny zabudowane. W zasadzie ograniczam się tu zwykle do samego przejazdu przez miasto główną drogą i nic poza tym. Ale turystów zawsze trochę jest na miejscu. Głównie z powodu letniskowego charakteru okolic Janowa. Głównie chodzi o ciągnące się kilometrami lasy. Przez te lasy miałem zaplanowany dalszy przejazd. Ale coś mnie skusiło by nie jechać prosto do Momotów Górnych tylko zakręcić do mogił i pomnika bitwy na Porytowym Wzgórzu. To ponad 4 km w bok od drogi, którą miałem przejechać prosto.

Głównie przewijają się tędy turyści ale teraz już i grzybiarze korzystają z parkingów pozostawiając samochody. Wśród zadbanych mogił są i takie, których czas nie oszczędził.

W pobliżu tego miejsca jest też stara kapliczka z drewnianą figurą Chrystusa Frasobliwego. Figura pękła. Z okazji jakiegoś święta ubrano ją.

Przy wjeździe do Momot Dolnych stoi pomnik z wymienionymi ofiarami terroru okupantów z czasów II wojny światowej.

A Momoty Górne witają kapliczką z nową figurą wykonaną przez artystę ludowego. Kolejne jego dzieła widziałem pod kościołem w Momotach.

Przyjechałem tu by przez lasy przedostać się do Maziarni w woj. podkarpackim. Całkiem niedawno po drugiej stronie szukałem cmentarza wojennego. Wydawało mi się, że te dwa czy trzy kilometry leśnych dróg nie będą problemem. Myliłem się. Gdy już przedostałem się przed pierwsze błoto i kałuże spytałem o stan dalszej drogi człowieka zmierzającego w przeciwnym kierunku. Obrzucił mnie badawczym wzrokiem i powiedział, że w tych butach to ja nie przejdę przez las. Podobno on w gumowcach miał z tym problem. W lasach stoi woda. Nie tylko na drogach. Ale podpowiedział mi, żebym pojechał w stronę Jarocina i szukał ostro zakręcające żużlówki w lesie. Nią powinienem przedostać się w pobliże Maziarni. Drogę znalazłem. Nie do końca przejezdną (koła zapadały się miejscami w piachu) ale dość dobrą i suchą. I znów nadłożyłem parę kilometrów drogi. Teraz jechałem do Huty Krzeszowskiej w której na cmentarzu parafialnym miałem odnaleźć mogiły z I wojny światowej. To się nie udało. Być może nie są oznakowane. Mogiła powstańców styczniowych to pomnik…

…a groby z 1914 i 1915 roku mogą wyglądać i tak:

A może tylko nie dotarłem do właściwej części cmentarza? Tak też mogło być.

Dalsza trasa to przejazd przez Harasiuki do Tarnogrodu. Drogi nieznane. Często sprawdzałem na mapach gdzie jestem. Na drogowskazach raz widziałem nazwę "Księżpol" a tam się nie wybierałem tym razem choć został mi w Księżpolu do odwiedzenia cmentarz prawosławny. Słońce trochę już mnie męczyło, cieszyły mnie plamy cienia na drodze. Gdy już do Tarnogrodu dojechałem dochodziła godzina 16. Zajechałem pod synagogę…

… i pojechałem dalej. Chciałem kupić trochę napojów na drogę ale akurat w pobliżu synagogi nie mieli tego co chciałem. Miałem nadzieję, że nie pozostały mi już tylko stacje benzynowe i znajdę jeszcze jakiś czynny sklep. Znalazłem w Różańcu. Po zakupach próbowałem zobaczyć tajemniczy cmentarz odnaleziony na mapach. Okoliczności nie sprzyjały – brakuje do niego dojścia. Z daleka to tylko lasek otoczony przez pola i zabudowania. Nadal nie wiem czy da się tam dojść i co to jest za cmentarz. Może jeszcze kiedyś to ustalę. Bywa, że takie sprawy mnie męczą latami.

W Moszczanicy drogowskaz zachęcił mnie do rzucenia okiem na starą osiemnastowieczną cerkiew. Przy niej jest mały cmentarz. A ja zacząłem się zastanawiać czy nie czas wziąć się za pisanie zamiast wciąż szukać.

Moszczanica nie była celem tego przejazdu. Była tylko po drodze do Starego Dzikowa. W tej miejscowości mieszkał i zmarł ojciec Isaaca Bashevisa Singera. Pochowany na cmentarzu żydowskim, który podczas wojny został pozbawiony nagrobków. Jak sprawdzałem mapy zobaczyłem, że ten cmentarz nawet nie jest wydzieloną działką. Może gdyby nie drzewa które zdążyły na cmentarzu wyrosnąć nowy właściciel bu go po prostu zaorał tak jak było w Baranowie czy Turobinie. Ale zanim dotarłem do cmentarza zobaczyłem cerkiew w Starym Dzikowie.

Właśnie ktoś ją zwiedzał. Wnętrze nie wyglądało zachęcająco. Ale jest tam jakaś wystawa grafik. Nie wszedłem. Czułem, że może mi zabraknąć dnia. Poszukałem cmentarza żydowskiego wśród pól – podejść nie ma jak.

Trochę przez przypadek znalazłem też synagogę. Bliska zawalenia ale jeszcze stoi. Drzewo, którego korona znajduje się nad synagogą rośnie wewnątrz budynku.

Z kilku mijanych miejscowości najłatwiej było dojechać do Cieszanowa. A ja chciałem Cieszanów odwiedzić dopiero wracając z Lubaczowa. Na wstępie wyjeżdżając ze Starego Dzikowa pomyliłem drogi. Znów straciłem trochę czasu. Nie tyle czasu mi było szkoda co dnia. Chciałem robić zdjęcia. W Oleszycach dostrzegłem kolejną zniszczoną cerkiew.

Te murowane cerkwie pochodzą w większości z przełomu XIX i XX wieku. Nie są bardzo stare. Są jednak śladem po ludności, której tu już od ponad pół wieku nie ma. Są miasta w Polsce reklamujące się jako miasta trzech kultur (Łódź, Włodawa). A tu niemal każde miasteczko było wielokulturowe. W Lubaczowie też jest podobna cerkiew. Nie zrobiłem jej zdjęcia. Gnałem w stronę cmentarza. Słońce było coraz niżej. A ja niemal skamieniałem widząc wysoki mur i kłódkę na bramie. Cmentarz żydowski w Lubaczowie jest zamknięty.

A przynajmniej sprawia wrażenie zamkniętego. Od strony cmentarza katolickiego z którym sąsiaduje jest tylko siatka. A w siatce jest dziura.

Niemal wszystkie macewy tutaj są białe. Podobno z wapienia. Nie oglądałem wszystkich ale na jednej na pewno widziałem resztki polichromii (świecznik z resztką niebieskiej farby). Wszystkie stojące macewy skierowane są na zachód. Stoją tyłem do cmentarza katolickiego.

Po tej wizycie na lubaczowskim kirkucie ruszyłem do Cieszanowa. Właściwie to już rozpocząłem już podróż powrotną. Zbliżając się do Cieszanowa widziałem z daleka błyszczącą w promieniach zachodzącego słońca kopułę cerkwi.

Gdzieś w pobliżu powinna być synagoga ale nie udało mi się jej zidentyfikować. To i tak był rekonesans. Chciałem tylko poznać trochę teren. Właściwe zwiedzanie powinno rozpocząć się z jakiegoś pola namiotowego na Roztoczu. Tylko nie wiem czy w tym roku uda mi się jeszcze tak wyrwać z pracy. Przydałby się na to z jeden co najmniej dzień urlopu.

Do Suśca jechałem już w mroku. Dróg nie znam. Początkowo obawiałem się błędu w nawigacji i trochę się pokręciłem w tą i z powrotem. Teraz już strata czasu nie miała znaczenia. Do rana parę godzin. A w nocy brakuje mi motywacji do pośpiechu. Nawet przy większych podjazdach decyduję się na zrobienie z nich "podchodu". Gdzieś między Suścem i Józefowem natknąłem się na ludzi z rowerami bez świateł. To nic, że księżyc jasno świecił. Drogi w koło biegną przez lasy, a tam poświata księżyca nie dociera. Ale jednak jechali. Gdybym ich nie usłyszał, to bym ich nie zobaczył. A usłyszeć łatwo. Trudno jechać bezszelestnie po tych zmasakrowanych szosach. Nowy, równy asfalt jest tylko w niektórych miejscowościach ale między nimi nie ma go wcale. Ile zwierząt spłoszyłem jadąc do Zwierzyńca z Józefowa? Nie wiem ale zakaz używania sygnałów dźwiękowych na tej drodze nie wyciszy roweru hałasującego na wybojach.

Wyjeżdżając obawiałem się, że w nocy zmarznę. Zapowiadano ochłodzenie. Dlatego miałem nadzieję jeszcze za dnia dojechać do Turobina. Dlatego wziąłem z sobą trochę ciuchów. Temperatura spadła do 9 stopni. Niby nie tak bardzo zimno ale po męczącym dniu zawsze szybciej marznę. Kurtka, nogawniki a nawet ochraniacze na buty bardzo się przydały. Zdjąłem to z siebie dopiero ok. siódmej rano – w pobliżu Bełżyc. Ze Zwierzyńca w stronę Biłgoraja jechałem ostrożnie. Widziałem, że właśnie zakończyło się jakieś wesele. Samochody jechały stadami. Nie miałem ani trochę zaufania do kierowców i zjeżdżałem na pobocze czekając aż przejadą. Tak do zjazdu w stronę Radecznicy. Jechałem tą drogą chyba tylko raz i to za dnia. Do Radecznicy dojechałem bez problemów ale później chyba pomyliłem drogi. W sumie i tak dojechałem do Turobina ale być może z kilkoma dodatkowymi kilometrami. A poślizg miałem niezły. W Lubaczowie zamiast 208 km na liczniku miałem ich 260. Zdecydowałem się wracać przez Bychawę. Wyjeżdżając z Wysokiego dziwiłem się, że tyle trzeba z niego jechać w górę. Takie to Wysokie – w dołku.

W Bychawie było już jasno. Doświadczenie podpowiadało mi, że wypadki najczęściej zdarzają mi się podczas powrotów. Świt jest bardzo dobrą porą na wypadek. Dlatego bardzo starałem się uważać na to co się dzieje na drodze. Już przy wjeździe do Bychawy trafiłem na jakiegoś młodego wariata za kierownicą. Jechał ponad 120 na godzinę. Choć uciekłem na skraj jezdni poczułem uderzenie wiatru wywołanego przez ten pęd. Nie miał sprawnych świateł. Nie wiem jak z hamulcami. Im bliżej Puław tym bardziej starałem się omijać główne drogi i większe podjazdy. Zmęczenie dawało mi się we znaki. Dziwiłem się też, że nie padła mi bateria w telefonie z działającym Endomondo. Zwykle ok. 10 godzin pracy rozładowuje baterię. I już cieszyłem się, że po ostatnich aktualizacjach oprogramowania poprawiono funkcję oszczędzania energii ale to nie było to. Po aktualizacji system operacyjny w telefonie nie wiedział czy zgadzam się na pracę tego programu z dostępem do internetu. Do czasu udzielenia odpowiedzi system zablokował Endomondo dostęp do transmisji danych. Program zapisał trasę w telefonie ale jej nie wysłał na serwer. Zrobił to dopiero gdy wyraziłem zgodę na dostęp do transmisji danych. Trzeba będzie częściej tak robić tylko jeszcze nie wiem jak to zablokować gdy już pozwoliłem na dostęp. Trzeba będzie pogrzebać w ustawieniach.

Potłuczony

Być potłuczonym to nie znaczy tylko być obolałym w wyniku urazów. To stan umysłu. Sprzeciw. Marsz pod prąd. Niezbędny jest tu też optymizm. I to ten "niepoprawny". Nie byłbym potłuczony fizycznie gdybym zakładał, że jazda na rowerze musi prowadzić do wypadku drogowego. Istnieje możliwość, że do wypadku dojdzie. Ale statystycznie częściej do wypadków nie dochodzi. Istota jaką jest rowerzysta składa się z roweru i człowieka. Ta druga część jest znacznie delikatniejsza i ma zdolność regeneracji. Ale czy rowerzysta to też stan umysłu? Dlaczego rowerzysta ma być innym gatunkiem? Świadomość rowerzysty obejmuje delikatność życia. W przypadku świadomości gatunku określanego nazwą "kierowcy samochodu" dochodzi poczucie bezpieczeństwa dawana przez blachę. Czasami zastanawiam się czy kierowcy nie prowadzą zeszycików w których notują kolejne potrącenie rowerzystów (jak lotnicy podczas wojny kolejne zestrzelenia samolotów przeciwników). To jest jak wojna. Tylko jedna strona – ta opancerzona – ma przeciw sobie miliony rowerów. Mahatma zastanawiał się dlaczego w Europie ludzie nie szli tłumnie i bez broni przeciwko uzbrojonym żołnierzom i nie ginęli tylko po to by uzmysłowić strzelającym bezsens zabijania. Ofiary powinny zmuszać do myślenia. Ale jak mają zmuszać skoro nawet Kryszna zapewnia wojowników, że to nie oni odbierają życie. W wojnie religijnej sprawcy są niewinni – realizują tylko boski plan. Potok myśli opuścił nurt główny. Wracam do bycia potłuczonym czyli poza nurtem głównym. Mahatma nie wiedział, że Niemcy zaplanowali masowe zabijanie i je uprzemysłowili. To podobno "nowoczesność", "modernizm".

Mimo tego, że na forum http://eksploratorzy.com.pl jest wiele osób o podobnych do moich cmentarnych zainteresowaniach to jednak nie jest to zainteresowanie powszechne. A zainteresowanie cmentarzami w jakiś sposób obcymi czasami wydaje się nawet podejrzane. Już pytano mnie czy coś mnie łączy z Żydami, a przecież nie tylko kirkuty mnie interesują. No i to nie jest też do końca tak, że to chodzi o cmentarze. Ich stan jest dla mnie wskaźnikiem stanu pamięci lokalnej. Pamięci historycznej. Pamiętam jak w Warce kilka lat temu zapytałem o cmentarz żydowski jakiegoś młodego chłopaka. Powiedział, że nie wie gdzie on jest. Dopiero po zastanowieniu zapytał mnie czy to to samo co "kierkut". Gdzie jest "kierkut" wiedział. W Pawłowicach ksiądz zlikwidował cmentarz z I wojny światowej i umieścił tabliczkę pamiątkową z napisem "Poległym cudzoziemcom" – dla niego było oczywiste, że to nie byli Polacy. Czy mógł nie wiedzieć, że nie było też Polski i że wśród poległych mogli być Polacy? Nazywanie cmentarzy z I wojny "niemieckimi" jest dość powszechne. Głównie dlatego, że zachowane napisy są w języku niemieckim i że podczas II wojny światowej okupanci niemieccy wiele z tych cmentarzy wyremontowali. Są jeszcze cmentarze ewangelickie pozostałe po dawnych osadnikach niemieckich. O tych słyszałem, że Niemcy je odnawiają choć robią to lokalne stowarzyszenia i inne organizacje. Na koniec cmentarze prawosławne pozostałe po wysiedleniach, które rzadko nazywa się czystkami etnicznymi. Wszystkie te cmentarze są w jakiś sposób obce. Ich niszczenie – a ten proces w różnym tempie ale postępuje – być może doprowadzi do usunięcia śladów przeszłości i będzie można napisać nową wersję historii.

Trwa walka o pamięć o polskich Żydach. 10% mieszkańców kraju przed II wojną światową ma zniknąć z historii. Wykwit myśli antysemickiej widziałem ostatnio na portalu Gazety Wyborczej. Jakiś antysemita domagał się od Żydów nieruchomości z których mógłby żyć nie pracując. To taka szczególna myśl ekonomiczna zakładająca, że kapitału się nie tworzy tylko bierze się go od Żydów. A podczas okupacji i zaraz po niej nie było przecież inaczej. Ile domów wznieśli Żydzi? One nie zniknęły. Na fejsie ktoś napisał mi, że władze lokalne obawiają się przyjazdu Żydów, gdyż ci mogą domagać się zwrotu domów. Dla mnie to nie jest odkrycie ale napisał to Żyd, którego przodkowie mieszkali w Puławach. On sam chyba w Polsce nie był. Może na wycieczce do obozu w Oświęcimiu.

Czy zdarzyło się komuś mijać wycieczkę chasydów? Przyjeżdżają do Polski odwiedzać groby sławnych cadyków. I tylko to ich interesuje. Tak przynajmniej sądziłem. Zero kontaktu. Mijają miejscowych jak niewidzialnych. Myślałem kiedyś, że to ich religijne skupienie ale to raczej strach i obcość. Trafiłem raz jadąc na cmentarz żydowski do Józefowa nad Wisłą na moment gdy kilka autokarów chasydów wyjeżdżało z Kazimierza Dolnego. Ci ludzi w swoim własnym gronie byli weseli, robili sobie pamiątkowe zdjęcia nad Wisłą. Ale wystarczy się zbliżyć by poczuć obecność muru. Jestem dla nich obcy i moja obcość ich nie interesuje. Ten mur rósł przed drugą wojną światową, podczas niej i później też. Już niemal nie ma ludzi dla których to byli sąsiedzi. Od dawna łatwo się pisze osobne historie miast. Wkrótce będzie można zupełnie ignorować istnienie żydowskich Puław, żydowskiej Końskowoli, Kurowa, Markuszowa, Baranowa, Kazimierza Dolnego, Janowca – ograniczę się tylko do powiatu puławskiego. I do niczego nie przyda się choćby takie wspomnienie kiedyś przeze mnie usłyszane:

Mąż był oficerem w jednostce w Puławach. Zabraniał mi kupować w sklepach żydowskich. Ale jak nie było pieniędzy to w tajemnicy przed nim szłam do krawców żydowskich żeby uszyli ubranka dla dzieci. Bo tak było taniej.

Czemu miało służyć całkowite zniszczenie cmentarza żydowskiego w Michowie, którego dokonano pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku? Czy nie wymazaniu tej części historii? Pozostaje jeszcze do wymazania informacja z wydanego w XIX wieku "Słownika geograficznego Królestwa Polskiego" o tym, że Michów był miastem żydowskim. A chodziło o to, że został wraz z majątkiem Rudno lub jego częścią zakupiony przez jakąś spółkę założoną przez osoby pochodzenia żydowskiego. Nie mogę się doczekać postawienia pomnika upamiętniającego ten cmentarz. Boję się, że może być zaraz zniszczony.

Na jedne potłuczenia są maści i opatrunki. Na inne nie ma lekarstwa. W moim przypadku to jak alergia na szarość. Potrzebuję kolorów, różnorodności. Polska monokultura jest czymś nowym. Jako miłośnik historii nie chcę się z nią pogodzić. Tak jak nie chcę się pogodzić ze znikaniem starych figur z kapliczek przydrożnych, z bylejakością i znanym od wieków pijaństwem. W XVIII wieku Polska była znana na zachodzie Europy z sobotniego pijaństwa chłopów i z czarnych chałatów chasydów w miasteczkach. To drugie zniknęło całkiem niedawno.

W ubiegłym tygodniu potrącił mnie samochód. Jeszcze tego samego dnia przejechałem 80 km ale chcąc pisać musiałem lewą rękę położyć sobie na klawiaturze przy pomocy drugiej ręki. Już następnego dnia ból był większy ale już ręka nie była tak bezwładna. Przez dwa dni chodziłem do pracy. Przez las, pieszo. To przyjemne by było gdyby nie komary. Tysiące kwiopijców czekało tam na mnie dwa razy dziennie. Rower po wymianie suportu mimo bólu przy wsiadaniu i zsiadaniu stał się ponownie głównym środkiem transportu do pracy. W sobotę uznałem, że mogę trochę pojeździć. Po równych drogach i nie za daleko – na wypadek gdybym jednak nie mógł jeździć. Pojechałem do Baranowa. Nad Wieprz. Wybrałem drogę może nie najkrótszą ale dla mnie najbardziej w tym momencie logiczną – przez mosty na Wiśle w Puławach i w Dęblinie. Najpierw jazda wzdłuż wału wiślanego.

Później do Wysokiego Koła bo na tej drodze mniej trzęsie.

Niebo nie mogło się zdecydować czy lać wodą, czy nie.

W Gniewoszowie przykład pożydowskiego majątku. Synagoga. Ale wiele domów wokół rynku też tu chyba jest pożydowskich. A na cmentarzach (dwóch) nie zachował się ani jeden nagrobek.

W Borku chciałem podjechać nad brzeg Wisły. Chciałem. Ładnie tam jest ale…

… jazda po płytach betonowych jest dziś dla mnie zbyt bolesna. Do asfaltu wróciłem pieszo.

Na Wiśle pod Dęblinem już widać piaszczyste łachy. Woda wyraźnie opadła. Zajechałem na cmentarz zapalić świeczkę na grobie ojca i dalej prosto do Moszczanki. Chyba coś tam w głowie po ostatnim wypadku zostało. Trochę się bałem tych niemal ocierających się o mnie samochodów na drodze krajowej. Chociaż miałem dojechać tak do Ułęża jednak zjechałem z krajówki już na wysokości Korzeniowa. Za duży hałas, za duży stres. A na drodze biegnącej wzdłuż Wieprza spokój. Przejechałem nią do Baranowa. Na łąkach nad Wieprzem jeszcze stoi woda. Od wczesnej wiosny. Widać, że jest jej mniej ale to trwa już bardzo długo.

Z Baranowa wyjechałem drogą do Kurowa.

Przyjemnie się rozglądało ale trzęsło. Za bardzo trzęsło. Na szczęście było trochę równego asfaltu. Może nie za wiele ale zawsze. Nasilił się wiatr. I to przeciwny. Zacząłem żałować, że nie wziąłem okularów. Owady nie unikały zderzenia. I było ich wiele. A na polach lato w pełni.

Być może rozwiązałem zagadkę tego dokuczliwego wiatru. Młode bociany w gniazdach podskakują i wymachują skrzydłami. Może to ich sprawka? Jest ich przecież dużo. W gniazdach za dużo by robiło to kilka na raz. Do Puław dojechałem przez Chrząchówek i Końskowolę. W tygodniu może jeszcze parę razy się przejadę w ramach treningów. Jak pogoda dopisze. Jak zdrowie pozwoli. Na razie się jeszcze trochę pokjuruję.

Pętelka

Lepiej się czułem. Niemal wcale nie odczuwałem bólu w prawej części ciała. Jeszcze w czwartek coś tam czułem ale już można było poskakać po wertepach. A uzbierało mi się kilka zaległych spraw. Np. odwiedzenie cmentarza żydowskiego we Włoszczowie (nie wiem dlaczego tak to na miejscu widziałem odmienione – jak pytałem o drogę do "Włoszczowej" nikt nie protestował). Miałem objechać Radom robiąc pętlę. Jako miejsce w którym mam skończyć zwiedzanie określiłem Przedbórz. Na trasie był Szydłów w którym przez zaniedbanie nie byłem w ubiegłym roku ani razu. Z grubsza cały wyjazd miał mi zająć ze zwiedzaniem czas do niedzielnego południa. Start przewidywałem o 3 rano i na tą właśnie godzinę ustawiłem budzik ;) – w ten sposób już na starcie miałem opóźnienie.

Wyjechałem po piątej rano. Jeszcze było chłodno (18 stopni). Jeszcze było mało samochodów na drogach. Jeszcze była cisza i był śpiew ptaków.

Jeśli nie pchał mnie wiatr to przynajmniej nie przeszkadzał. Tak było w Solcu…

w Tarłowie…

i w Ożarowie, gdzie zaszedłem na cmentarz żydowski by zobaczyć, że ktoś przewrócił jedną z macew. A macewy są tu piękne.

Do Opatowa pojechałem drogą najkrótszą mimo tego, że były znaki informujące o objeździe. Jeśli nie remontują mostu przecież da się jakoś to obejść. Właściwie nie wiem co remontują. Widziałem drogowców z lizakami, którzy dopiero się "rozstawiali" na jezdni. W Opatowie sfotografowałem tylko to co jest przy głównej drodze: Bramę Warszawską.

Do Staszowa droga jest rozbujana. Już było dużo samochodów na drodze. A ja podjeżdżałem, zjeżdżałem i tak w kółko. Zatrzymałem się na chwilę w Bogorii. W ubiegłym roku widziałem jak rzeźbiono lokomotywę. Teraz mogłem zobaczyć gotową rzeźbę.

W Staszowie interesował mnie cmentarz żydowski. Odnalazłem go bez trudu ale poszukiwania dziury w całym płocie spełzły na niczym. Na bramie umieszczona jest tabliczka z informacją z kim należy uzgadniać wejście na teren cmentarza. Ale ja nie lubię uzgadniać. Atakuję znienacka.

Na łąkach może już nie ma tych najpiękniejszych kwiatów ale są za to motyle (może akurat na zdjęciu to wcale nie motyl) …

…i inne barwne robale.

Droga do Chmielnika mnie zaskoczyła. Dawno tędy nie jeździłem. Dawno tu nie byłem. Kurozwęki są teraz omijane przez największy ruch samochodów. Mogiła powstańców została wyeksponowana – wcześniej była otoczona krzakami i dostrzegalna tylko z drogi głównej przez barierkę nad skarpą.

Nieco dalej stoi figura Jana Nepomucena zmasakrowana podczas malowania. Te czarne kropki zamiast oczu są wręcz upiorne.

W Kurozwękach też interesował mnie cmentarz żydowski. Porównując mapy przedwojenne z dzisiejszymi można mniej więcej określić jego lokalizację i dojechać w to miejsce. Istnieje wciąż polna droga na przeciwko cmentarza katolickiego, którą do tego cmentarza dochodzono. Nie pojechałem tam. Nagrobków nie ma i trudno jest bezbłędnie wskazać właściwe miejsce. Przydałyby się dokładniejsze stare mapy lub ktoś kto pamięta.

Na łące za Kurozwękami od strony Szydłowa stoi figura Floriana. Lokalizacja trochę dziwna. Zwykle stawia się je na terenie zabudowanym. Czy kiedyś tu stały domy?

W Szydłowie chyba najwięcej zmian. Poza nową drogą jest też ścieżka rowerowa biegnąca w stronę Chmielnika. Gdy byłem tu ostatni raz stare miasto było rozkopane – robiono kanalizację. Już jest chyba dawno po tych pracach ziemnych.

Tutaj też szukałem cmentarza żydowskiego. Na mapach umieszczono go zaraz przy rzeczce przepływającej pod murami starego miasta. Jego teren zapewne jest na tym zdjęciu.

Zakończono (na razie) prace przy freskach w kościele na przeciwko Bramy Krakowskiej. Może je teraz oglądać, a stażysta zatrudniony przy tym zabytku udziela informacji. Nie spodobała mi się informacja o pochodzeniu fresków. Podobno mieli je namalować artyści sprowadzeni z Ukrainy. Ale brakuje mi tu tego "rytu wschodniego". Styl najlepiej zachowanych fresków przypomina znacznie bardziej dzieła mistrzów z Europy Zachodniej. Nie widzę tu podobieństwa do ikon.

W Chmielniku "pro forma" podjechałem do synagogi. Bardzo się zdziwiłem widząc, że trwają prace przy jej remoncie. Została otynkowana. Trwają prace wewnątrz.

Zupełnie przez przypadek dojechałem w pobliże cmentarza żydowskiego. Kierowałem się na Kielce. Nie wiedziałem, że tą drogą szybciej dotrę do drogi krajowej. Tu nic się nie zmieniło. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Temperatury były już w okolicach 30 stopni. Najwyraźniej zdążyłem się odwodnić. Brakowało sił. Do tego samochody tutaj bardzo hałasowały. Na szczęście jest pobocze na które nie wjeżdżały. Tak bardzo chciałem zjechać z tej drogi, że o mało nie pojechałem na południe zamiast na zachód – pomyliłem drogi chcąc jechać do Chęcin. Na szczęście szybko się połapałem.

W Chęcinach najpierw zaszedłem na cmentarz żydowski. Zaszedłem, bo na moim rowerze ciężko byłoby tam wjechać. Cmentarz nic a nic się nie zmienił od mojej poprzedniej wizyty.

To już chyba jest tradycja, że nie zwiedzam w Chęcinach zamku. Rozkopany rynek.

Dalsza trasa zaprowadzić mnie miała do Małogoszcza. I może bym ja szybko przejechał ale w lesie między Bolminem i Bocheńcem dostrzegłem mały drogowskaz z napisem "Cmentarz wojenny". Ok. 300 m dalej, przy leśnej drodze tabliczka i cmentarz. Ale cmentarz dziwny. Groby otoczone słupkami z łańcuchami. Pomnik z podstawowymi informacjami. Dookoła mogiły teren wyłożony kostką. Ławeczka. I całość tak zarośnięta, że z daleka wcale tego nie widać.

W Małogoszczy chciałem zobaczyć mogiły powstańców. Wiadomości jakie znalazłem w sieci na jej temat wskazywały na miejsce przy murze cmentarnym. Rynek w Małogoszczy jest odnowiony i … Mają tam prawie plac defilad. Trudno o cień. Jadąc w stronę cmentarza zobaczyłem trzy stare domy nie pasujące do tego odnowionego centrum. I wydały mi się znacznie bardziej ludzkie niż ten rynek.

Zamiast zobaczyć co napisano na tablicy informacyjnej przy wejściu na cmentarz poszedłem szlakiem turystycznym przy murze cmentarnym. W ten sposób znalazłem cmentarz z I wojny światowej o którym nie czytałem wcześniej.

Obszedłem cmentarz dookoła. I mogiły nie znalazłem. Dlatego, że jej tam nie ma. Jest na terenie cmentarza, a przy bramie cmentarnej jest mapa cmentarza z zaznaczonymi mogiłami powstańców, partyzantów i cmentarzem wojennym który odnalazłem. Zostawiłem to sobie na inną okazję. Dojechanie do Przedborza w świetle dziennym już było wątpliwe ale jeszcze miałem nadzieję. To przyspieszenie było dość krótkie. W Ludyni wybrałem drogę na pewno nie główną. Wydawała mi się ciekawa ponieważ biegła przez lasy. Na pewno nie była bardzo uczęszczana. Na paru kilometrach mijałem tylko jeden skuter i jeden rower. Tylko asfalt… Wyglądał miejscami jak pamiątka historyczna po dawnej drodze. Przy tej drodze znalazłem kamień pamiątkowy po jednej z bitew powstania styczniowego, a obok cmentarz wojenny.

Na cmentarzu poza żołnierzami z I wojny światowej spoczywają też żołnierze Wehrmachtu. Na tablicy informacyjnej podano lokalizacje kilku mogił żołnierzy niemieckich z II wojny światowej w okolicach Ludyni. Jeszcze może kiedyś się w tych okolicach pokręcę. Namawiano mnie na oglądanie dworku w Ludyni ale spieszyłem się do Włoszczowa. Tak się spieszyłem, ze ciągle się zatrzymywałem :)

We Włoszczowie bez większych problemów odnalazłem cmentarz żydowski. Jest tam tylko jedna tablica pamiątkowa wystawiona po wojnie. Zniszczona.

Do Przedborza już nie miałem szans zdążyć przed zachodem słońca. Gdy opuszczałem Włoszczową już czerwona kula słońca wisiała tuż nad horyzontem, a miałem do przejechania 28 km. Po drodze zatrzymałem się na moment w Kluczewsku zaintrygowany pewnym budynkiem. Jeszcze nic o nim nie wiem ale ponieważ będę tam na pewno jeszcze raz (choć nie wiem kiedy) może jeszcze czegoś o nim się dowiem.

W Przedborzu była już noc gdy tam wreszcie dojechałem. W zasadzie chciałem tylko zobaczyć gdzie jest cmentarz żydowski i czy jest dostępny do zwiedzania. Tego drugiego jeszcze nie wiem. Ale jak dojechać już wiem. A jak już była noc to pozostało mi tylko wracać. Miałem zaplanowaną trasę bocznymi drogami do Żarnowa. Nigdy tymi drogami nie jeździłem. No i w nocy dodatkowym problemem są psy. Plan przewidywał, że z Żarnowa pojadę przez Białaczów do Gowarczowa i dalej przez Drzewicę do drogi krajowej 48, która miała mnie zaprowadzić do Kozienic. To był plan z którego zrezygnowałem. Uznałem, że droga krajowa 42 do Końskich też jest atrakcyjna. A droga przebiegająca przez Gowarczów zaczyna się w Końskich. Ruch był mały. Wiele lasów. Przy drodze mijałem kilka saren czekających aż przejadę. Dziwne są te zwierzaki, jakbym się zatrzymał od razu by uciekły.

Na postojach mogłem oglądać rozgwieżdżone niebo. Lubię to bardzo. Powoli odzyskiwałem siły po upalnym dniu. Bardzo powoli. Przy skrzyżowaniu dróg krajowych rzuciłem tylko okiem na tablicę informacyjną i zamiast "Kielce" przeczytałem "Końskie". Po kilkuset metrach zrozumiałem swój błąd i zawróciłem na właściwą drogę. Uświadomiłem też sobie, że chcąc objechać Radom nie muszę jechać przez Drzewicę. Mogłem pojechać przez Przysuchę do Potworowa – tak jest krócej. Do tego na drodze do Warszawy (tej przez Drzewicę) zawsze widziałem dużo samochodów. Na drodze do Przysuchy znacznie mniej. Obie drogi zaczynają się w Końskich. Po raz kolejny więc zmieniłem plan. A w Przysusze zobaczyłem, że teraz siły wyższe mi go znów zmieniają – nie było przejazdu do Klwowa. Do Potworowa był objazd. Pojechałem więc nocą po wertepach. Na szczęście wszystkie wsie były oświetlone co ułatwiało przejazd.

Gdy już horyzont się zaczerwienił na wschodzie stanąłem na chwilę by coś zjeść. Obok sosnowego młodnika. Ptaki zaklinały słońce by się pojawiło na niebie, a ja pochłaniałem rodzynki. Kilka garści. Wcześniej zjadłem jednego banana. To było wszystko co jadłem podczas tego wyjazdu. Rzadko jestem głodny podczas jazdy. Za to spragniony zawsze. Do Potworowa dojechałem gdy już było dość jasno. Wkrótce jechałem nad łąkami zalewanymi wodami Pilicy.

Słońce uniosło się nad horyzontem. Gdy byłem kilka kilometrów przed Białobrzegami świeciło na wprost. Uświadomiłem sobie, że przez to stałem się niewidoczny i zjechałem do zatoki autobusowej. Spokojnie zapaliłem. Przygotowałem sobie picie (mieszałem sok z wodą w bidonie). Zmieniłem okulary z bezbarwnych na przyciemnione. I jak teraz myślę – powinienem był jeszcze schować przednią lampę bateryjną. Czas jaki by mi to zajęło może by wystarczył by samochód który zaraz mnie potrącił przejechał spokojnie do Białobrzegów. Nie wiem właściwie dlaczego doszło do tego potrącenia. Może faktycznie kierowcę jeszcze oślepiało słońce? Tak mówił. Ale świadkowi jadącemu z naprzeciwka podczas tego zdarzenia powiedział, że "myślał że się zmieści". Gdyby nie miał lusterka może by się zmieścił. Spieszył się do pracy. Ale przynajmniej się zatrzymał i chciał dzwonić po karetkę. Tylko ja nie miałem nic złamanego. trochę otarć i… stłuczone żebra z drugiej strony niż dopiero co zaleczone. Gdy już odjechał zauważyłem krew lejącą się z rękawiczki – miałem głęboko rozciętą dłoń. Ale rana nie była rozległa. Tyle, że do Puław (80 km) wciąż krwawiła. Winne były wstrząsy i gripy (a raczej zmienianie przełożeń co rozciągało skórę i otwierało ranę). To nie była jedyna krwawiąca rana ale pozostałe były powierzchowne. Najgorzej z żebrami – bolały na wybojach, bolały podczas wsiadania i schodzenia z roweru. Pocieszałem się tylko tym, że w domu mam jeszcze krem, który poprzednio mi pomógł. Teraz mam jeszcze problem z uniesieniem lewej ręki ale do pracy się jeszcze nadaję – palce są sprawne. I pewnie będę chodził do pracy zamiast jeździć. Przynajmniej przez parę dni. Może w tym czasie załatwię wymianę wkładu suportu. Pod warunkiem, że będę mógł rower wynieść z piwnicy. Na razie tego zrobić nie mogę – jest za ciężki na moje obolałe ciało. Ostatnie kilometry z Góry Puławskiej do Puław przeszedłem. W mieście trudno jest jechać płynnie, a nie mogłem też sygnalizować skrętu w lewo.