Plan opisany na wstępie poprzedniego wpisu nie został zrealizowany. Choć te 500 km było całkiem realne to jednak tylko w idealnych warunkach. A idealne warunki to około 20 stopni przez całą dobę, brak wiatru lub delikatny wiatr w plecy, wszystkie miejsca do których jechałem w punktach w których się ich spodziewałem. Podobne warunki zdarzyły mi się może jeden raz w ciągu ostatnich czterech lat. W sobotę 30 czerwca 2012 roku było inaczej. I może dlatego wcale nie było to nudne .
Wystartowałem o piątej rano z Puław. Musiałem dojechać do Dęblina skąd miałem pociąg jadący na wschód. W weekendy z Puław w tą stronę pociągi jadą za późno. A czas ma znaczenie. Jeszcze lepiej by było wyjechać pociągiem około czwartej rano. Ten jednak nawet z Dęblina wyjeżdża tylko w dni robocze. A na dworcu gdy zapaliłem papierosa zaraz pojawił się zaintrygowany tym człowiek. Tzn. on też chciał ale nie miał. Nie miał też pieniędzy na piwo tu jednak powstał konflikt interesów. Pieniędzy w drogę biorę tyle by wystarczyło na napoje, na bilet i więcej nie potrzebuję. On jednak chciał. Tak bardzo chciał się napić. Taka jego mała potrzeba życiowa. Postarałem się wyjaśnić że dając pieniądze na jego przyjemność sam ze swojej przyjemności będę musiał zrezygnować. Nie opłaca mi się i już. Nie przekonałem go ale w końcu się wycofał. A tak w ogóle to już jakaś tradycja. Na wielu dworcach można spotkać takich ludzi. Jadąc wysłuchałem opowieści o młodej dziewczynie która codziennie dojeżdża do pracy do Międzyrzeca Podlaskiego i tam musi codziennie dawać dwa złote jak haracz miejscowym pijaczkom okupującym ławkę przy dworcu. Daje bo się boi. W takich sytuacjach wprowadzenie peronówek i ich egzekwowanie wydaje się być całkiem na miejscu. Przynajmniej dopóki nie będę kogoś odprowadzał do pociągu.
Drobne gesty
Na jednym z małych przystanków wiejskich do pociągu wsiadały trzy osoby. Nastolatek z plecakiem. Nastolatka wymalowana jak tęcza i starsza kobieta z dwiema siatkami. Odruchowo podbiegłem pomóc tej ostatniej wsiadać. Jej torby nie były ciężkie ale staruszka z trudem wspinała się po schodkach. Młodzi w tym czasie już sobie usiedli.
Po ruszeniu z innego przystanku pociąg zaraz zahamował. Maszynista zauważył dziewczynę, która właśnie dobiegła do peronu. Za późno. A jednak i tak pojechała
Człowiek z wózeczkiem. Ciężkim. Załadować się pomógł konduktor. Wysiąść pomogli współpasażerowie.
A młodzi ludzie tak często zachowują się jakby to wszystko ich nie dotyczyło. Człowiek musi mieć jakiś bagaż doświadczeń by pomóc innemu człowiekowi? By dostrzec drugiego człowieka? Nie raz doświadczyłem takiej bezinteresownej pomocy i zawsze traktowałem ją jak dług wobec innych.
Jazda
Biała Podlaska. Tu wysiadłem z pociągu i rozpocząłem właściwą podróż.
Zawsze za najtrudniejszy element podróży uważam przedostanie się przez duże miasto. Jak tylko mogę omijam je szerokim łukiem. Sieć dróg w miejscach gdzie jest ich tak dużo żyje własnym życiem. Ograniczenia, objazdy, zakazy. Tu przejechać musiałem na drugi koniec miasta. I pierwszy raz byłem w tym miejscu choć nie po raz pierwszy w Białej. I być może teraz dopiero wyrównałem ilość nocnych i dziennych przejazdów. Te nocne choć przy mniejszym ruchu pojazdów trwały zawsze długo. Gubiłem się. Krążyłem. Teraz pognałem prosto na północ. Kilka ścieżek rowerowych i kilka skrzyżowań z sygnalizacją świetlną. Poza miastem już jestem spokojny. Nawet jeśli drogi pomylę A pomyliłem dość wcześnie. Tylko droga w którą wjechałem zaraz się skończyła i mogłem wrócić szybko na właściwy szlak. To przez pamięć. Zapamiętałem, że mam z głównej drogi zakręcić w prawo. Zapomniałem za to, że mam cały czas jechać w stronę Janowa Podlaskiego i że to główna droga ma zakręcać w lewo w miejscu mojego z nią pożegnania.
Pierwszym miejscem do którego miałem dojechać był cmentarz wojenny pod Rokitnem. Choć mapy Google wysyłały mnie tam drogami gruntowymi przez las wolałem dotrzeć drogą asfaltową. Musiałem więc las objechać. Droga prowadziła przez kilka wiosek. Kościół w Klonownicy Dużej rzucał się w oczy z daleka.
Przed Rokitnem wjechałem do lasu szeroką, ubitą drogą pożarową nr 5. Przy skrzyżowaniu dróg w lesie jest zadbany cmentarz wojenny.
Od wewnętrznej strony ogrodzenia, ktoś (może z Dagestanu) umieścił tabliczkę pamiątkową. Tworząc tekst polski skorzystał chyba z pomocy jakiegoś automatycznego translatora.
A w Rokitnie mijałem kapliczkę w której umieszczono „Trójcę Świętą”. Zapachniało mi herezją ale przecież Bóg nie raz był malowany i nie tylko przez Michała Anioła. I Duch Święty… Kapliczka i rzeźby są chyba nowe. I przypominają mi uproszczoną wizję z Biblii dla dzieci.
W Rokitnie jest też kościółek. Nie szukałem o nim informacji ale wygląda na dawną cerkiew.
Jechałem do Zaczopek. Jest tam cmentarz wojenny, który znam tylko ze zdjęć. Po drodze mijałem stary krzyż w zbożu. Bardzo mi się spodobał. Wydał mi się charakterystyczny dla tego regionu. Zanurzony w dojrzewających kłosach i samotny.
Cmentarz w Zaczopkach znajduje się na wzgórzu przy drodze do Terespola. Podobnie zadbany jak ten w Rokitnie (takie same krzyże, mogiły podobnie obłożone kamieniami polnymi).
Robiło się coraz cieplej. Ale jeszcze nie przywiązywałem do tego wielkiej uwagi. Teraz musiałem zawrócić i dojechać do Janowa Podlaskiego. Nie do stadniny. Stadninę każdy niemal zna. Ja szukałem kwatery żołnierzy poległych w I wojnie światowej. Powinna znajdować się na cmentarzu parafialnym. Tak zapamiętałem tekst z lektury, która nie wspominała niestety w którym dokładnie miejscu cmentarza kwatera się znajduje. W obliczu rozmiarów cmentarza poczułem się bezradny i zapytałem o kwaterę mężczyznę tam napotkanego. Odesłał mnie do „małego kościółka” przy rynku. Tam miały być groby żołnierzy. I były. Tylko nie z tej wojny. Na cmentarzu przykościelnym spoczywają żołnierze polegli w wojnie polsko-bolszewickiej. Może jeszcze kiedyś powrócę do tego tematu i jednak odnajdę kwaterę na cmentarzu parafialnym? Dokładniej tekst w którym zapisano informację o tych grobach wygląda tak:
Mogiły żołnierzy Wojska Polskiego poległych w czasie I i II wojny światowej, w wojnie 1920 r., partyzantów Armii Krajowej oraz zamordowanych przez hitlerowców.
Czy jest to jedna mogiła, czy kilka? No i w którym miejscu? Tego wciąż nie wiem. Za to przy „małym kościółku” są mogiły w których spoczywa 4 żołnierzy polskich.
Na zewnętrznej stronie muru otaczającego kościół znajduje się tablica z informacjami o poległych i o innych grobach z tej wojny w okolicy Janowa Podlaskiego.
Którąś z mogił w Bublu (nie wiem jeszcze który to Bubel) mijałem jadąc w stronę Gnojna.
Po drodze mijałem już wielu turystów na rowerach. Nie wiem czy jechali z samego Gnojna czy od przeprawy na Bugu. Ja na pewno jechałem do przeprawy. W głowie kołatała mi się informacja, że o 14 prom na dwie godziny przestaje kursować. To była zła informacja. O 14 prom kończy przerwę rozpoczętą o 12. Ale zanim do niego dojechałem już pochłonęła mnie przyroda.
Ale nie tylko pszczółki i kwiatki . Tu po na drodze można natknąć się i na spacerującego bociana. Odlatują gdy ktoś jedzie. Ale ciężko jest im się tak nagle wznieść w powietrze. Rano też widziałem bociana na drodze. Ale on nie spacerował tak sobie. Zjadał drobne zwierzątka leżące na jezdni po nocy. Zwierzęta potrafią się zaadaptować do warunków stworzonych przez ludzi choć i bez nich by sobie dały radę. A ludzie? Czy potrafiliby jeszcze odrzucić całą cywilizację techniczną?
Droga z Gnojna do promu nie jest jeszcze ukończona ale nie wiedzieć czemu już ustawiono znaki co mnie bardzo rozbawiło.
Przejazd ścieżką rowerową tutaj można potraktować jak niezły wyczyn. Najwyraźniej jeszcze trwają prace przy jej budowie.
Przeprawa jest bezpłatna A okoliczności przyrody piękne.
Po drugiej stronie rzeki jest Niemirów. Głowna droga nosi nazwę „Zamkowa”. Jadąc nią dostrzegłem tabliczkę zakazującą prac ziemnych przy obiekcie zabytkowym. Jest tu wzgórze na którym być może była jakaś mała warownia. Nie wchodziłem tam. Pojechałem czerwonym szlakiem rowerowym w stronę Sutna i Mielnika.
W maju tu musi być bajecznie kolorowo. Czy będę pamiętał by to sprawdzić? Oby. Taka droga ciągnie przez prawie 3 km. Z Niemirowa wychodzi co prawda i droga asfaltowa ale nie w tą stronę. I bardzo dobrze
W Mielniku chciałem zobaczyć cmentarz żydowski. Jest przy ulicy Białej. Szukałem więc po wjechaniu do Mielnika tabliczki z taką nazwą. Trochę mnie zasmuciło to, że droga biegnie pod górę i jest wybrukowana polnymi kamieniami. Za wcześnie się zmartwiłem. Dalej było jeszcze gorzej.
Ulica biała zrobiła się rzeczywiści biała. Pokrywał ją pył kredowy. Pochodził z samochodów przewożących urobek z kopalni kredy do zakładu znajdującego się obok cmentarza żydowskiego. Samochody pędziły. Pyły unosiły się w powietrzu. Osiadały na wszystkim – na mnie też. W pełnym słońcu droga prawie oślepiała. Brakowało mi sił. Pot zalewał oczy. Po przejściu do lasu w którym ma być cmentarz wyciągnąłem wodę mineralną i zrobiłem sobie prysznic. Ciepły. Wszystko było ciepłe. Poziomki też. Szukając macew co rusz łykałem poziomki. I to było wszystko co w lesie znalazłem. Godzina chodzenia bez wyników. Tymczasem słońce wyżymało mnie z resztek wody. Koszmarny upał. Zrezygnowany wróciłem do Mielnika. W sklepie zaopatrzyłem się w porcję płynów na resztę dnia, na noc, na następny ranek. Może nie do końca tak. Nie wiedziałem ile ich będę potrzebował. Ale wiedziałem, że w Mielniku oprócz cmentarza żydowskiego są też inne miejsca warte zobaczenia. Gdzieś miało być wzgórze zamkowe. Ruiny kaplicy. A że Mielnik nie jest duży… Zaraz byłem na miejscu. Nie sam. Tutaj jest dużo turystów. Choć miałem trochę szczęścia – gdy wychodziłem z ogrodzonego terenu z zamkiem mijałem się z przybyłymi autokarem turystami. Szli oglądać to samo co ja już widziałem. Wyobraziłem sobie czekanie na moment gdy nikogo nie będzie w kadrze. To mogłoby trwać wieki.
Kaplica zamkowa, a właściwie jej ruiny są znacznie ciekawsze niż pozostałości zamku.
Za to widok ze skarpy na Bóg przerażał. Bóg ładny. Okoliczności w jakich znalazłbym się schodząc dla mnie koszmarne.
Czułbym się tam… jak prawdziwa krowa na boisku futbolowym. W trosce o nawierzchnię boiska postawiono tu tylko sztuczną krowę.
No i właśnie wydawało mi się to wszystko takie sztuczne. Aż nie do przełknięcia.
Plan przewidywał teraz jazdę do Radziwiłłówki i podążanie żółtym szlakiem turystycznym pieszym. W ten sposób zobaczyłbym kilkanaście bunkrów Linii Mołotowa. Ale już było po 16. Czas pędził. No i na bunkrach to ja się nie znam. Kolejny punkt programu – Góra Grabarka. Od co najmniej dwóch lat się tam wybierałem. Nie szukałem więc znaków szlaku tylko pojechałem dalej. Już było jasne, że nie ma co myśleć o jeździe do Tykocina. Bielsk Podlaski też już wydawał się być poza zasięgiem. Grabarka zaś była blisko. Po drodze minąłem znak wskazujący źródło w lesie. Jeszcze nie wiedziałem, ze świętość Góry Grabarki jest związana ze źródłami. A to było jedno z nich. Nastrój po drodze budowały przydrożne krzyże. Większość nowoczesnych ale ja najbardziej lubię te drewniane, ulegające działaniu czasu.
Na Grabarce jest ich bardzo dużo. To właśnie po to by je zobaczyć tam pojechałem. O świątyni wiedziałem, że kilka lat temu spłonęła i teraz stoi w jej miejscu nowa. Spacerując dookoła cerkwi słuchałem pięknych śpiewów zakonnic.
Podczas rozmowy telefonicznej gdy byłem u stóp góry jeszcze mówiłem o jeździe do następnego miejsca w planie podróży. O nocnej jeździe do Broku. O ewentualnej drzemce pod gwiazdami. Po rozmowie wypiłem wodę ze źródła i rzuciłem okiem na mapy. Do następnego miejsca miałem około 40 km. Było po 18-ej. To nie miało sensu. Prognozy na następny dzień mówiły o jeszcze wyższych temperaturach. Przeciwnym wietrze. Na pewno dałbym radę? Komary cięły jak opętane. Czy to woda, ze źródła wpłynęła na moją decyzję? Pewnie tak – była chłodna, a trzeba było mnie trochę schłodzić.
Na liczniku miałem 123 km. Mało. A czułem się jak po ponad 200. Słońce i temperatury wyssały ze mnie siły. Powoli ruszyłem więc do najbliższej przeprawy na Bugu. Do Siemiatycz. Przeprawa nie była miejscem szczególnie miłym. Most znacznie łatwiej przejechać niż po nim przejść. Droga (krajowa 19) bez utwardzonego pobocza i nierówna. Początkowa myśl by jechać tą drogą do Kocka była mrzonką. W Łosicach odbiłem w stronę Mord. W tym roku jakoś do Mord dojechałem bocznymi drogami z Łukowa. Chciałem teraz pojechać w stronę przeciwną. W nocy. Nie wiem co mnie natchnęło by zatrzymując się na chwilę w Łosicach wyłączyć tylne światło. Jeszcze nie było całkiem ciemno. Chwilę wcześniej zrobiłem zdjęcie słońcu.
Ale te 13 km do Mord przejechałem bez tylnego światła. Szczęście, że odblaski mam niemal wszędzie i że jeszcze nie było to całkowity mrok. Przestraszyłem się. Ale już po fakcie. To pewnie przez przyzwyczajenie do zasilania z dynama. Było niemal bezobsługowe. Warto pomyśleć o powrocie do tego. A droga… Całkiem dobrze ją zapamiętałem. Tylko raz się pomyliłem ale gdy skończył się asfalt wróciłem na właściwą drogę. Niebo rozjaśniło się gdy już dojeżdżałem do Bobrowników. Mgły nad nadwieprzańskimi łąkami. Mgły nad łąkami między Niebrzegowej i Gołębiem. A w nich pasące się sarny. Nie było szans na zrobienie im zdjęcia. Stojący najbliżej szosy koziołek bacznie mnie obserwował. Poderwałby całe stadko do ucieczki jak tylko bym się zatrzymał. Pozostała mi więc tylko pamięć tego co widziałem. I uczucie przyjemnego chłodu. Od mniej więcej północy pędziłem jakbym był wypoczęty. Chłód przywrócił mi siły. Ale nie wiem czy wystarczyłoby ich na kolejny dzień jazdy. Komary przestały gryźć mniej więcej wpół do pierwszej w nocy. Księżyc skrył się za horyzontem zaraz po pierwszej. Wielka Niedźwiedzica wisiała nade mną na niezakrytej chmurami części nieba.
Przejechałem 312 km. Mało. Do tego większość podczas powrotu. W trasie byłem 24 godziny. Ale nie cały czas na własnych kółkach. I trzeba będzie tam wrócić.