Noc bez gwiazd

Nie wiem jak to się stało ale choć wielokrotnie odwiedzałem Zwierzyniec nigdy jeszcze nie widziałem zwierzynieckiego kirkutu. Ale jazda to jednego punktu i powrót to byłoby… nudne. Dlatego musiałem przygotować jakiś większy plan. W piątek wieczorem trwało gorączkowe przeglądanie map i poszukiwanie informacji o historii kilku miejscowości obok których miałem przejeżdżać. Efekty okazały się przerastać możliwości jednodniowego wyjazdu na początku września. Ale zawsze coś zostanie na później. Może na za tydzień?

Trasę do Zwierzyńca wyznaczyłem sobie przez Bychawę i Wysokie. Przeglądając mapy WIG z okolicami Wysokiego zauważyłem trzy cmentarze których nie znałem. Przeglądając strony internetowe na których opisano kilka miejscowości bliżej Zwierzyńca znalazłem kolejne miejsca. Szczególnie interesujący wydał się opis spaceru po okolicach Radziejowic. Niestety, używane przez autora opisu nazwy wąwozów były dla mnie zupełnie nieznane. Na mapach Geoportalu ich nie odnalazłem. Spacer bez przewodnika prawie nie do odtworzenia. A opisano tam kilka mogił nieoznakowanych. Od Bychawy miałem jechać już tą samą trasą, którą do niej dojechałem. Tu plan nieco odstawał od tego co zrobiłem. Ale to było już w nocy – nikt nie widział.

Przejazd do Bełżyc mimo tego, że dawno tędy nie jeździłem, niczym mnie nie zaskoczył. No może jednym. Zawsze wydawało mi się, że między Bełżycami i Puławami jest dystans ok. 30 km. Jadąc najkrótszą drogą przejechałem 40 km. Może lepiej czasami nie sprawdzać takich rzeczy? Za Bełżycami mijałem grupę pielgrzymkową. I bardzie zastanawiało mnie jak można iść z radością w takim hałasie i porządku niż dokąd ta grupa zmierza. A to ostatnie – jak się okazało później – miało dla mnie duże znaczenie.

Za Bychawą już się bacznie rozglądałem. Może nie tak całkiem dookoła. Z lewe strony spodziewałem się zobaczyć za zabudowaniami cmentarz wojenny. I znalazłem go w Kolonii Zaraszów. Tylko zabrakło ścieżki.

Ale to był rekonesans – Bychawa jest na tyle blisko, że podjadę tu i pod koniec września. Może wtedy spotkam właścicieli działki i wyproszę zgodę na przejście do cmentarza obok drzew orzecha włoskiego? Zobaczymy. Teraz wg planu miałem dojechać do Turobina i stamtąd do Szczebrzeszyna mijając cmentarz w Czermięcinie. Na stronie gminy Turobin zapisano, że na terenie cmentarza znajduje się pomnik wystawiony poległym w pierwszej wojnie światowej. A ja dopiero go widząc przypomniałem sobie, że rok lub dwa lata temu go sobie już oglądałem – stoi przy samej drodze.

Wcześniej nie przyglądałem się figurze stojącej na szczycie wyższego kopca. A jest to Jan Nepomucen – dla którego mamy na forum http://eksploratorzy.com.pl szczególne względy. No może nie dla świętego ale dla figur na których go przedstawiono.

Cały przejazd był dość męczący. Głównie za sprawą wiatru. Prognozy pogody pokazywały, że wyruszę pod wiatr i pod wiatr będę wracać. To się sprawdziło. Zmęczenie dawało mi się przez całą drogę we znaki. Ale nie dałem się zaskoczyć – od początku wiedziałem, że tak będzie. Miałem przejechać około 280 km. Do Zwierzyńca dojechać miałem po 140 km. Zakładałem, że powrócę przed północą. Siły zaczęły mnie opuszczać gdy dojeżdżałem do Szczebrzeszyna. Czytałem w prasie, że cmentarz żydowski w Szczebrzeszynie będzie ogrodzony murem zamiast porwanej siatki. I że ogrodzeniem zajęła się FODZ – czyli będą utrudnienia w dostępie. Jeszcze nie ma kłódki ale już nikt tu nie spaceruje. Poprzednio widziałem spacerujących ludzi. Spacerując wydeptywali ścieżki, które teraz zarastają. Ten cmentarz może wkrótce stać się tylko punktem na mapie, a macewy zatoną w zieleni do czasu aż ktoś zdecyduje się go na nowo oczyścić. Za murem nikomu nie będzie przeszkadzało jak to wygląda. Mur odetnie to miejsce od świata i ludzi. Nie lubię murów i zamkniętych wejść.

Do Zwierzyńca pojechałem jak zwykle drogą obok świerszcza. Tylko dlaczego świerszcz? „W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie”. Świerszcz jest chrząszczem? „Brzechwa dzieciom” kit wciskał i nie był w tym wyjątkiem.

W Zwierzyńcu odszukałem ulicę Partyzantów. Nie chcąc przegapić ulicy 2 lutego przedostałem się do równoległej ulicy Armii Krajowej. A trzeba było pojechać za przejazd kolejowy i stamtąd wzdłuż torów w stronę Szczebrzeszyna. Teraz już wiem. Wtedy nie wiedziałem tylko zostawiłem rower po jednej stronie torów i poszedłem oglądać cmentarz po drugiej stronie.

Wracając do centrum mijałem człowieka z psem. Na rowerze. Ale jak zaraz odkryłem zależało mu na zwracaniu na siebie uwagi – to była reklama. Witał spacerujących, a za mną wołał że przy kościele na wodzie ma warsztat rowerowy – na wypadek awarii. Miasteczko turystyczne. W którym atrakcją turystyczną jest też zamknięty, nieczynny i niedostępny browar. Można się w jego sąsiedztwie napić piwa – takiego jakie jest w każdym niemal sklepie w Polsce.

Można też pijąc piwo pooglądać telewizję. Jak w domu. To po co przyjeżdżać? Może dla pomnika poległych powstańców? To od dawna mnie intryguje. Przy drodze do Biłgoraja jest pomnik. Na tablicach wymieniono nazwiska poległych powstańców. Węgrzy szczególnie uczcili ochotnika węgierskiego ale… 200-300 metrów dalej. Za terenem campingu, na skraju lasu jest cmentarz wojenny. Tam też spoczywają powstańcy. Czy przypadkiem nie są to właśnie ci powstańcy z list umieszczonych na pomniku?

Dalsza trasa to już właściwie powrót. Kierować się miałem ku Radecznicy. Wymyśliłem, że najlepiej będzie pojechać przez Czarnystok. W tym celu musiałem przejechać trochę drogą będącą od ponad roku objazdem ze Szczebrzeszyna do Biłgoraja. Ruch na szczęście nie był zbyt wielki jednak i tak myślałem o tym by przejazd nieco skrócić. To właściwie udało mi się już wcześniej, bo dojeżdżając do Zwierzyńca zaoszczędziłem dzięki drobnym skrótom około 6 km. Teraz miałem nadzieję na kolejne 1 czy 2 km dzięki przejazdowi leśną, gruntową drogą. Jej początek wyglądał dobrze. Dopiero po ok. 150 m ugrzązłem w piachu. Dalej wyglądało to równie kiepsko. Zawróciłem. Szybciej będzie dłuższą drogą. I ta dłuższa droga była całkiem przyjemna. Kilka kilometrów lasów. Osłonięty przed wiatrem i przy śladowym wręcz ruchu samochodów. Odpocząłem. Las dopiero w pobliżu Czarnystoku zaczął wyglądać na odwiedzany przez ludzi. Doszło do tego, że pojawiły się tam sosny rozdzielnopłciowe.

Dalej były pola. Podłużne wąskie działki wcale nie biegły prosto. A tak przy okazji: w okolicy Szczebrzeszyna zauważyłem szczególnie dużo upraw tytoniu. Zagłębie tytoniowe?

Nieco dalej zatrzymałem się ponownie. Przydrożna figura (z końca XX wieku) pomalowana była na wiele żywych kolorów jak reklama farb. Lubię malowane figury. Ta wydała mi się jednak poprzez kolory zbyt nowoczesna. Kolory żywe ale bardzo „chemiczne”.

Wkrótce był Gorajec i jechałem przez chwilę drogą łączącą Szczebrzeszyn z Frampolem. Wg drogowskazów byłem 12 km od Szczebrzeszyna. Tyle więc się od Szczebrzeszyna jedzie drogą biegnącą dolinami i szczytami – dziś bym nie dał rady zmęczony wiatrem. W drodze do Radecznicy na moment zatrzymałem się w Podborczu. Przy drodze stoi figura. Wielokrotnie malowana, teraz cała biała. Ale jaki to jest święty? Może Jan Nepomucen? A może nie? Pod warstwami farby zatarły się szczegóły figury jak i napisy na cokole.

Radecznica. Droga do niej oznakowana jest chyba ze wszystkich stron. Jest tu „kaplica na wodzie” umieszczona na betonowych blokach.

Jest sanktuarium.

Jest tu też cmentarz wojenny i on mnie głównie interesował ponieważ wydawało się, że stosunkowo łatwo go odnajdę. Ponieważ jednak wydawało mi się, że zgubiłem szlak niebieski przy którym miałem odnaleźć cmentarz zapytało o drogę dzieci – w czytanym wcześniej opisie wspomniano, że cmentarzem opiekują się dzieci z miejscowej szkoły. Dzieci wskazały właściwą drogę bezbłędnie.

Biegnie ona obok szkoły, polną drogą. Pod górę. Cmentarz założono bowiem zgodnie z obowiązującymi wytycznymi – na szczycie wzgórza. A przy cmentarzu spotkałem dwójkę młodych ludzi. Jednym z nich był inspirator oczyszczenia i uporządkowania tego miejsca. Jak mówił wszystko zrobił wg wytycznych konserwatora zabytków. Zatarte mogiły zostały nadsypane w miejscach które oznaczone były na planie posiadanym przez konserwatora. Usunięto wszystkie drzewa poza pomnikowymi lipami (też wg planu). Nadsypano zatarty wał ziemny otaczający cmentarz. Prace te wykonano 10 lat temu. Teraz cmentarzem opiekuje się gmina, a dzieci ze szkoły przychodzą zapalić znicze. (widoczny w tle kopiec to stacja uzdatniania wody)

Dlaczego? Bo tutaj spoczywa tak wielu ludzi. W całej gminie jest niewiele więcej mieszkańców. Zabrakło mi tablicy informującej o poległych. Jedna jest przy szkole ale na miejscu nie ma. Podobno była. Zniknęła. Dziwili się, że ja z Puław na rowerze tutaj dojechałem. Wspomniałem o cmentarzach w okolicy Wielkiego. Wielkie podobno jest daleko… Jak daleko to musiałem jechać. A jechałem drogami nie znanymi. To chyba normalne, że wkrótce zabłądziłem? Gdy już to zauważyłem musiałem zawrócić i wjechać we właściwą drogę. Zrobiło się ciemno. Około osiemnastej i już ciemno. Głównie za sprawą chmur. Powietrze straciło przejrzystość. Najpierw uznałem, że to na skutek powszechnego wypalania łętów po ziemniakach. Ale brakowało zapachu dymu. Gdy na zobaczyłem, że mam mokre sakwy zrozumiałem, że to nie dym. Na mgły były złe warunki. Wjeżdżając na byle wzniesienie ocierałem się o fragmenty chmur zrzucane na ziemię przez ciepły ale dokuczliwy wiatr.

Z Wysokiego pojechałem w stronę Tarnawki. Drugi cmentarz wypatrzony na mapach był po drugiej stronie Wysokiego i zajmował na mapach mniejszy teren wśród pól. Ten przy Tarnawce intrygował już samym rozmiarem. Czy są to cmentarze wojenne? Tego nie wiedziałem. Sprawę ułatwiła tablica informacyjna.

Po powrocie do domu sprawdziłem co na ten temat podaje strona internetowa Zakrzowa. I aż mnie zatkało. Tam spoczywa 25 tysięcy żołnierzy. A jeśli dobrze określiłem lokalizację drugiego cmentarza to na jego terenie pochowano jeszcze 30 tysięcy. Wszyscy polegli w walkach toczonych w 1914 roku. Cmentarze zakładali Rosjanie. Tylko za ciemno było na dobre zdjęcia. Będę do tego jeszcze wracać. A na razie musiałem wrócić do Puław. Już było ciemno, a przede mną ponad 70 km jazdy. Jeszcze miałem nadzieję na dojechanie przed północą. Tak gdzieś przez 10 km miałem taką nadzieję. Zmęczenie i pojawienie się po krótkiej przerwie przeciwnego wiatru wpłynęły na porzucenie nadziei. Gwiazd nie było. Księżyc majaczył czasami za mglistym parawanem chmur. Kontury lasów i wzgórz były rozmyte w oddali. Samochody czasami pozostawiały za sobą zapach malin. A ja wymyśliłem, że pojadę przez Wąwolnicę. Chciałem… Nie ważne co chciałem. Już około 3 km przed Wąwolnicą pobocza obstawione były samochodami. W powietrzu unosił się głos. Po drogach snuli się ludzie. Pielgrzymi których mijałem rano szli do Wąwolnicy. Jak wielu ludzi pielgrzymuje samochodami? W obawie o swoje życie zapaliłem też dodatkowe światła tylne. Wielu z nich na pewno planowało wracać do domu tą samą drogą co i ja. Od Celejowa już panował ruch taki jak za dnia. Samochód. Samochód. Samochód. Cysterna. Samochód… Cysterna nie wiem skąd się przyplątała ale też była w tym sznurze pojazdów. W Puławach byłem około pierwszej w niedzielę. Ruch pielgrzymkowy na drodze nie malał.

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

Cmentarze z których nikt nie korzysta

Miałem taki pomysł, by dokończyć to co tydzień wcześniej zacząłem. Nie było więc żadnego nowego planu, tylko jazda do miejsc do których poprzednio nie dotarłem. Nawet nie musiałem wymieniać zestawu mapek. Lenistwo. Ale to nie znaczy, że poszedłem na łatwiznę. Prognozy pogody straszyły opadami i to z możliwymi grzmotami i gwałtownymi porywami. Głównie na północy Lubelszczyzny. Jadąc na południe miałem szansę tego nie doświadczyć na własnej skórze. Do planu dodałem tylko cmentarz przykościelny w miejscowości Wszechświęte. Od tego miejsca chciałem zacząć. Dlatego, że tydzień wcześniej nie chciało mi się wyjąć tu aparatu. A szkoda. Miejsce to bowiem przez tydzień dość gwałtownie się zmieniło. To jednak było już prawie 100 km od linii startu.

Wyjeżdżając z Puław jeszcze jechałem „na sucho”. Dopiero za mostem znalazłem się w strefie opadów. Deszcz nie był intensywny. Wiatr delikatny i ciepły. A w perspektywie wyjechanie ze strefy. Więc się nie wycofałem tylko jechałem konsekwentnie w wyznaczonym kierunku. Momentami deszcz przestawał padać. Tak było np w Lucimi.

Deszczyk letni ale już tego lata się nie czuje. Przy drodze połamane drzewa. Miejscami całe grupy drzew. To ślady wcześniejszej burzy. Tydzień wcześniej też tak wyglądały. I jesień na polach.

To nie był dobry nastrój na wyjazd. Melancholia nie ma w sobie wiele energii. A i słońca w niej nie ma. Za Lipskiem jest za to wieś o nazwie, która sprawiła (nie po raz pierwszy), że jednak zrobiło się weselej.

I już śpiewało się

Za mokro było by coś płonęło poza duszą. Ta jednak się rozpaliła radośnie. Później znów padał deszcz i tak było do Ostrowca Świętokrzyskiego. Tu drogi były suche, a ja byłem zagubiony. Miałem wydrukowany plan z zaznaczoną drogą, którą chciałem pojechać ale już przy wjeździe do Ostrowca pojechałem nie tą drogą. Może to i dobrze. Gdy już znalazłem się w środku miasta zobaczyłem drogowskazy objazdu do ulicy którą miałem jechać. Ale przecież trzymanie się znaków jest dla mięczaków. Zapuściłem się więc na wyczucie w głąb miasta. Wyczucie ma dokładność rzędu „mniej więcej”. Tak więc udało mi się pojechać w odpowiednim kierunku ale musiałem nadłożyć drogi. Być może byłem w Denkowie – jak chciałem. Ale tylko być może. Powstaje tam nowa droga, wiadukt na drodze do Ćmielowa. Udało mi się tymi nowymi drogami dojechać do drogi gruntowej którą dojechałem w miejsce znajdujące się około 100 m od miejsca w którym w te drogi wjechałem. Wyczyn :) . Żeby znaleźć się 100 m dalej potrzebowałem niemal kilometra jazdy. Dalej, by ominąć kawałek drogi z ruchem wahadłowym i koparką stojącą na ścieżce rowerowej wjechałem w drogi boczne by wyjechać na pola. Chciałem dotrzeć do Bodzechowa. I wszystko wskazywało na to, że muszę to zrobić tak jak tego chcą drogowcy. Nie lubię gdy ktoś mi coś narzuca ale z mojego szamotania się nic nie wychodziło. Ustąpiłem w końcu i pojechałem ścieżką rowerową. W Bodzechowie wjechałem w drogę boczną i choć już drogowców tu nie było to musiałem przejechać przez rozgrzebane drogi do dróg pozbawionych asfaltu. Coś mi nie pasowało. Miałem dojechać prosto w okolice kościoła we Wszechświętych. Tymczasem dojechałem do drogi, którą jechałem tydzień wcześniej. Pomijając ułatwienie jakim było to, że pamiętałem jak jechać dalej to jednak nie tak to miało być. Później – w Klimontowie – dowiedziałem się, że rzeczywiście musiałem się zgubić skoro pojechałem tymi właśnie drogami. Ale miałem przynajmniej pożniwno-jesienne widoki.

Zgubiony czy nie – dotarłem do celu. Pod kościół. Do zabytkowego dziewiętnastowiecznego cmentarza.

Poprzednio wydawało mi się, że jest za ciemno na zdjęcia. Może dlatego, że długo przebywałem na słońcu. Teraz było chyba jeszcze ciemniej ale wydawało się, że jest odpowiednio jasno. Poprzednio przeszkadzały mi ślady robót ziemnych tu prowadzonych. Teraz jeszcze oprócz tego leżały dwa pocięte drzewa. Mimo tego wszystkiego uznałem, że warto wejść.

W kamizelce odblaskowej chyba rzucałem się w oczy. Zaraz przyszedł do mnie sprzątający właśnie w kościele „kościelny” (jak ta funkcja się nazywa? na pewno „kościelny”). Opowiadał jak to kiedyś wyglądało. Gęste i wysokie krzaki – przypomniało mi to wygląd starego cmentarza w Garbowie. Nie mogłem nie zapytać jak to zrobili, że krzaków nie ma? Cięto je podobno przez 10 lat na nowo zanim przestały cmentarz zarastać. W Garbowie więc muszą się do tego bardziej przyłożyć i działać konsekwentnie. Cierpliwość też może się przydać.

Obecnie cmentarz jest odnawiany – mają powstać alejki, a nagrobki będą odnawiane przez specjalizującą się w tym firmę (kosmiczne ceny). Mój rozmówca ciągnął coraz bardziej w stronę polityki. Zabrakło mu jednak trochę konsekwencji i wyczucia. Narzekał na wydawanie pieniędzy na stary cmentarz „z którego nikt nie korzysta”. I mówił, że pieniądze na renowację pochodzą z funduszy unijnych. Z dalszych wywodów wynikało, że winien temu jest Tusk. Gdy na pytanie o moje preferencje polityczne oświadczyłem, że jestem przeciwnikiem PIS najwyraźniej moja odpowiedź została zignorowana. Potok słów. Trudno było się od niego uwolnić. I chociaż nie chciałem zwiedzać kościoła zaraz usłyszałem, że zwiedzam zabytkowe kościoły. Na szczęście tą informację przekazano przybyłej pod kościół kobiecie, a ja wykorzystałem pojawienie się kolejnej ofiary „kościelnego” by ruszyć w dalszą drogę.

Po dojechaniu do szosy Ostrowiec Świętokrzyski – Opatów miałem całkiem dobrą nawierzchnię i łagodne podjazdy. W końcu to droga krajowa. Tylko samochodów dużo. Tego to nie lubię. Jeszcze gorzej zrobiło się gdy z Opatowa pojechałem w stronę Iwanisk. Tu i nawierzchnia gorsza, szosa węższa i podjazdy ostre. Raz nawet się przestraszyłem gdy jadący za mną samochód zahamował z piskiem opon. Kierowca najwyraźniej chciał mnie wyprzedzić ignorując linię ciągłą na podjeździe. Zdążył tego nie zrobić. Zza szczytu wzniesienia wyjechały samochody z którymi mógł się zderzyć, a ja gdybym przeżył, byłbym świadkiem. To by mi popsuło wyjazd. A za Iwaniskami zmierzyć się musiałem ze wzniesieniami jeszcze bardziej męczącymi. To nie było łatwe. Od Opatowa walczyłem z kryzysem. Ale uparłem się i się udało. Przerwę miałem dopiero w Bogorii. Na tamtejszym cmentarzu chciałem odnaleźć mogiłę Legionistów.

Zadanie z pozoru było proste. Wiedziałem, że mogiła znajduje się w jednej z bocznych alejek. I tyle. Na miejscu zobaczyłem przepełniony cmentarz na którym bocznych alejek nie ma od lat. Szanse odnalezienia były bliskie zera jeśli miałem jechać dalej. Ale proforma przeszedłem się aleją główną rozglądając się na boki. Na mogile stoi pomnik. Wysoki na tyle, że widać go wyraźnie ponad innymi nagrobkami. I to niedaleko wejścia od strony kościoła.

Bogoria była „po drodze”. Głównie chodziło mi bowiem o cmentarz w Kolonii Pęcławice. Raz już próbowałem do niego dotrzeć. Wtedy jednak popełniłem błąd nie tyle w nawigacji co błąd logiczny. Kolonia Pęcławice i Kolonia Pęcławska to dwie sąsiadujące ze sobą osady. Za pierwszym razem szukałem cmentarza za zabudowaniami w Kolonii Pęcławice. Tymczasem znajduje się on za zabudowaniami Kolonii Pęcławskiej i to od drugiej strony osady niż granica między tymi dwiema osadami. Proste. Cmentarz w Kolonii Pęcławice jest w Kolonii Pęcławskiej.

Cmentarz niemal w całości otoczony jest jedną działką rolną. Liczyłem na to, że będzie można dojść do niego po ściernisku skoro nie ma żadnej drogi ani miedzy. Ale i to się nie udało. Pole jest zaorane, a częściowo już zabronowane. Pozostało mi tylko spojrzenie z daleka. Stos kamieni i betonu w jednym z rogów cmentarza to zapewne gruz z dawnego kamiennego muru i bramy. Z daleka widać jeden metalowy krzyż. I nic więcej. Ale w tych krzakach i tak bym pewnie niewiele znalazł.

Dalsza trasa zaprowadziła mnie do Klimontowa. Cmentarza z kwaterą wojenną poszukałem trochę na wyczucie. Pamiętałem że jest przy ulicy na „O”. To wystarczyło :) . W końcu już kiedyś koło niego się kręciłem szukając cmentarza żydowskiego. Ale tu znowu zapowiadało się szukanie igły w stogu siana. Zapytałem. Miły człowiek zaprowadził mnie w miejsce, które jego zdaniem mogło być tą kwaterą. I było. Nawet tabliczka o tym informuje choć ja poznałem po krzyżach charakterystycznych dla grobów żołnierzy… niemieckich. A spoczywają tu żołnierze austro-węgierscy i rosyjscy. Rozmowa zaś potoczyła się dalej. Kwatery wojenne jeszcze nie tak dawno były zaniedbane i nikt się nimi nie przejmował. Na tabliczce informacyjnej jest wpisany rok 2005. Wtedy zapewne kwatery odnowiono. Ale potem zmieniliśmy nieco temat. Było o nieistniejących już Brunonaliach. O synagodze już nie używanej nawet do corocznych koncertów muzycznych. O młodzieży pijącej w sąsiedztwie synagogi. O odszkodowaniu za cmentarz przekazany w latach pięćdziesiątych szkole. O cmentarzu w Wszechświętych i księdzu który zaginął podczas wspinaczki na Elbrus… Rozgadaliśmy się ale te wszystkie informacje były ciekawe. Nawet o odnowionym rynku. Ale nie powiedziałem, że mi się ten rynek teraz nie podoba. A nie podoba mi się ponieważ pamiętam go innym. Teraz jest to wyłożony kostką plac. A kiedyś… siedziałem tam na ławeczce w cieniu drzew i pożerałem bułkę popijając maślanką. I to nie tak całkiem dawno. Chyba w 2009 roku.

Poniżej kwatery wojenne w Klimontowie

Z Klimontowa pojechałem do Koprzywnicy. Liczyłem na to, że tym razem nie trafię na ślub i porobię zdjęcia zabudowaniom pocysterskim. Tylko zanim tam dojechałem… Całkiem blisko Klimontowa natknąłem się na cmentarz wojenny. Jest przy samej drodze i nigdy o nim wcześniej nie czytałem. Kiedyś przez jego teren przeprowadzono rów melioracyjny. Pomnik ma na szczycie dziurę po czymś. Może po krzyżu? Teren gęsto porastają barwinek i bluszcze.

Przed kościołem w Koprzywnicy jak poprzednio – weselnicy. Może więc kiedy indziej. Było już szesnastej. A jeszcze nie byłem w Baranowie Sandomierskim. Koprzywnica jest blisko Łoniowa. Więc i Łoniów odłożyłem na kiedy indziej – są blisko można je połączyć podczas jakiegoś innego wyjazdu. A Baranów – nigdy nie mam do niego po drodze. Skoro więc jestem w pobliżu muszę zajechać. W ręku mapka z zaznaczoną lokalizacją cmentarza żydowskiego. I ruszyłem na poszukiwania. Nie trwało to długo. Cmentarz jest na przeciwko placu sportowego. Tylko nie wiem czy ma sens ładować się w te krzaki teraz – gdy pod nimi nic nie widać. Może więc wiosną? Może będę miał dobre połączenie kolejowe? Teraz nie mam. Gdybym jechał to z przesiadkami i z autobusem. Ale mają je zlikwidować z powodu wielu skarg na brak miejsc – za dużo podróżnych chciałoby jeździć. Zamiast tego kolej ogłasza wstawienie pociągu pospiesznego w godzinach popołudniowych (tamten był rano). To nie jest rozwiązanie dla mnie. I pewnie nie tylko nie dla mnie. Zmiana godziny będzie miała wpływ na zmianę popularności połączenia. Ale pewnie wymyślono je dlatego, że był wielki śmiech po ogłoszeniu przyczyny likwidacji połączenia dotychczasowego. Nowe zlikwiduje się już z powodu braku pasażerów.

Cmentarz w Baranowie Sandomierskim z drogi wygląda tak:

I trzeba włączyć wyobraźnię by go zobaczyć.

Powrót przez Tarnobrzeg. Przejazd Wisłostradą. Od strony zalewu nazywanego teraz jeziorem widziałem ścieżkę rowerową. Jest jednak na terenie kopalni i nie ma tam wstępu dla nieupoważnionych. Jechałem więc w towarzystwie samochodów do miejsca gdzie ścieżka stała się ogólnodostępna, bo należąca do miasta, a nie do kopalni. Przez niemal cały Tarnobrzeg można przejechać ścieżkami rowerowymi kierując się na Sandomierz. Przerwa w ścieżkach liczy sobie kilkaset metrów i jedno czy dwa skrzyżowania ze światłami. Co ciekawe: w miejscach mniej uczęszczanych przez pieszych to rowerzyści jeżdżą po chodnikach – zemsta? Bliżej centrum po ścieżkach spacerują ludzie (też z pieskami) nawet gdy chodnik jest całkowicie pusty. Aż zastanawiam się czy nie posiadając roweru nie uważają przypadkiem, że rowery namalowane na znakach i na ścieżce oznaczają zakaz jazdy rowerem? Nie zmienia to jednak wiele. Poruszając się jezdnią na pewno pojechałbym szybciej. Ścieżki kończą się gdy zaczyna się Sandomierz. Pobudowano nowy most dla ułatwienia przejazdu. Na nowym moście jest szeroki deptak, który zapewne miał być też drogą dla rowerów. Jednak nie ma żadnych znaków o tym informujących. A sam wjazd na ten deptak jest wąskim chodniczkiem z kostki brukowej. Czegoś zabrakło. Początku i końca?

Noc zaczęła się gdy dojeżdżałem do Zawichostu. Miałem więc do przejechania w ciemności mniej niż 100 km. Za to mogłem liczyć na niespodzianki. Np. na remont mostu pod Annopolem. Ale to jakoś udało się obejść. Gorzej ze skracaniem sobie drogi by ominąć Annopol. Nie szczególnie mi to wyszło. Ominąłem jeden rozjazd na którym miałem zakręcić. W ciemności był niewidoczny. Musiałem uznać go za drogę gruntową. Ostatecznie więc nie skróciłem drogi ale chociaż ominąłem dokuczliwe podjazdy w samym Annopolu. W Opolu Lubelskim minęła mnie karetka na sygnale. 3 kilometry dalej następna jadąca w tą samą stronę. Jeśli był to wypadek to nie na tej drodze, którą jechałem. I chociaż mogłem ominąć najbardziej mi dokuczającą górę w Skowieszynku jadąc przez Kazimierz to jednak zdecydowałem się podjąć wyzwanie i sprawdzić w jakim jestem stanie po 300 km. Stan był całkiem niezły. A do Puław jeszcze 14 km. Dojechałem zaraz po północy.

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

Objazdy, rozjazdy i pogubione drogi

To już nie jest lato. Zimne noce i poranki. Chyba całonocna jazda może być przyczyną przeziębienia. Tak przynajmniej było każdego roku gdy jeszcze nie mogłem się przestawić na warunki jesienne. Teraz też zaplanowałem przejazd z całonocnym powrotem. Seria zdarzeń niezaplanowanych wszystko zmieniła.

Początkowo chciałem dokończyć poszukiwania cmentarza żydowskiego w Baranowie Sandomierskim i cmentarza wojennego w Kolonii Pęcławice. W tym celu wydrukowałem sobie mapy topograficzne z naniesionymi lokalizacjami. Przy okazji chciałem w Bogorii na cmentarzu parafialnym odnaleźć mogiłę z I wojny światowej, w której spoczywają Legioniści. Do tego planu dodałem odwiedzenie Bodzentyna. Taki skok w bok na 50 km. Trochę bez sensu ale skoro już wszyscy tam byli… Ja też właściwie byłem. I to co najmniej 2 razy ale chyba więcej tych razów było. Nigdy się nie zatrzymywałem. A jest po co. I wcale nie chodzi o ruiny zamku. Przecież interesują mnie cmentarze. Łącznie miało być ponad 300 km.

Wystartowałem około 6 rano. W kierunku Iłży. Od Bodzentyna chciałem zacząć. Dobry nastrój który pojawia się już na starcie zepsuł się na moment gdy wjechałem na most w Puławach. Po drugiej stronie rzeki była mgła. Ale jak zobaczyłem zaraz nie było jej wiele. Zdjęcie zrobiłem przed rozpoczęciem podjazdu na skarpę wiślaną w Górze Puławskiej.

Mój długi cień na jezdni też sprowokował mnie do zarejestrowania. Zajmował tak mało miejsca na drodze, że aż było to nieprzyzwoite. „Persona non grata” to w wolnym tłumaczeniu „człowiek bez samochodu”. Szybkie tłumaczenie podaje inne znaczenia ale ja się nigdzie nie spieszę (a sakwy mnie pogrubiają).

Do Iłży przejazd nie sprawił żadnych problemów. Słońce wstało, świat w większości jeszcze spał. Chciałem coś na szybko przegryźć (jakaś chałwa lub inny słodki batonik) ale sklepy spożywcze z okolic rynku w Iłży poznikały. Zadowoliłem się więc cukierkiem czekającym na to od dawna w podręcznym bagażu. Przede mną był odcinek drogi, który bardzo chętnie bym ominął. Ale tak było najbliżej… I pojechałem w stronę Starachowic drogą krajową. Nie lubię. Nie tylko jest tu duży ruch ale też nie ma jak się zatrzymać przy zjeździe na drogę gruntową – zjazdy zajmują prostytutki i są to raczej teraz parkingi dla klientów, a nie boczne drogi. Tak było póki droga biegła przez las. Po zjeździe w drogę wojewódzką do Starachowic już nie miałem na co narzekać. Może nie całkiem. Ponarzekałbym na podjazdy – męczą. A miast nie lubię. Ludzie pędzą w przeróżnych kierunkach bezładnie i chaotycznie. To jest takie… ludzkie.

Ze Starachowic do Bodzentyna jest rzut beretem ale droga przez kilka kilometrów jest bardzo ruchliwa i wąska. Dlatego zdecydowałem się na nadłożenie drogi i przejazd przez kilka osad na uboczu. Istniała nadzieja, że zobaczę zabytkowy dwór. Nadzieja płonna. Zobaczyłem bowiem tylko zabytkowy kościół z Miedzierzy stojący w Radkowicach. Jadąc dalej pogubiłem drogi. Miały być tu szlaki piesze i rowerowe. Oznakowanie jest szczątkowe. Znaki poniszczone. Ale tak jest niemal wszędzie. Jeszcze mocząc nogi podczas przeprawy przez bród łudziłem się, że jestem na dobrej drodze.

Trudno było też określić lokalizację. Droga, którą wcześniej wjechałem na szczyty teraz biegła dolinami i horyzont zanadto się przybliżył.

W końcu jednak dojechałem w miejsca znajome w których byłem już wcześniej. Tzn godzinę wcześniej. Zrezygnowany pojechałem drogą którą chciałem ominąć. Z planu zaś wykreśliłem na ten dzień Baranów Sandomierski. Przez te błędy w nawigacji zaniedbałem sprawę uzupełniania płynów. Odczułem to zbliżając się do Bodzentyna. Choć jeszcze na początku nie wiedziałem o co chodzi. Brakowało mi sił. Najpierw uznałem, że jest to zwykły kryzys. W końcu przejechałem już ponad 100 km a jeszcze go nie było. Ale to było odwodnienie. Wizyta w Bodzentynie więc była okazją by pić, pić i zwiedzać. Zacząłem od sklepu spożywczego, gdzie nabyłem kilka litrów słodkich napojów. Później spotkanie z lokalnym folklorem (folklor chciał złoty trzydzieści ale nie mówił na co). Później ruszyłem w stronę cmentarzy. Zupełnie przypadkiem zarejestrowałem obecność znaku wskazującego drogę do ruin zamku.

Cmentarz wojenny miał wg map znajdować się przy skrzyżowaniu ważnych dróg. Tam też był. Zamknięty na przedziwny skobel. Na ziemi leżał kawałek kłódki, a ja chcąc wejść musiałem rozkręcić śrubę (robiącą za skobel) i trochę poszarpać się w wypaczoną furtką. Na cmentarzu spoczywają polegli w październiku 1914 i maju 1915 roku.

Nie wiem na razie nic więcej o tym cmentarzu. Ale już wiem jak wygląda i jak do niego dotrzeć. Z cmentarzem żydowskim było o tyle łatwiej, że przy drodze do Kielc umieszczono znak wskazujący cmentarz. Utrudnieniem mogły być to, że znajduje się na skarpie i z drogi dojazdowej jest niemal niewidoczny. Ale ta droga w tym właśnie miejscu się kończy. Nie sposób się zgubić.

Na koniec pozostały mi ruiny. Tu na razie nikt jeszcze nie wpadł na pomysł odbudowania zamku. Najbardziej znany jest portal tego zamku. I jest też najlepiej zachowanym jego elementem.

Dlaczego środek progu nie jest tak wydeptany jak jego boki?

Doprowadzony do stanu używalności mogłem postanowić co dalej mam robić. Baranów już był skreślony z listy miejsc do odwiedzenia. Dochodziła piętnasta. Droga do Nowej Słupi, którą miałem pojechać do Bogorii była zamknięta. I dojechałbym tam po siedemnastej. Postanowiłem wracać. Na liczniku miałem już ponad 130 km. Plan podróży i mapki przydadzą się może za tydzień, a może kiedy indziej. Teraz wypadało uciekać przed nocnym chłodem. Ale nie drogą najkrótszą. To byłoby za proste. Zdecydowałem się na jazdę do Ożarowa drogami, którymi jeszcze nigdy wcześniej nie jechałem. Chciałem (o ile to możliwe) omijać drogi główne. Z map wynikało, że mogę pojechać prostą drogą w stronę Waśniowa. Tak zrobiłem choć tak do końca to drogi tutaj nie są takie proste – powyginały się w pionie.

W Chybicach spotkałem Jana Nepomucena z 1840 r.

Musiałem przejechać kawałek drogi łączącej Ostrowiec Świętokrzyski z Nową Słupią. W zeszłym roku była remontowana. Nie wiem czy do samej Nowej Słupi pociągnięto chodnik wzdłuż drogi. Ale tam teraz jeżdżą lokalne powolne rowery. Jest więc łatwiej tędy jechać. A ja chciałem ominąć Ostrowiec. Wyszło na to, że bocznymi drogami uda mi się dojechać w okolice Ćmielowa. Wolałbym do samego Ożarowa… Ale niech będzie i tak.

W Gromadzicach zatrzymałem się przy figurze, która nieco mnie zaskoczyła. Po pierwsze nie jest stara. Po drugie – na pierwszy rzut oka jest to Chrystus Frasobliwy. Po trzecie – w zestawieniu z inskrypcją na cokole powód zmartwienia nabiera przedziwnego znaczenia.

Zapewne błędnie to interpretuję. Kto by stawiał humorystyczne figury przy wiejskiej drodze?

A jadąc dalej dotarłem do miejsca w które będę chciał wrócić. Chodzi o miejscowość Wszechświęte (na tablicy przy wjeździe napisano „Wszechświęta”). Jest stary, zabytkowy cmentarz przykościelny. Zachowało się wyjątkowo dużo nagrobków z XIX wieku. Nie robiłem zdjęć z powodu słabego światła. Ale klimat tego miejsca bardzo chcę zapisać aparatem. Może gdy opadną liście kolorowo? A może tylko kiedy indziej?

Ożarów chciałem odwiedzić by sprawdzić prawdziwość zawiadomienia od Nikodema Nijakiego znanego też jako Rumpelstiltskin, który swego czasu trollował na forum eksploratorów. Napisał, że na cmentarzu w Ożarowie wzniesiono ohel. Już kilka tygodni temu napisał, a ja podchodząc co najmniej sceptycznie do tego źródła informacji nie spieszyłem się z ich sprawdzeniem. Wychodzi na to, że jednak informacja była prawdziwa, a jej autor nie zakpił ze mnie jak się tego po nim spodziewałem.

Robiąc miejsca na ohel przestawiono część macew. Macew, które wyróżniają się wyjątkowym pięknem. I to nie tylko w porównaniu z zachowanymi do dnia dzisiejszego macewami z Podlasia.

Już za Tarłowem dopadły mnie ciemności. Ale było jeszcze na tyle wcześnie, że nie pogaszono świateł w mijanych wioskach. Przynajmniej do Lucimi. Tam wjechałem akurat gdy latarnie pogaszono. A to już blisko Puław.

W sumie przejechałem 269 km. W domu byłem po 23. Na dworze było zimno. Ale jeszcze nie mroźnie. Na mrozy jeszcze chyba trochę poczekamy. Mam przynajmniej taką nadzieję.

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

motyle

krew w butach
ale idziesz dalej
motylom jest łatwiej

życie na kilka dni
z wiatrem i pod wiatr
z kwiatka na kwiatek
agonia gdzieś pod progiem

krew w butach
ale idziesz dalej
mijając motyle
te żywe
i te zmarłe

Spacer

zapachy
dźwięki
obrazy
i słowa bez znaczenia

twarze
spojrzenia
ściany
i bramy pełne cienia

zanurzam się w krajobrazie miasta