Wyjazd rocznicowy

Czwarta rocznica powstania forum http://eksploratorzy.com.pl to mój trzeci wyjazd pod hałdę w Chwałowicach. Nie wiem czy to już tradycja ale nie mogłem nie być. Początkowo chciałem wziąć namiot i jechać spokojnie dwa dni w jedną stronę. Z map wychodziło mi jakieś 360 km w jedną stronę. Do przejechania na rowerze ale przy moim tempie z zarwaną nocą. Ostatecznie stanęło na jeździe w jedną stronę pociągiem do Gliwic i powrót na własnych dwóch kółkach. Jednak w ten sposób musiałem być jak Dr Jekyll i Mr Hyde – ciuchy rowerowe nie nadają się na ognisko na którym ja jeden byłbym taki "rowerowy". Jeszcze napoje na drogę. Kilka książek. I małe sakwy okazały się za małe. A szkoda, bo są poręczniejsze. Z dużymi zawsze trudniej mi się jeździło. Na pewno chodzi o wagę bagaży. Do dużych sakw w których mam więcej miejsca zawsze coś wrzuci się tylko dlatego, że jest na to miejsce. Wziąłem np pelerynę rowerową i ochraniacze na buty, a także drugie buty (bez bloków SPD). Butów używałem ale reszta? Trudno jest mi się przekonać do tego z czego korzystam bez zastanowienia gdy jadę do pracy. Może nie czuję się pewnie w tym stroju? A może po prostu nie chce mi się przebierać podczas jazdy? Nie ważne. Nad ograniczeniem się podczas pakowania jeszcze muszę popracować. Dzień przed wyjazdem popędziłem na dworzec PKP po bilet. Pani w kasie nie wierzyła, że "Łysica" jedzie 30 maja. Ja się dziwiłem, że nie ma tego pociągu 31 maja. A dobry jest. Chyba jedyny bezpośredni ode mnie który na Śląsku jest przed południem.

Prognozy pogody straszyły porannym deszczem. Faktycznie za Włoszczową zaczęło padać. Pociąg na trasie Chełm – Wrocław jest z tych wyjątkowych. Jest to odpowiednik dawnego pociągu pospiesznego i jednocześnie skład bardzo "osobowy". Czytałem kiedyś, że poseł, który wywalczył stworzenie tego połączenia teraz zabiega o zamianę składu na taki z normalnymi przedziałami. Póki co Przewozy Regionalne puszczają to co dały. Pociąg przewozi rowery, a to dla mnie było najważniejsze. Fakt, że nie w jakimś wagonie rowerowym tylko w przedziale na końcu składu ale to i tak lepiej niż w tych normalnych składach dalekobieżnych w których zwykle musiałem stać na końcu pociągu. Może mało jeżdżę koleją ale wagony do przewozu rowerów widziałem tylko na zdjęciach. I jeszcze musiałem z rowerem lecieć na drugi koniec pociągu w Kielcach. Tam skład zmienia kierunek jazdy więc pasażerowie muszą się przenosić. Co mnie trochę zdziwiło to uprzejmość. Uprzejmi byli ludzie proszący o to by mogli zapalić w przedziale gdy jechałem jeszcze sam w tym dużym przedziale. Uprzejmi byli kontrolerzy biletów, którzy pozamykali mi okna choć w pociągu włączone było ogrzewanie bez możliwości jego wyłączenia przez pasażerów. Za Kielcami uprzejma była pani kontrolerka pouczająca jadącego tym pociągiem chłopca ze szczenięciem na kolanach, że nie powinien przewozić psa bez klatki. Deszcz niemal tak samo uprzejmie lał się przez okna, których nie dawało się domknąć. Przez zaparowane szyby niewiele było widać. Strugi wody ciekły po podłodze przedziału. A ja i tak byłem zajęty czym innym. Na drogę wziąłem dwie książki. Pierwsza o Inkach w Polsce. Doczytywałem i właśnie wiozłem ją do właścicielki. Druga to "Zarys historii Żydów puławskich" Jarosława Batora. Kupiłem chyba jesienią. Czekała. Czekała na dobrą okazję. Taką jak ta podróż. Wiedziałem, że czymś mnie zirytuje i nie da zasnąć. Tak się stało. Już wcześniej słyszałem z ust osób które czytały tą książkę sformułowanie "ta nieszczęsna książka". Ano właśnie tak. Podobno po napisaniu przez autora była redagowana przez inne osoby i chyba coś niecoś od siebie te osoby dodały. I jeszcze jedna informacja o Bundzie w Puławach. W "Zarysie historii…" napisano powołując się na mnie, że Bund działał w Puławach. A mamy tylko poszlaki, nie mamy dowodów. Więcej tam jest odniesień do pracy, która nie pojawiła się w bibliografii na końcu "Zarysu historii…". To by potwierdzało pogłoski, że Jarosław Bator nie jest autorem całej książki. Jak pomyślę, że redaktorzy zgubili przetłumaczoną na angielski księgę pamiątkową Żydów puławskich to już mi tylko ręce opadają. Jest tam też informacja o dwóch synagogach drewnianych zanim powstała synagoga murowana. To już widziałem na Wirtualnym Sztetlu. Nie wiem skąd autorka tamtego tekstu miała takie informacje. Wg mnie drewniana była jedna i miała być zburzona po powstaniu murowanej. Gdyby nie konflikt dwóch grup chasydów puławskich to może byłaby tylko jedna? Może. Może wiedzielibyśmy więcej gdyby źródła nie ginęły.

Zirytowany wysiadłem z zaparowanego i zalanego pociągu o stację za wcześnie. Rower z sakwami nie jest lekki. Gdy zorientowałem się, że to pomyłka nie chciałem już wracać do pociągu. Już lepiej jechać w tym deszczu niż dalej się kisić w przedziale. Nie chciałem też ponownie dźwigać roweru. To byłby piąty raz tego dnia. Ale nie wiedziałem, że w Zabrzu muszę go wnieść na wiadukt nad peronami. Gdybym wiedział… Jeszcze w pociągu odkryłem, że urwany mam naciąg od zaczepu w jednej sakwie. Udało mi się to jakoś związać na sztywno i naciągnąć pasem. Sztywno i z lekkim luzem. Na nierównościach hałasowałem nieprzyjemnie. I nic na to nie mogłem poradzić.

A Zabrze choć słyszałem, że zakurzone i brudne wcale takim nie było. Przynajmniej podczas deszczu takim nie było. Pokręciłem się trochę po centrum zanim odnalazłem jakiś drogowskaz do Gliwic. Podczas jazdy deszcz przestał padać. A drogi niemal puste. Przed jedenastą a miasta jakby wymarłe. Jak na jazdę na rowerze warunki niemal idealne. Być może nie tylko ta "wczesna pora" ale i deszcz wpłynęły na to, że tak mało ludzi widziałem na drodze. Gdy deszcz przestał padać zaczęło przybywać samochodów. Ale przez Gliwice przejechałem jeszcze spokojnie. Tak samo cała droga do Rybnika – samochody były ale nie było im ze mną ciasno. Patrzyłem na to co obce przybyszowi z Lubelszczyzny. Na znaki zakazu wjazdu do lasu pod którymi napisano, że nie dotyczą pojazdów ALP i rowerzystów. Na znaki drogi dla pieszych z dopiskiem, że nie dotyczą rowerów. Na zatrzymujące się samochody gdy czekałem na przejściu dla pieszych. Na samochody, które omijały mnie w bezpiecznej odległości (nauka jazdy czekała na wolny drugi pas, bez tego jechała za mną). O podobnych cudach opowiadałem dwa lata temu w Piotrkowie Trybunalskim. Słuchacze mieli nadzieję, że to się po Polsce rozejdzie. Jestem pesymistą. Uważałem, że ze Śląska zawsze dobrze rozchodził się po Polsce tylko węgiel. I jak dotąd nie zauważyłem w swoich okolicach wyraźnej poprawy. Jak był dziki wschód tak jest nadal.

Następnego dnia chciałem sprawdzić jakie są możliwości dojechania do Tarnowskich Gór z ominięciem centrum Gliwic. Wcześniej już sobie taką drogę wyznaczyłem za pomocą map Google. Jest tam opcja podróży na rowerze. Na mapach naniesione są ścieżki rowerowe. Są takie nad Jeziorem Rybnickim ale Google nie chciało nimi mnie przeciągnąć. Trasa uparcie trzymała się asfaltu. Niedoróbka Google, czy działanie celowe? Faktem jest, że szutrowe ścieżki były po deszczach zalane. A w paru miejscach po rozkopaniu ich nawierzchnia była bardzo miękka. Ten dzień zaczął się deszczowo, a ja zacząłem od sprawdzenia dokąd prowadzi żółty szlak rowerowy w Jankowicach. Dojechałem do studzienki.

Od studzienki, zaraz po deszczu chyba najlepiej było po prostu wrócić do Jankowic. A ponieważ studzienka ma związek z kościołem w Jankowicach nie powinienem pominąć zdjęcia kościoła.

Od tego miejsca już rozpoczęło się właściwie przebijanie przez Rybnik. Nie mam w głowie planu miasta. Jechałem na wyczucie. A że Endomonto nagrywało ślad przejazdu mogłem zobaczyć później, że trochę to sobie skomplikowałem dodając 2 kilometry. Ale przejechałem do ulicy Rudzkiej. Tu już mogłem się kierować drogowskazami. Interesował mnie przejazd w kierunku Rud. Tak trochę po ścieżkach, trochę po asfalcie dojechałem do zapory przez którą biegną chyba dwa szlaki rowerowe. Rzut obiektywu na elektrownię i Rybnik.

Za zaporą znów skorzystałem ze szlaków choć nie wiedziałem dokąd mnie zaprowadzą. Tutaj też drogi były szutrowe. Na drzewach widziałem znaki ostrzegające przez końmi. Raz tylko sprawdziłem czy są tu głębokie kałuże. Kolejne wolałem już omijać. Dojechałem do muzeum z kolejką wąskotorową. Postanowiłem tu zajechać jeszcze raz gdy będę już jechał do Puław. Nie zatrzymałem się ponieważ nie wiedziałem jeszcze dokąd przez lasy dojechałem. A zaraz był kościół i koniec Rud.

To moje skrzywienie… Kościół nie zwrócił mojej uwagi ale nagrobki żołnierzy z I wojny światowej nie uszły mojej uwagi gdy przejeżdżałem. Było hamowanie i zdjęcia :)

Słońce już nieźle przypiekało. Na szczęście do Sośnicowic miałem trochę lasów. A jechało się lekko – wiatr pchał. Czas jaki dotąd upłynął już stawiał pod znakiem zapytania dojechanie do Tarnowskich Gór – chciałem wrócić przed piętnastą. A właśnie zaczynała mnie boleć głowa – migrena. Za Sośnicowicami znalazłem się na przedpolu Gliwic. Przywitali mnie trzej kolarze. Jeden już porasta roślinnością z powodu długiego przebywania w trasie.

Za pomnikiem z rowerzystami trochę pobłądziłem sugerując się ścieżką rowerową. Najwyraźniej nie po to tutaj ona powstała by omijać Gliwice. Dojechałem do Czechowic. Dalsza droga wydawała się prosta. Ból był już nieznośny, a powrót pod wiatr. Odpuściłem więc sobie ciąg dalszy trasy i zawróciłem. Tym razem jednak nie omijałem centrum Rud jadąc przez lasy. Pooglądałem sobie były klasztor cystersów. Jeszcze jest miejscami remontowany.

Są w Rudach jeszcze dwa co najmniej budynki zabytkowe. Szukając ich natrafiłem na coś bardziej mnie interesującego – pomnik poległych w I wojnie światowej mieszkańców tych okolic. I z dalszego szukania zrezygnowałem.

Trochę znów pojechałem ścieżkami rowerowymi. Kałuże już zdążyły przez te parę godzin trochę się zmniejszyć ale i tak nie wyglądało to dobrze.

W Rybniku pobłądziłem. Ale to nic nowego. Błądzenie tym razem miało jednak pewien cel. Chciałem odnaleźć jakiś sklep rowerowy. Pakując się do wyjazdu odkryłem, że nie posiadam już zapasowych dętek. Dwie najnowsze kupione jesienią zdążyłem już założyć na obręcze. A myślałem, że jeszcze sobie gdzieś leżą i czekają na nieszczęśliwe wypadki. Sklep znalazłem. Dętki, choć do nieco szerszych opon ale o odpowiedniej średnicy kół dostałem. Już mogłem spokojniej myśleć o planowanym powrocie do Puław. A na razie coraz bliżej było do imprezy forumowej.

Tradycyjnie w tradycyjnym miejscu. Chyba jestem konserwatystą. Dobrze się czuję na przełomie maja i czerwca pod hałdą w Chwałowicach. Przez rok ludzie się nie zmienili. Tylko tym razem było nas mniej. A i tak nie ze wszystkimi się pogadało. Deszcz odpuścił gdy już się zaczęło. I było siedzenie przy ognisku i gadanie, gadanie, gadanie…

W niedzielę, dnia następnego opuściłem gościnny dom Igiełek. Dziękuję za gościnę Kumari, Igiełce i Montenegro :) Wracać musiałem. Czwartego czerwca chciałem być w Puławach. A jazda miała mi zająć więcej niż jeden dzień. Zwłaszcza, że nie startowałem wcale o świcie. Bez wyspania się nawet bym nie próbował przejechać tej trasy. Z obciążeniem trudno jest się rozpędzić choć jak już się rozpędzi to i wyhamować trudno. W tym akurat pomagały podjazdy i delikatny wiatr.

Zacząłem tak jak podczas próby przejazdu z 31 maja. Może tylko mniej się kręciłem po Rybniku. Znów wjechałem na szlaki rowerowe nad jeziorem. Tym razem było dużo rowerzystów. W końcu to niedziela. Dzień wolny. Przed zaporą moje sakwy zainteresowały rowerzystę z Zabrza. I od sakw rozpoczęła się rozmowa. Zapomniałem o tym, że chciałem sfotografować znaki ostrzegające rowerzystów przez końmi. Zapomniałem o fotografowaniu muzeum kolejki w Rudach. I od Rud już jechałem dalej sam. Przez Sośnicowice. Przez Gliwice.

I chociaż miałem w planach przejazd przez Pyskowice wcale do nich nie dojechałem. Na mapach zobaczyłem, że mogę przejechać drogami o mniejszym natężeniu ruchu i może nawet nieco drogę skrócić. Może. Często te moje skróty wydłużają przejazd. Nawet nie wiem jak było tym razem. Jechałem przez Ziemięcice. Przez pomyłkę znalazłem się w pobliżu ruin starego kościoła. Lubię takie pomyłki.

Kamieniec i Zbrosławice wydawały się warte pozwiedzania ale trochę się spieszyłem. Z tego samego powodu bez zatrzymywania przejechałem przez Tarnowskie Góry. Przejeżdżałem obok tamtejszego zamku. Może jeszcze będę się w tych okolicach kręcić. Na razie miałem zaplanowany przejazd przez drogi, których zupełnie nie znałem. Nawet nie wiedziałem czy są przejezdne i oznakowane. Z Miastkówka Śląskiego do Bibieli przejazd wydawał się jeszcze prosty. I tak było. Nawierzchnia asfaltowa.

Wiele miejsc postoju.

Dopiero za Bibielą zaczęło to wyglądać trochę inaczej. Zanim wjechałem w drogi szutrowe zapytałem, czy uda mi się przejechać do Koziegłów. Ale pytany człowiek jeszcze tak jechać nie próbował. Jechał przez te lasy ale do innej miejscowości. Bliżej Woźników, które ja chciałem lasami ominąć. Pocieszałem się, że mam oznakowane szlaki rowerowe. I to dwa razem.

Czerwony z numerem 1 odbił w lewo po niecałych stu metrach. Niebieski z numerem 23 leciał przez około 3 km tak jak chciałem. Ale i on w końcu odszedł od drogi najczęściej używanej. I tak wpuściłem się w bagna.

Gdy dojechałem do drogowskazu wskazującego Woźniki wiedziałem, że mam jechać dalej prosto. Droga miała wiele odgałęzień, których ma mapie nie miałem. Trzymałem się więc własnego cienia, tzn starałem się by był cały czas przede mną. I jakoś się udało. Nie zawsze było łatwo.

Był też kawałek piaszczysty. Był kawałek zalany wodą z ogromną dziurą pod wodą. Ale nawet woda była przejrzysta i dziurę widziałem. To był odcinek którego obawiałem się najbardziej. 9 km drogi przez las. Nie wiem czy błądziłem. Może dałoby się krócej. Mi wystarczyło to, że dojechałem do Cynkowa. Dalej już miałem mieć asfalt i drogowskazy. Tak mi się przynajmniej wydawało. W Cynkowie kupiłem wodę by obmyć nogi z błota. I zaraz za zabudowaniami mijałem siedemnastowieczny kościół cmentarny.

Koziegłowy zaskoczyły mnie brukowanymi drogami. Nie miałem pewności jak zachowają się na nim moje opony. Ale na szczęście nie był mokry. Dlatego gdy pod Domem Kultury jeden z aniołów na szczudłach schylił się by przybić ze mną "piątkę" podjechałem bez hamowania i "przybiłem". Zapraszali do środka. Najwyraźniej była tam jakaś impreza. A ja w drodze. I nawet nie wiedziałem co też będzie się tam działo. Pisząc sprawdziłem na stronie gminy Koziegłowy. To był spektakl charytatywny "Zakochana syrenka" w którym aktorami byli politycy i przedsiębiorcy. Pomysł ciekawy. Ale chyba nie tego szukałem. Bardziej interesowały mnie znaki wskazujące pobliskie zamki. Zastanawiałem się czy będę je miał przy samej drodze, czy gdzieś dalej? W tym drugim wypadku ich oglądanie odpadało. Na pewno nie chciałem jechać do nich o zmroku, a ten się powoli i nieubłaganie zbliżał. Byłem też coraz bliżej Żarek. A tam czekały na mnie cmentarz żydowski i synagoga. Synagogę widać doskonale, a na cmentarz prowadzą przyjezdnych rozmieszczone przy wszystkich chyba głównych drogach Żarek drogowskazy.

Cmentarz zadbany. Podobno największy na Jurze. Synagoga też spora i zadbana.

Za Żarkami zacząłem się przygotowywać do nocy. Nasmarowałem łańcuch. Wyciągnąłem z sakw bluzę i kamizelkę odblaskową. Włączyłem światła. Z tym ostatnim był mały problem. Przednie, na dynamo nie chciało świecić. Było jeszcze bateryjne ale lampa na dynamo w porównaniu z nim to potęga. Trzeba było to jakoś naprawić. Tylko nie wiedziałem co. Jak już udało mi się ją odpalić zgasła po kilku kilometrach i już nic nie pomagało. W Koniecpolu, w świetle latarni mogłem się temu przyjrzeć lepiej. Rozebrałem wtyczkę. Oczyściłem nożem styki i… już było wszystko OK. Proste. Jak się jeździ to się brudzi. Nie tylko w miejscach widocznych.

W Koniecpolu pierwsze ostrzeżenie – znak informujący o remoncie drogi na długości 40 km. Fajnie. Myślałem, że będzie 40 km wybojów, dziur i ruch wahadłowy. Dziury były głównie w terenie zabudowanym. Wahadła chyba tylko dwa. A poza tym nowiutka nawierzchnia i bardzo mały ruch samochodów. Świerszcze grały, żaby kumkały. Tylko gwiazd na niebie mi brakowało i księżyca. No nie tylko. Brakowało też tablic z nazwami miejscowości. I tablic z podanymi odległościami. Tzn jedną taką widziałem jeszcze w Koniecpolu ale przy Kielcach albo nie było cyferek, albo nie były odblaskowe bo ich nie zauważyłem. A na mapach wcześniej nie sprawdzałem jakie odległości mam do przejechania w województwie świętokrzyskim. Trochę żałowałem, że w ciemnościach nie zobaczę pałacu w Koniecpolu, kirkutu we Włoszczowej. Ale planowałem przejazd przez Skarżysko-Kamienną i tam też miałem odwiedzić cmentarz żydowski. W Łopusznie mijałem kościół.

I zastanawiałem się. Do Skarżyska-Kamiennej planowałem jazdę przez Mniów. Do Mniowa jak i dalej miałem jechać drogami bocznymi. Wiły się na mapach i rozgałęziały. W nocy łatwo o pomyłkę. I nie wiadomo czy dojechałbym po wschodzie słońca czy wcześniej. W myśleniu nad dalszą trasą wcale nie pomagał deszcz, który właśnie zaczął padać. Założyłem, że to tylko przelotny opad i nie wyciągałem peleryny i ochraniaczy. Założyłem tylko pod kamizelkę lekką wiatrówkę. Ona też trochę przed deszczem chroniła. Zatrzymywałem się w wiatach przystankowych gdy deszcz się wzmagał. Drogowskaz do Mniowa minąłem. Nie chciałem ryzykować zabłądzenia w nocy. Gdybym tylko wiedział jak będzie dalej. Może jednak pojechałbym przez Mniów. Przecież to wszystko jedno czy zgubię się w lesie czy w mieście. A wszystko przez remonty dróg. Najpierw był objazd do Kielc. Z tego co napisano na tablicach wynikało, że mam nadłożyć ok. 7 km. To mało. Po wjechaniu do Kielc znaki objazdu stały się znacznie rzadsze. Kierowcom samochodów może to wystarcza. Za to częściej były wiaty przystankowe i mogłem się częściej chronić przed deszczem. Już się nie spieszyłem. Chciałem tylko przedostać się do drogi do Nowej Słupi. Ale remonty. Pobłądziłem. Na pewno ponad godzinę się kręciłem po Kielcach szukając właściwej drogi. Jak już był jakiś drogowskaz to zaraz był też objazd. Tylko laminowanej mapie to nie przeszkadzało. Mapie na której ani nie było zaznaczonych objazdów i zakazów wjazdu, ani nie było zaznaczone, że droga krajowa 74 z której chciałem pojechać do Nowej Słupi jest teraz S74 i rowerem po niej nie pojadę.

Świt zastał mnie podczas jazdy wzdłuż eski po ścieżce rowerowej. Już wiedziałem, że zabłądziłem mijając zjazd w kierunku Łodzi. To tam miałem pojechać i byłoby wszystko prostsze. Albo nie wszystko. Problem z S74 miałbym przecież dalej. Tylko byłoby jeszcze ciemno. Ale gdyby było ciemno to może nie zauważyłbym w Domaszewicach szlaku rowerowego który zaprowadził mnie na podmokłe łąki. Jak bym nim nie pojechał szybciej bym dotarł do Woli Kopcowej i nie zrobiłbym zdjęcia tamtejszej kaplicy.

O kaplicy wiadomo tylko, że stanęła w Woli Kopcowej w XIX wieku. Czy wcześniej stała gdzie indziej nie wiadomo na pewno. Mogła być wybudowana już w tym miejscu w XIX wieku.

Deszcz już nie padał. Nisko zawieszone chmury skrywały szczyty. Czasami z nich coś kapało. Ale to już nie był deszcz. Droga miała mnie zaprowadzić przez Świętą Katarzynę do Bodzentyna. Pomysł z przejazdem przez Ostrowiec Świętokrzyski i Sienno już był nieaktualny. Teraz miałem na trasie Starachowice i Iłżę. Miałem też problem. Od początku trasy lekko bolało mnie jedno ścięgno w lewej nodze. Teraz ten ból już był duży. Wzmagał się podczas podjazdów. Myślałem, że to jakieś skurcze i próbowałem to rozchodzić. Następnego dnia też bolało. Mocniej gdy dźwigałem zakupy w prawej ręce. Prawdopodobnie nadwyrężyłem ścięgno dźwigając rower z sakwami. Rozchodzenie nic nie dało. Tylko tyle, że podczas marszu mniej bolało.

W Bodzentynie zajechałem na rynek. W poprzednim roku był rozkopany i nie dawało się podejść do kolumny z pomnikiem świętego Floriana. Tu nic się nie zmieniło. Zmiany są widoczne tylko na drogach dojazdowych.

Z daleka Bodzentyn wcale nie był u stóp góry. Chmury ją obcięły.

W Rzepinie nie było lepiej.

Ale w Starachowicach już było lepiej. Zajechałem pod cmentarz żydowski. Nie miałem zamiaru wchodzić. Na pewno nie na mokro.

Do Iłży właściwie się dowlokłem. Po drodze trochę podniosłem siodełko. Jak już mnie bolało zauważyłem, że nie prostuję całkiem nogi pedałując. To dlatego, że w butach przesunąłem kilka dni wcześniej bloki. Nogę już prostowałem ale bolało nadal.

W Iłży wieża zamku skrywa się pod charakterystyczną parasolką.

Czytałem, że ostatnio modne jest fotografowanie jedzenia. Ja też jestem trendy. Zdjęcie drożdżówki, wykonane w Iłży.

Zaraz wyszło słońce i humor mi się znacznie poprawił. Noga boli ale tylko jedna i to nie cała i tylko gdy nią ruszam. Jest więc prawie dobra. Przemokłem ale szybko wyschłem. Jak się mało ma na sobie to nie ma co zamoknąć. Obcisłe schnie szybciej i nie koniecznie chodzi o styl.

Gdzieś za Kazanowem. Tradycyjny letni zestaw kwiatów polnych.

Nieco dalej. Było tak blisko. Nie po raz pierwszy. Raz sprawdziłem. Nic ciekawego. Zwykłe Szczęście.

Od Szczęścia do Dobrosławowa jechało się całkiem fajnie. Już wyschły nawet skarpety. Niepokoiła mnie tylko chmura na wschodzie. Wyglądała na burzową. Nie tylko skarpety zmokły zanim w Dobrosławowie dojechałem do wiaty przystankowej. Nie chowałbym się. Blisko już Puławy. Ale coś szczypało mnie w ręce. I nie był to kwaśny deszcz. Zdążyłem przed większą porcją gradu schować się pod dachem. Kilka minut i już tylko jezdnia była mokra. Puławy też były mokre. Wisła tak jak wiosną wypełniła całe koryto. A ja zdjąłem mokre ciuchy i wypiłem kawę. Dojechałem. Później niż planowałem. Ale dojechałem mimo bólu który wydawało się, że mi to uniemożliwi. Kolejne zwycięstwo. Zwycięstwo nad sobą.

S17 dla rowerów

Głównym celem tego wyskoku był przejazd po gotowym już chyba odcinku S17. Ta trasa odciąży drogi którymi czasami jeżdżę przez Garbów, Markuszów i Kurów. Rowery miały być wpuszczane od godziny 10. Deszcz planowano na godzinę 11 lub 12. Wypadało więc przejechać szybko i wracać. Czyli przed dziesiątą najlepiej było pojechać na drugi koniec drogi tak by po niej wracać w stronę Puław. Tak przy okazji chciałem sprawdzić jak działa aplikacja Endomondo. Od początku wiedziałem, że nie będę w niej wciskać pauzy – zapomniałbym ją ponownie uruchomić. Do tego nie wiedziałem czy telefon złapie sygnał GPS leżąc w torbie i czy się nie rozładuje mu bateria (ładowana w piątek rano). Zacząłem od… ścieżki rowerowej, którą obiecywałem sobie nie jeździć. I rzeczywiście nie pojechałem. Dojechałem blisko jej końca w Bochotnicy po asfalcie. Podobno już można przejechać przez Bystrą na drugi brzeg. Ale ta ścieżka nie wygląda na skończoną.

Mówiono mi o jakiejś kładce po której przejeżdża się na drugi brzeg. Wszedłem na wał by sprawdzić jak to wygląda. Jest to najwyraźniej jeszcze teren budowy. Nie pojechałem tam rowerem.

Zawróciłem do drogi asfaltowej. Po drodze pojedyncze maki. Ale już jest ich wiele. To chyba znak, że wiosna się kończy.

W Bochotnicy skierowałem się na podjazd w stronę Opola Lubelskiego. Około 700 m. Nachylenie 7 % czyli bez górskich rewelacji. Spokojnie wspinałem się pod górę by nie paść przed szczytem. Na drodze do Niezabitowa też było kilka podjazdów ale już krótszych, prawie bez znaczenia. Tylko patrząc na znaki informujące o wybojach zastanawiałem się czy nie byłoby taniej stawiać znaki informujące o braku wybojów. Pewnie nie. Bo gdy odbiłem do Obliźniaka już miałem równy asfalt. Podobnie z Obliźniaka do Kolonii Niezabitów. Do Obliźniaka odbiłem z przyczyny oczywistej – nigdy tam nie byłem. Za to słyszałem kiedyś opowieść klezmera, który grał tam na jakimś weselu w latach siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych. Mówił, że jest to zupełny koniec świata. Jak na koniec świata jest tam wręcz rewelacyjnie. Gdy dojechałem do drogi Poniatowa – Wąwolnica zwróciłem uwagę, że mam jakąś drogę na wprost. I znów: wjechałem bo nigdy tam nie byłem. Droga równa, wąska, kończy się na skrzyżowaniu z drogą gruntową. Ale tej gruntowej jest nagle może 40 m i znów asfalt do skrzyżowania z drogą Niezabitów – Bełżyce. To przy tej drodze, w Łubkach zauważyłem jesienią znak wskazujący zabytkowy dworek. Teraz tam pojechałem. I okazało się, że dworek widać z drogi tylko jego tył jakoś z dworkiem mi się nie kojarzył.

Front (szkoła, przedszkole):

Tył widoczny z drogi.

Kolejna miejscowość na trasie to Wojciechów. Tu jest już parokrotnie odwiedzana przeze mnie "wieża ariańska" z muzeum kowalstwa w którym jeszcze nie byłem (chyba). Z drogi którą jechałem tej wieży wiele nie widać.

A stałem robiąc to zdjęcie nieopodal figury przydrożnej która mnie intryguje. Brakuje na niej inskrypcji. Nie wiem więc kiedy została postawiona. Wydaje się jednak, że stoi na kopcu. Może tylko mi się zdaje. To chyba jakieś skrzywienie, że wszędzie doszukuję się cmentarzy. Ale będę musiał poszukać informacji bo ile razy tędy przejeżdżam tyle razy wraca pytanie: czy to nie jest cmentarz epidemiczny?

Jadąc z Wojciechowa w stronę Miłocina mijałem kilka patroli policji. Trzy samochody pojechały w tą stronę co i ja. Dwa w przeciwną. Nie wiem czy miało to związek z przejazdem do Nałęczowa większej grupy rowerzystów z Lublina. Mieli jechać. Mieli też przejechać siedemnastką ku której jechałem. Im bliżej Bogucina, tym więcej rowerów na drodze. Trochę się zaplątałem i musiałem przejechać przez Pociechę po uczęszczanej trasie 12/17 do Lublina. Ale nie daleko. W Bogucinie był wjazd dla rowerów na nową drogę. Wyczekiwaną od lat obwodnicę Garbowa, Markuszowa i Kurowa. Wjazd tylko dla rowerów :) . Ta cisza… To jej ostatnie dni w tym miejscu. Ekrany niewiele pomogą.

Budowniczy obiecywali piękne widoki. I one są gdy nie ma ekranów.

Wiedziałem, że w stronę przeciwną jechać będzie zorganizowana grupa rowerzystów z Puław. Mają na fejsie swój fanpage. Grunt, że wiedziałem i wypatrywałem znanych mi ze zdjęć twarzy. Zobaczyłem. Zrobiłem zdjęcie i podjechałem się przedstawić. W końcu to, że ich "lubię" na fejsie nic nie znaczy.

Może tłumów na trasie nie było. Ale i tak od pozdrawiania jadących można było się zmęczyć :) Nie wszyscy odpowiadali. Młodzi szosowcy tradycyjnie nie, również nastolatki "pci menskiej" w strojach cywilnych. I jeszcze kilku nie pasujących do tych kategorii. Jechało się bajecznie. Przynajmniej w tą stronę w którą jechać chciałem. Tylko na jednym łagodnym podjeździe zwolniłem do 28 km/h. A tak 31 – 37 km/h. Wiatr pchał. Jadący w przeciwną stronę mieli więcej czasu na oglądanie drogi i okolic. Ostatnie kilometry siedemnastki były przegadane. Dogonił mnie wyprzedzony wcześniej rowerzysta w kurtce z napisem MTB Mazovia i pogadaliśmy o szlakach w Górkach Parchackich. Mówił o jakimś planowanym rajdzie ale chyba nie chodziło o ten który już zaraz ma się zacząć lub już trwa. Jak myślę chodziło o jakąś grupę rowerzystów z Lublina. Polecałem mu szlak zielony ale zapomniałem dodać, że to szlak pieszy. Może się domyśli? On parę razy łączy się ze szlakami rowerowymi ale w innych chyba kolorach. Sam nie wiem. Nie planuję tras po szlakach. Czasami tylko zwracam uwagę na to, że te szlaki są akurat na mojej trasie.

Na zdjęciu powyżej jest przedostatni wiadukt. Jeszcze parę kilometrów i koniec gładkiego asfaltu bez samochodów. Mogliby więcej robić takich ścieżek rowerowych. Po uczęszczanej siedemnastce przejechałem ok. 100 m i odbiłem do lasu. Tam po 700 m drogi szutrowej też jest asfalt. I zielony szlak rowerowy. Wystarczyło te 100 m w towarzystwie samochodów bym nie zastanawiał się nawet nad przejazdem i przejściem przez błoto do drogi która wydała mi się równie dobra jak przejechane 27 km nowiutkiego asfaltu.

Wkrótce znów byłem na siedemnastce ale na krótko i na odcinku z poboczem. A później Borysów, Bałtów i jazda przez lasy. Niewiele tego. Trochę ponad 3 km. Może szlakiem rowerowym więcej ale wiele osób jeździ przez las skrótem. No i są te fajne rowerowe ścieżki obok dróg gruntowych w których rowery się zakopują.

Zapowiadany na okolice południa deszcz najwyraźniej się opóźniał. I całe szczęście. Z przeciwdeszczowych ciuchów miałem z sobą tylko kamizelkę nieprzemakalną jedynie od przodu. Już pod ciemnymi chmurami przejechałem obok Zakładów Azotowych i tradycyjnie jak w dni robocze ścieżką rowerową do miasta. Zaraz zaczęło grzmieć i może po pół godzinie spadł deszcz. Zdążyłem. Wielu rowerzystów dziś nie miało tyle szczęścia.

Co do Endomondo – telefon rozładował się dopiero w domu. Trasa złapana raczej poprawnie. Tylko ta średnia… Postoje też w nią weszły. Licznik roweru pokazuje, że rower poruszał się przez 4 godziny i 38 minut. Na dłuższe wyjazdy toto się nie nadaje. Telefon przyda się np do telefonowania – to funkcja na której najbardziej mi w nim zależy.

Delikatny trening po chorobie

Jeszcze w czwartek i w piątek zastanawiałem się, jaką z dwóch zaplanowanych tras wybrać. Obie miały około 300 km. Ale na zachód jechałbym po asfalcie i nie chodziłbym tam po lasach i bagnach. Wyjazd zaplanowany był na zaraz po północy. I… Obudziłem się prawie dwie godziny przed budzikiem z potwornym bólem brzucha. Nie wiem co to było. Zatrucie? Infekcja (rotawirus)? Dość że już po dwóch godzinach nie miałem sił by podnieść sakwy – małe i wcale nie ciężkie. Nawet zapalenie zapalniczki było dużym wysiłkiem. To chyba jasne, że w tym stanie nie mogłem nigdzie pojechać? Wysoka gorączka. Bolały mnie wszystkie stawy i mięśnie. Co chwilę usypiałem. W sobotę po południu nie wytrzymałem i wyszedłem na chwilę na dwór. Udało mi się wrócić na własnych nogach ale byłem przezroczysty mimo opalenizny. Wieczorem jakby troszkę lepiej. Korciło. Przecież nie będę siedział dwóch dni pod rząd w domu. Ale wolałem nie ryzykować z zaplanowanymi trasami. Nie nastawiałem budzika. Pozwoliłem sobie wyspać się pierwszy raz od paru tygodni. Wyspany obudziłem się o czwartej rano. Okno śpiewało ptakami, a ja wsłuchiwałem się w siebie. Dam radę? Nie wygłupiać się i poleżeć? Stanęło na tym, że jak nie sprawdzę to nie będę wiedział.

Inna korzyść z tego leżenia to postępy w lekturze "Kultury arabskiej" Ewy Machut-Mendeckiej. Książkę autentycznie męczę. Dopóki autorka pisała o zmianach w kulturze arabskiej inspirowanych przez Al-Dżazirę oraz przez rosnącą klasę średnią książka była interesująca i to bardzo. W momencie jednak gdy pojawiają się mity, literatura i C.G.Jung robi się ciężko. O coś mi w tej lekturze chodzi. Chcę poznać odpowiedzi na parę pytań dotyczących tradycji w kręgu islamu. A szczególnie najostrzej sprzecznych z europejską tradycją. Nie doczytałem jeszcze do końca. Zostało mi około 30 stron. Ale z tych zagadnień pojawiało się tylko jedno. Chodzi o obrzezanie kobiet praktykowane w Sudanie. Autorka ocenia zwyczaj krytycznie i tłumaczy go wielowiekową tradycją i tyle. Nic więcej. Tradycja. Tyle to ja wiedziałem i bez czytania. A nie znalazłem wzmianki o kamienowaniu zgwałconych kobiet. Z całej lektury mogę w tym temacie domyślić się, że sędzia posługując się zapisami prawa koranicznego uznał, że zgwałcona sama to zdarzenie sprowokowała. Np. swoim nieskromnym strojem (może widać było kostkę u nogi, może obnażyła ramię albo zsunęła się jej chusta?). Takie coś to przecież jawna zachęta do ekstrawertyka jakimi są podobno potomkowie Beduinów. A jeszcze sprawa śmiesznie niskich wyroków za doprowadzenie do śmierci własnego dziecka wielokrotnymi gwałtami i biciem. Patriarchat tego nie wytłumaczy. Bo nie chodzi o to, że takie przypadki zdarzają się często. Nie. One zdarzają się rzadko ale prawo (szariat) jest interpretowane tak jak pasuje sędziemu. Niestety czasami są to takie rażące interpretacje. I tego w tej książce nie ma. Są obrazy życia rodzin tradycyjnych i nowoczesnych – wiele z seriali telewizyjnych i literatury. Są obrazy bazaru wschodniego tak barwnego ale też są to obrazki z literatury. Gwar i zapachy są jakby nieobecne. Jest opisana tradycja zemsty rodowej. Jakże podobna do sycylijskiej ale Sycylia też była kiedyś arabska. Nie jest to książka, którą bym polecił turystom. Ale doczytam. Bo jednak chcę wiedzieć jeszcze więcej niż dotąd się dowiedziałem.

Rano, gdy ruszałem było jeszcze chłodno. Tylko 22 stopnie. Postanowiłem jechać góra 100 km. Początek był ostry. Bo nie tylko temperatury sprzyjały ale i wiatr podstępnie popychał. A rano przypomniał mi się teledysk Misfits który skojarzył mi się z moim zmartwychwstaniem po wczorajszych katuszach. Byłem żywy ale jakby nie do końca.

W Dęblinie zjechałem z głównej drogi by rzucić okiem na cmentarz Balonna. Widziałem zdjęcie mogiły bolszewików, a gdy byłem tu wcześniej sam jej nie zauważyłem. To się wyjaśniło gdy już ją odnalazłem. Poprzednio nie podszedłem do niej i nie widziałem tablicy z informacją kto w tej mogile spoczywa.

Ostatni raz byłem tu jakoś w zimie czy jesienią. Na prośbę jakiegoś Czecha. Robił stronę o czechosłowackich lotnikach, którzy uciekli do Polski gdy Niemcy wkroczyli do Czech. Kilku z nich spoczywa na tym właśnie cmentarzu. Jakoś nie mogłem się z nim dogadać. Po angielsku ale ja w tym cienki jestem, a i on chyba korzystał z tłumacza googla. Coś nie tak miał tam u siebie napisane o pilocie zastrzelonym przez polską policję pod Bełżycami. Podobno spoczywa na bełżyckim cmentarzu – nie szukałem. Policjanci wzięli go za Niemca. Nie mieli lekko.

Ponieważ na cmentarzu w Dęblinie wciąż coś poprawiają to pojawiło się też trochę odświeżonych tabliczek imiennych pochowanych żołnierzy. Jedna mnie zaskoczyła. Mam nadzieję, że jakoś się to da wyjaśnić?

Nie wiem jeszcze od kiedy w Dęblinie funkcjonował obóz przejściowy dla powracających z obozów jenieckich na Syberii. Ale to chyba po 1920 roku.

Dalsza trasa to miał być dojazd do Paprotni i jazda drogą przebiegającą obok cmentarza wojennego. Jeszcze nigdy nie jechałem nią do końca. Mogłem sprawdzić dokąd biegnie na mapach. Ale tak jest ciekawiej. Jadę. Ale nie wiem dokąd :) I tak dojechałem do Trojanowa. Nie wiedziałem, że jest tam zabytkowy dwór.

Przy Urzędzie Gminy w Trojanowie jest mapa gminy z zaznaczonymi zabytkami. Wg niej mijałem jeszcze dwa dwory. Może tamte nie są na terenie prywatnym? Ten jest. Tak więc tylko jedno z zdjęcie z daleka i dalej w drogę przecinając trasę Warszawa – Lublin. Po 60 km zacząłem wymiękać, a dopiero co stworzyłem w głowie trasę na jakieś 180 km. Stworzyłem trasę – dobrze to brzmi ale ja tylko w przybliżeniu wiedziałem gdzie jestem i jak daleko mam do miejsc mi znanych lepiej. Pod Wylezinem zrobiłem przerwę i zadzwoniłem do córci. Rozmowie przysłuchiwała się ciekawska jałówka (a może jeszcze ciele?). Chciała podejść i się bała.

Znaną mi miejscowością na tej drodze był Kłoczew. A skoro znany to pojechałem z niego drogą, której – jak sądziłem – nie znam. Tablica z napisem Jagodne wyjaśniła mi, że musiałem tu kiedyś być. Mam przecież wśród starych zdjęć dwór z tej miejscowości. Co się zmieniło? Pojawiła się tabliczka "Teren prywatny". I chociaż nadal nie ma bramy i płotu nie pchałem się tam z rowerem. A zsiadać nie chciałem.

Droga prowadziła do Okrzei. Z Okrzei chciałem pojechać do Woli Okrzejskiej i dalej, tak by dojechać do Kocka. Ale seria znaków zmieniła ten plan. A zaczęło się od postoju przy muzeum Sienkiewiczów.

Samego Henia nie lubię. Negatywne stereotypy upowszechnił. Zraził mnie na wiele lat do Szwedów, Tatarów, Ukraińców. Uprościł obraz świata i wmawiał wszystkim, że mają się utożsamiać z tradycją szlachecką. Tak kopiąc się z myślami o indoktrynacji w edukacji szkolnej podszedłem pod tablicę informacyjną o Woli Okrzejskiej. I jak się okazuje to nie tylko muzeum H. Sienkiewicza. Jest tu np. mogiła powstańców (pierwszy znak). Uznałem, że kiedyś trzeba by tu wpaść by ją zobaczyć. Przeszedłem parę kroków i niemal wszedłem w drogowskaz. Oczywiście drogowskaz do mogiły powstańców (drugi znak). OK. Znaki wygrały. Jadę do mogiły. Miała być w lesie za torami. Dojazd jednak nie jest prosty. Więcej. Trzeba trzykrotnie zakręcać w prawo. Pierwszy raz by pojechać w stronę lasu. Przy każdym zakręcie drogowskaz do mogiły. Tak wyjechałem z lasu na pola. I nic. W takich okolicznościach wypadało zawrócić do ostatniego znaku i po drodze się rozglądać. Wypatrzyłem na pagórku za drzewami krzyż. To było to.

W cieniu drzew temperatura spadała do 26 stopni. I właśnie przy mogile skończył mi się pierwszy litr napojów jakie z sobą wziąłem (trzeci znak). Drugi litr był ostatnim. A ja bez karty i grosza. Nie miało to niby znaczenia w lesie ale ponieważ teraz właśnie pragnienie rosło wypadało zawrócić. No może nie do końca – zawrócić. Są lepsze sposoby. Można na przykład pojechać lasem (w cieniu) przed siebie i liczyć na to, że tak będzie bliżej. Najpierw dojechałem do drogi która wyglądała na najbardziej uczęszczaną.

Następnie zakręciłem w prawo (w stronę Ryk) na drodze jeszcze bardziej uczęszczanej oznakowanej jako niebieski szlak pieszy. A przy wylocie z lasu odkryłem, że tą drogą już kiedyś jechałem w przeciwną stronę cały czas prosto. Poznałem po pomniku, a raczej po tabliczce na pomniku. Bo sam pomnik trochę się zmienił przez te lata jakie minęły od mojego ostatniego tu pobytu.

Dalsza trasa to dojazd do Nowodworu i z niego najkrótszą drogą do Baranowa. Z mostu na Wieprzu widziałem jak ktoś spływał. Ostatnio często widuję na Wieprzu kajaki. Nawet kajakarzom zazdrościłem. Puści taki jedną ręką wiosło, zanurzy rękę w wodzie i już mu się nie klei. A ja wody nie wziąłem. Jak do bidonu przelewałem napój to bidon się od słodkiego zaczął kleić. I ja zacząłem się kleić. Na kajaku jest z tym łatwiej. Ale z mogiłami mają gorzej. A jak się tak lepiej nad tym zastanowić to ja teraz miałem lepszą przyczepność się nie ślizgałem na kierownicy. I tak się nie ślizgałem. Ale jakiś plus dodatni musi w tym być.

Drogę z Baranowa lekko sobie skomplikowałem ponieważ nie wiedziałem dokąd prowadzi jedna droga boczna w Śniadówce. Już wiem. Gdybym tego nie sprawdził miałbym bliżej. Za Żyrzynem zdecydowałem się na przejazd przez lasy. Ale jeszcze na początku drogi gdy sobie spokojnie paliłem przejeżdżał rowerzysta i zapytał czy "na Piskory to w tą stronę?". Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak. Ale po chwili sobie zdałem sprawę, że mógł pytać o drogę a nie o kierunek. To jest różnica. Bo w pobliżu jest jeszcze jedna wieś, z której droga prowadzi "Na Piskory" i do niej powinien pojechać. Jadąc prosto dojechałby do tablicy informacyjnej o Piskorach i nie wiedziałby jak jechać dalej. Sam to kiedyś przerabiałem. To było w dzień ojca. Córka składała mi życzenia przez telefon, a ja zastanawiałem się gdzie jestem. Byłem w lesie ale nie wiedziałem jak się z niego wydostać. Nadal nie wiem. Jechałem przed siebie aż się las skończył. Teraz wydarłem za cyklistą by jemu się to nie przytrafiło – było już po szesnastej. Dogoniłem. Pokazałem. I ze spokojnym sumieniem wypiłem resztę obrzydliwie słodkiego napoju bananowego. Temperatury były okropne. Ale ja już chyba zdrowy.

Z wizytą w świecie owadów

Z poprzedniego wyjazdu na Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie pozostał mi do odwiedzenia Wereszczyn. O miejscowości jeszcze nic nie wiem ale na mapach z okresu międzywojennego są tam zaznaczone cztery cmentarze chrześcijańskie. Na mapach współczesnych są już tylko trzy. Najmniejszy zniknął z map ale na zdjęciach lotniczych jest to zagajnik, a działka nie została włączona do żadnej z sąsiednich. Na mapie więc zniknęły tylko krzyżyki. Od zeszłego roku też przymierzam się do odnalezienia cmentarza wojennego w Starym Orzechowie. Gdzieś w okolicy jeszcze powinien być cmentarz ewangelicki. Tak przynajmniej wynika z informacji zamieszczonych na strona gminy Sosnowica. Tam też są zdjęcia pomników stojących w tych miejscach. To samo dotyczyły cmentarza żydowskiego w Sosnowicy. I chociaż w ubiegłym roku spędziłem wiele czasu krążąc po lesie miałem problem z odnalezieniem tego cmentarza – drewniany słupek z tablicą informacyjną pokazywany przez gminę na zdjęciach już od lat leży i próchnieje. Odnalazłem go przypadkiem, wracając zrezygnowany z lasu. Teraz też spodziewałem się że w Orzechowie mogło się wiele pozmieniać. Jedyna mapa z zaznaczonymi cmentarzami jaką odnalazłem to zdjęcie tablicy z mapą stojącej na rynku w Sosnowicy. Ten sam obrazek był na stronie gminy ale już nie udało mi się go odnaleźć. A strona jest dziwna. Nie tylko zawiera zdjęcia sprzed wielu lat ale też równie stare informacje. Do tego zdjęcia są tylko miniaturkami. Tak jakby ktoś odwalił robotę tylko po to by pokazać, że dział turystyka na stronie istnieje. Ale są gminy które takie działy od lat mają w przygotowaniu. Wracając do tematu trasy… Miałem zajechać w Cycowie w okolice cmentarza żydowskiego. Miałem odwiedzić cmentarz wojenny w lesie koło Izdebna. To zaległości. Ale za mało ich na sensowną trasę dlatego uzupełniłem ją kilkoma cmentarzami, prawdopodobnie ewangelickimi w pobliżu planowanej trasy przejazdu z Cycowa do Trawnik. Dodałem też "mogiłę szwedzką" będący kurhanem sprzed ponad 2 tysięcy lat w pobliżu Sosnowicy. I wystartowałem z Puław skoro świt. Wcześniej nie miało sensu ruszać z powodu rosy – zapowiadało się chodzenie po trawie.

Jechało mi się dziwnie dobrze. Nie wiem czy to po czwartkowym wypadzie? Dość, że jechałem początkowo bardzo szybko jak na moje możliwości. Przy trasach, które mają mieć ponad 200km z zasady jadę ekonomicznie by starczyło sił na powrót. Prognozy pogody od kilku dni niezmiennie pokazywały opady deszczu i ochłodzenie "na jutro". Rano sprawdziłem je jeszcze raz. Tym razem mogłem się spodziewać opadów w nocy, po północy, czyli znów na jutro. Ale miało być gorąco. Bardzo. Dlatego by nie tracić czasu na sklepy po drodze zapakowałem do sakw na drogę 7,75 l napojów. Wróciłem z dwoma litrami i pisząc wciąż popijam z powodu lekkiego odwodnienia ;) Na starcie, około wpół do szóstej, termometr pokazywał 13 stopni. Temperatury wzrastały raczej powoli. Może 15 stopni było gdy stanąłem na moment pod pałacem w Kozłówce.

Zdjęcia pod słońce. Nie lubię takich.

W Lubartowie zamiast od razu pojechać w stronę Chlewisk skoczyłem na rynek. Tam nabyłem coś co nazywane jest pizzą. To taki cebularz z pieczarkami, papryką i żółtym serem. Nasycił mnie na przejazd od Lubartowa do Zienek. A w Lubartowie zatrzymałem się na moment na przeciwko tamtejszego pałacu (znów zdjęcie pod słońce).

Do Uścimowa dojechałem ze średnią prędkością na liczniku ponad 24 km/h. Odkąd zacząłem zwracać uwagę na ten parametr (czyli od 2 miesięcy) był to wynik rekordowy. Od tego momentu już ta prędkość miała maleć – rozpoczynałem poszukiwania. Jeszcze tylko postój przy cmentarzu wojennym w Uścimowie przy rozjeździe. W prawo Nowy Orzechów, w lewo Stary Orzechów. Cmentarz odkryto podczas budowy drogi. Na środku skrzyżowania pozostawiono kopiec zawierający najwięcej ludzkich szczątków. Część cmentarza która znalazła się poza terenem drogi ogrodzono i postawiono tablicę informacyjną.

Do Starego Orzechowa miałem kawałek drogi gruntowej. Sugerując się zapamiętanymi z mapy gminnej przeszukałem obszar lasu w pobliżu drogi. Dużo tego nie było – teren jest podmokły więc bagna odpadały. Ciężko jednak było się tam poruszać. Nie znalazłem nic. Spotkałem jednak mieszkańca tych okolic, który jak twierdził – wie gdzie ten cmentarz jest. Wskazał odcinek lasu położony na zachód od przeszukanego przeze mnie. Po wskazaniu najłatwiejszej do przejechania drogi narysował mi jeszcze w piachu plan sytuacyjny z zaznaczeniem lokalizacji cmentarza. Mówił też, że zanim cmentarzem się zainteresowała jakaś organizacja niemiecka były tam widoczne mogiły. Część z nich była rozkopana. Co rozkopane zasypano i postawiono pomnik. A teraz ja zapuściłem się te leśne ostępy. Część dróg zalana. Mimo tego jakoś udało mi się przedrzeć we wskazane miejsce. Ani śladu pomnika. Za to jest kilka prostokątnych wykopów w ziemi. Ułożone szeregowo. Czyżby jakiś kamieniarz wziął sobie materiał na pomnik, a poszukiwacze skarbów ograbili poległych? To możliwe. Z drogi dojazdowej na polu leżącym ugorem las z cmentarzem nie wyróżnia się niczym szczególnym. Brak oznakowania dróg dojazdowych do zabytkowych cmentarzy to wręcz norma. Nic dziwnego, że mało kto je odwiedza. Najszybciej robią to hieny cmentarne pewne, że nikt im nie przeszkodzi i przez lata nikt nie zauważy tego co zrobiono.

Po drodze lasy mi śpiewały. Ale jechałem szybko. Nie widziałem i nie słyszałem wszystkiego. Teraz gdy odstawiłem rower mogłem też usłyszeć, że lasy brzęczą. Obsiadły mnie setki komarów. To pierwsza w tym roku tak liczna armia wampirów, która się na mnie rzuciła. Ale i tak bardziej boję się gzów. Te też były ale udawało mi się je odgonić. Temperatury już sięgały 30 stopni. Wkrótce i ta trzydziestka została przekroczona. Jak co roku wiele mówi się o kleszczach i boreliozie. Długie spodnie wpuszczone w skarpety lub buty. Oglądanie ciała. Spryskiwanie się substancjami odstraszającymi. Tylko jak to zrobić gdy lata się w krótkich spodenkach i pot leje się niemal strumieniami? Z pomocą przychodzą komary. Tak często musiałem przecierać łydki zabijając po kilkanaście komarów na raz, że żaden kleszcz nie miał szans przedostać się na wysokość kolan i wyżej. Bywa jednak, że ukąszenia komarów przestają być odczuwane. Tak stało się gdy w lesie w Orzechowie do butów dostały mi się mrówki. Ból ich ukąszeń, który na szczęście dość szybko znika zagłuszył odczuwanie ukłuć komarów i szczypanie skóry po raz kolejny pociętej pędami jeżyn i gałęziami akacji. W lesie bardzo przydaje się kask więc go nie zdejmuję. Wiele gałęzi się po nim tylko ześlizguje. To taka norma jeśli chodzi o letnie poszukiwania cmentarzy. Te opuszczone są pokryte zawsze gęstą roślinnością i zamieszkują je zwierzęta. Wypłoszyłem kilka saren. Ale najliczniej zawsze występują tam owady. Podobno żyjemy w świecie owadów. Choć niszczymy i kształtujemy środowisko to owady w nim wciąż dominują. Występują najliczniej i są najbardziej zróżnicowane. Dla przyszyły pokoleń badaczy ta era w której żyjemy powinna być erą owadów. Możemy udawać, że my kształtujemy świat. Ale komary i tak nas pokąsają, mrówki pogryzą, motyle zachwycą. Jak żuczki toczące kule odchodów jesteśmy zajęci sobą nie widząc prawie tego świata. Można było oskarżać Amerykanów o zrzucanie stonki choć była to brednia totalna. Dziś nikt nie oskarża Chin o rozprzestrzenianie chińskich biedronek. Same załapały się na transport do Europy, Ameryki. Karaluchy znacznie wcześniej się rozprzestrzeniły wiążąc się z ludźmi. A gatunek ten pochodzi też chyba z Chin – najlepsze warunki do rozwoju ma podobno w tropikach Brazylii. A ja też miałem teraz amazońskie warunki. Bagna i upał.

Po zrezygnowaniu z dalszych poszukiwań pomnika jeszcze przejechałem się trochę pomiędzy Orzechowami po drodze Łęczna – Sosnowica. Przy drodze na tej mapie z rynku w Sosnowicy był zaznaczony jeszcze jeden cmentarz – nie opisany. Ale tu też nic nie znalazłem. Mogłem już spokojnie jechać do Zienek. Tam przy drodze do Sosnowicy miałem odnaleźć wchodzący do lasu szlak turystyczny czarny. To najkrótsza droga do kurhanu. Najkrótsza nie znaczy, że najprostsza. Przed dojechaniem na miejsce powstrzymało mnie coś takiego:

A tak zastanawiałem się jak dotrę do kurhanu skoro na mapach jest po przeciwnej stronie jakiegoś cieku wodnego niż szlak. Przeszedłem boczkiem sprawdzając czy przedostanie się dalej ma w ogóle sens. Dalej było sucho. A dawało się też dostrzec, że tak boczkiem to tu się chodzi dość często. Były też ślady rowerów. Ale chyba nikt nie próbował przejechać. Ziemia za miękka i nie było głębokich śladów. Przeprowadziłem więc rower i pojechałem dalej. Na tabliczce jest napisane o wsi która istniała kiedyś w tym miejscu. Dalej jest kolejna tablica zabraniająca wstępu do ostoi zwierząt. Dziwne. W pobliżu Puław na granicy takiej ostoi jest dużo ambon myśliwskich. Bardzo przypomina to więzienia.

Na tablicy napisano, że wieś powstała w pobliżu kurhanu w wieku XVII po wojnach szwedzkich. To miało być powodem nazwania kurhanu mogiłą szwedzką. Obok założono cmentarz unicki. Po tym nowszym cmentarzu nie ma już niemal śladu. A kurhan jest miejscem pochówku związanym z kulturą trzciniecką. Mi jednak chodzi po głowie pewna teoria, którą poznałem czytając o Brandenburgii w okresie wojen szwedzkich i zaraz po nich. Chodzi o to, że na terenach spustoszonych wojną, głodem i zarazą pojawiali się nowi osadnicy. Dla nich historia tego miejsca zaczynała się podczas wojen szwedzkich. Wszystko co zastali (a nie wiedzieli co to jest) było dla nich mogiłą szwedzką lub szwedzkim szańcem. Skoro akurat w XVII wieku w pobliżu tej mogiły pojawili się nowi osadnicy sytuacja była bardzo podobna. Nie wiedzieli co to jest ale pamiętali najazd szwedzki.

Do drogi asfaltowej wróciłem tą samą trasą. I ruszyłem w stronę Urszulina. Po drodze drogowskaz szlaku "Obozu powstańczego". Wskazywał w bok więc nie sprawdziłem dokąd by mnie doprowadził. W tym upale strach było zatrzymać się w cieniu drzew. Utrata krwi gwarantowana. To lepiej już się trochę więcej spocić – przynajmniej nie będzie swędzić. Przejeżdżając przez Babsko mijałem cmentarz. Taki jakich wiele. Małe cmentarze. Kiedyś prawosławne, dziś katolickie. Tutaj zwrócił moją uwagę rząd takich samych krzyży.

Ofiary II wojny światowej i okresu powojennego. Walczący w podziemiu i przypadkowe ofiary, których wina polegała na pojawieniu się w nieodpowiednim czasie w drzwiach domu. Zupełnie normalny koszmar wojny. Bohater czy pechowiec – umierają tak samo. Do oglądania tego cmentarza namówił mnie człowiek porządkujący groby rodzinne. Krewnym jego żony był jeden z pochowanych na kwaterze wojennej. Zginął ponieważ stanął w otwartych drzwiach domu akurat gdy przechodzili w pobliżu niemieccy żołnierze. Miał 27 lat.

Ten sam człowiek powiedział, że dalej, w głębi cmentarza są starsze nagrobki, chyba rosyjskie. Sprawdziłem. Ale nie nazwałbym ich rosyjskimi. Są to nagrobki prawosławne. Zapisane cyrylicą ale to nie jest wg mnie kryterium "narodowości". Niewiele z okresu przed I wojną światową. Najwięcej z okresu międzywojennego. A później… później były urzędowe czystki etniczne i na koniec akcja "Wisła".

Tam dalej, w krzakach też są nagrobki. Tylko mało. Większość ludzi poprzestawała na drewnianych krzyżach po których dziś nie ma śladów. Widziałem też roztrzaskane nagrobki. I konwalie – już kwitną.

Gdy tak latałem z aparatem ugryzł mnie w szyję giez. Przez około godzinę piekło nieznośnie. Jeszcze po opuszczeniu cmentarza zatrzymałem się przy pomniku. Dawno usunięto z niego tablice intencyjne. Ale ktoś nie wytrzymał i uznał, że należy jednak upamiętnić to co miało być zapomniane – machnął białą farbą "UB".

W Urszulinie zatrzymałem się na chwilę. Jak często wzbudziłem czyjeś zainteresowanie. Gdy powiedziałem o poszukiwaniu opuszczonych cmentarzy najpierw zaproponowano mi jazdę w stronę Załucza, do Dębowca. To samo proponowano mi w Babsku. Coś w tym jest. Trzeba będzie się wybrać. Podobno tamtejszy cmentarz jest odwiedzany przez potomków dawnych kolonistów niemieckich. Ale i w Urszulinie podobno jest taki cmentarz. Informator tylko ręką wskazał kierunek. Pojechałem ale nie odnalazłem. Pytana o cmentarz osoba poinformowała mnie, że już nie jestem w Urszulinie :) Staliśmy pod samonapędzającymi się latarniami.

To już podobno Michałów. I w nim mają być dwa opuszczone cmentarze. W takich okolicznościach uznałem, że przyjadę tu jeszcze raz jak już sobie na mapach ponanoszę lokalizację. Czas leciał. A ja jeszcze nie byłem nawet w połowie trasy. Zatrzymałem się tylko jeszcze przy jednym z wielu krzaków bzu. Zrobiłem zdjęcie nie wiedząc, że po drodze będę miał ich jeszcze wiele.

Zaraz za Urszulinem przy drodze do Wereszczyna kapliczka i obok niej mogiła z czasów wojny polsko-bolszewickiej.

Cztery cmentarze w Wereszczynie. Jeden z nich miałem pominąć. To parafialny przy kościele. Ale i tak miałem koło niego przejeżdżać. Najpierw pojechałem w kierunku cmentarzy w pobliżu drogi do Chełma. Pierwszy. Przy drodze asfaltowej okazał się cmentarzem prawosławnym. Na jego terenie odnalazłem kilka uszkodzonych nagrobków.

Drugi na najnowszych mapach nie jest już cmentarzem. Zagajnik ze zdjęć lotniczych tworzą gęsto rosnące bzy.

Wejście utrudniają wrzucone do rowu otaczającego cmentarz wycięte gałęzie z sąsiadującego z cmentarzem sadu. Ale teren w pobliżu gęsto porastają rośliny bardzo lubiące cmentarze.

Bez to – jak wiadomo – chwast trudny do wyplenienia. Zagajnik w środku wygląda tak:

Zero nagrobków. Nie wiadomo co to za cmentarz. Jest na wzniesieniu. Otoczony jest rowem. Może wojenny? Ale dlaczego zniknął w takim razie z map? Cmentarz wojenny podlega ustawowej ochronie. Może więc nie wojenny? W takim razie jaki?

Po spenetrowaniu powierzchni cmentarza wróciłem do roweru.

Kolejny cmentarz w Wereszczynie znajduje się za cmentarzem parafialnym. Trzeba przejechać wzdłuż muru cmentarnego i … dalej są krzaki.

Po drodze taki pejzaż:

W krzakach czekają komary i śmieci. Nie odnalazłem żadnych nagrobków. Więc znów nie wiem co to za cmentarz. Są tam miejsca "trudno dostępne" – potrzeba wielkiej determinacji by tam wejść.

Ale to raczej nie jest teren cmentarza. Jego teren i tu wskazują niebieski kwiaty. A oczy czepiają się innych kwiatów. Chyba zdziczała jabłoń. Na mapach były zaznaczone sady w sąsiedztwie cmentarza.

Niewiele się dowiedziałem. Ale jeszcze może coś odnajdę, już zza biurka.

Dalsza trasa to przejazd drogą krajową do Cycowa (5 km). Próbowałem do cmentarza żydowskiego dotrzeć od drugiej strony. Wg map WIG da się. A ponieważ się nie dało przedostałem się drogą tą co zawsze (boczna od ul. Kościelnej).

Po dojechaniu zobaczyłem, że droga kończy się 100 m od terenu dawnego cmentarza żydowskiego. Nie ma przejazdu. Teren cmentarza nie wyróżnia się niczym. Zieleni się zaorany i obsiany.

W drodze do Trawnik miałem zobaczyć trzy cmentarze prawdopodobnie ewangelickie. Pierwszy z nich znajduje się w Stręczynie. Wejście niemal nie możliwe. Po przedarciu się przez przydrożne bzy czekają na odwiedzających jeżyny i pokrzywy. Nagrobków, krzyży nie ma. A przynajmniej ja ich nie widziałem.

Następny cmentarz miałem odnaleźć w Adamowie. Miałem. Musiałem pomylić drogi ponieważ miałem problem z przejazdem. Świat mi nie pasował do mapy. Drogi były nie na swoich miejscach. Ale dojechałem do miejscowości Barki przy drodze do Trawnik. Tu wśród pól też miał być cmentarz. Nie odnalazłem go. Prawdopodobnie dlatego, że szukałem w złym miejscu. Trochę mi się sytuacja wyjaśniła gdy zobaczyłem jeszcze jedną drogę do Adamowa. To nią miałem wyjechać. Może spróbuję później jeszcze raz ale jadąc w stronę przeciwną – tak będzie łatwiej. Teraz Trawniki. Tam chciałem zobaczyć mural upamiętniający więźniów obozu w Trawnikach. W mniej więcej tydzień po powstaniu mural został pomazany swastykami i częściowo zamazany. Wandal (idiota? nazista? gimnazjalista?) zniszczył to co kilka osób z Trawnik tworzyły przez kilka tygodni. Podobno naprawy jeszcze trwają. Chciałem zobaczyć na własne oczy. I dojeżdżając na miejsce uświadomiłem sobie, że przecież nie wiem gdzie mam szukać. Na początek postanowiłem zrobić pętlę wokół części przemysłowej. Zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Gdybym chciał jechać w stronę przeciwną znalazłbym po 100 m. Ale się przejechałem. Spodobało mi się, że gdy robiłem zdjęcia zainteresowałem muralem kilka przechodzących osób. Oglądali, czytali. Sam mural to za mało by do nich dotrzeć. Trzeba jeszcze im pokazać, że jest i że warto się nim zainteresować.

A tak myślałem wcześniej by zapytać kogoś na drodze gdzie mam szukać tego muralu. Na miejscu przekonałem się, że dla wielu osób on przez 2 tygodnie był niewidoczny i nie wiedzieliby gdzie go szukać.

Było już późno. Trochę obawiałem się, że w nocy może mnie jednak dopaść ten obiecywany od paru dni deszcz. W drodze do Fajsławic postanowiłem jednak nie jechać do Izdebna. Cmentarz poczeka. Ja zaś póki jest jasno pojadę drogami na których może być po zimie wiele dziur. W Siedliskach podjechałem pod kościół. Na miniaturkach zdjęć wyglądał interesująco. Nowy ale ma coś takiego… A przynajmniej myślałem, że ma. Na miejscu już mi się tak nie podobał.

Zmrok zastał mnie pod Bychawą. Do Puław miałem około 70 km. Zbliżając się do Niedrzwicy Dużej obserwowałem niebo przed sobą. Nade mną były gwiazdy. Przede mną były chmury i częste oraz liczne rozbłyski. Tak jakbym jechał prosto w burzę. Wiatr, brat burzy, momentami bardzo mi dokuczał. Zanim jednak się pojawił dostałem parę razy w twarz od chrabąszczy majowych. Już nie tak liczne jak tydzień temu w Nasutowie ale na tyle liczne by zwracać na nie uwagę. Gdy wiatr był już większy chrabąszcze pozostawały na drzewach. Nie wszystkie. Co jakiś czas jakiś spadał na ziemię. Kilka razy, gdy na raz spadło ich kilka już myślałem, że to zaczyna padać. Rozbłyski miałem cały czas przed sobą. Wąwolnicy już miałem je prawie nad głową. Albo przeszło bokiem. Albo tak tylko jakaś dyskoteka w niebie. Nawet nie było słychać grzmotów. Od osiemnastej było coraz przyjemniej – chłodniej. Dało się ten dzień jakoś przeżyć w trasie. Czy za tydzień ruszę dokończyć tą trasę? Nie wiem. Na północ od Puław dawno nie jeździłem. Ciągnie mnie teraz tam.

Na krótko w słońcu i sentymentalnie

Umówiłem się z leśnikami w Michowie w celu określenia lokalizacji pomnika przypominającego o cmentarzu żydowskim. Na ósmą rano. Wypadało się nie spóźnić. Słońce jasno świeciło. Ruszyłem przed szóstą. Trochę mnie zaskoczył ruch na drogach. W weekendy w tych godzinach jest znacznie spokojniej. Ale to tylko na trasie do Końskowoli. Z Końskowoli do Sielc już znacznie spokojniej do tego jeden samochód znajomy. Kierowca mnie nie poznał :) Do pracy nie chodzę w ciuszkach rowerowych. Przez las przejechałem szybciej niż się spodziewałem. Wyraźnie jechało się lekko. Sama radość. Ciepło. Powietrze pachnie. Ta wiosna na którą czekaliśmy tak długo wybuchła. Powiedziałbym, że wszystko kwitnie gdyby nie to, że maków i chabrów jeszcze nie ma. Ale jeszcze kwitnie tarnina i już rozkwitają bzy. To wszystko dodawało energii. I tylko jechać i jechać. Ale nie długo. Zaraz był Michów. Tu chwilkę poczekałem aż leśnicy dojadą z Lubartowa i trochę pochodziliśmy po lesie. Nie chodziło o wyznaczenie granic cmentarza. Ale obeszliśmy chyba cały teren, który wg map zajmował cmentarz. Chodziło tylko o wyznaczenie miejsca wyeksponowanego i jak najbliżej cmentarza. Kirkut zanurza się bowiem między drzewa. Nawet na mapach przedwojennych jednym tylko rogiem zbliżał się do skraju lasu. I mniej więcej w tym rogu wyznaczyliśmy miejsce dla pomnika. Ponarzekaliśmy troszkę na wójta który nic nie wie. Na ludzi którzy trzydzieści lat temu skradli z cmentarza ostatnie nagrobki. I się rozstaliśmy. Oni pojechali dalej załatwiać formalności związane z pomnikiem, ja pojechałem w stronę Wieprza – nie miałem planu. Miałem dzień wolny od pracy i chciałem go trochę rozjeździć.

Z mostu w Jeziorzanach widać, że już Wieprz opada.

Ostatnio parokrotnie jeździłem szosą Przytoczno – Sobieszyn. Odchodzi od niej droga do Podlodowa. Nigdy tam nie byłem. Miałem w szkole kolegę z Podlodówki ale to było tyle lat temu… W Podlodowie wydawało mi się, że przy bocznej drodze, w oddali widać bramę dworską lub folwarczną. Nawet nie wiem czy był tam dwór. Może nawet jest bo ktoś właśnie stawia nowe ogrodzenie zostawiając stare, murowane elementy ogrodzenia. Nawet jeśli coś tam jest i tak już niedostępne. Pojechałem dalej. W stronę Lenda Ruskiego przed którym miałem wjechać w drogę do Sobieszyna. Po minięciu stawów w Wólce Sobieszyńskiej wjechałem w las. Jest tu gruntowa droga prowadząca do szkoły. To była część sentymentalna wyjazdu ;) Byłem tu na bardzo przyjemnym, pięcioletnim zesłaniu. I lubię wracać. Droga już jakoś mniej używana. Ale może to po zimie tak się zrobiło. Na przeciwnym końcu lasu zaczynała się aleja czereśniowa. Dziś chyba jedno drzewo z tych licznych czereśni zostało.

Po lekcjach wielu mieszkańców internatu w okresie dojrzewania czereśni tu wisiała na drzewach lub stała pod nimi. Żółte. Czerwone. A czasy były takie, że szczęśliwcy z papierem toaletowym chodzili z nim po mieście dumni jak pawie. Czereśnie miały związek z papierem toaletowym. Może pośredni ale trzeba było pamiętać o tym deficytowym papierze. Ta przyjemność obżerania się czereśniami nie była całkiem bezkarna.

Szkoła. Zabytkowa. Z fundacji Kajetana hr. Kickiego.

Teraz wyremontowana. Na strychu, gdy dach jeszcze był dziurawy, stał szkielet konia. W świetle przenikającym przez szpary w dachu i pełnym kurzu wyglądał niesamowicie. Już go nie ma. Znajomi sprawdzali. Szkoda. Nikt tego nawet nie sfotografował.

Boisko. Internat i sala gimnastyczna. Boisko zmieniło się nie do poznania. I rośnie na nim trawa. Pewnie nie ma kto teraz jej wydeptywać biegając za piłką.

I brama do lasu. Tutaj chodziło się zapalić, pogadać. Poza wzrokiem wychowawców. Już nikt tu nie chodzi. Nawet ścieżki zarosły.

Jest tam jedna, słabo widoczna ścieżka na dawny "poligon". Sam "poligon" zarósł. Tylko na betonowych pasach jezdni nie rosną jeszcze krzewy i drzewa. Ale pokrzywy już tak. To już nie jest szkoła rolnicza. "Poligon" nie jest potrzebny. Ale nawet droga do Grabowców Dolnych jest dziwnie przejezdna. Kiedyś to był sam piach. A teraz po środku nawet się zielenią roślinki. Jak to wszystko się pozmieniało przez te ćwierć wieku. W Grabowcu jednak nadal stoi jeszcze drewniany młyn wodny. Ma chyba nawet nowy dach.

W Grabowcu zaczął się znów asfalt. A ja już miałem plan – pojadę z Nowodworu do Ryk i Dęblina. Do Puław wrócę z drugiej strony Wisły.

Przy drodze do Ryk – sady. Kwitną. Pachną. Cieszą.

Troszkę zaczął dokuczać wiatr. Wczoraj zrobiłem przejazd po sklepach pytając o lemondki. Nie ma. Można zamówić ale może nie warto? Kiedyś jeździłem z rogami umieszczonymi na środku kierownicy i efekt był podobny – tułów niżej i opór powietrza mniejszy. Tak sobie zrobiłem znowu i teraz miałem okazję sprawdzić czy tak jest wygodnie. Wygodnie. I wystarczająco jak na moje potrzeby. Nie potrzebuję lemondki.

Jazda po drugiej stronie Wisły też była pod wiatr. I też wśród kwiatów.

I gdyby na postojach nie dokuczały owady. To bym się wcale z powrotem nie spieszył.

I było radośnie :)


Trasa rowerowa 2113508 – powered by Bikemap