Jadąc na rowerze zawsze warto się porozglądać. Tak i się przynajmniej zdaje, że warto. Już pomijając piękne widoki i scenki rodzajowe można zobaczyć coś o czym nie miało się wcześniej zielonego pojęcia. Np jest sobie linia kolejowa biegnąca do Łukowa. W Stoczku przy niej stoi wieża ciśnień. Na mapach przedwojennych jej nie ma i utrudnia to odszukanie tamtejszego cmentarza żydowskiego. Ta sama linia przebiega pod wiaduktem na drodze do Parysowa. Przez tą linię trzeba przejechać by dotrzeć do cmentarza żydowskiego w Parysowie. A linia powstała w latach pięćdziesiątych i od paru lat dogorywa. Nie interesowałbym się tym pewnie gdybym ograniczył się do rzucenia okiem na wieżę ciśnień w Stoczku. Teraz jadąc do Borowia zauważyłem mały budynek przykryty zamarłą na zimę roślinnością. Ciekawość pchnęła mnie w boczną drogę. Co to jest?
A jest to ubikacja. Tylko chyba kolejowa. Stoi bowiem przy przystanku w miejscowości Chromin. Obok niej jest jeszcze jeden budynek. Zamknięty na kłódki, a jego okna są zabite dechami.
Po takiej dawce kolejowych klimatów musiałem poszukać jakichś informacji o samej linii kolejowej. Szczęśliwie już poświęcono jej stronę internetową. Jej adres to http://www.s-l.cal.pl. A ja po pobycie na peronie znów wsiadłem na rower. Przede mną było kilka kilometrów do Borowia. Tam interesowały mnie dziś kościół i dworek.
Brama kościelna w Borowiu jest starsza od kościoła. Przez nią wchodzono do starego kościoła drewnianego. Nie zmieniono jej w XVIII wieku gdy budowano kościół. Byłem jednak zaskoczony gdy wjeżdżając do Borowia zobaczyłem kościół ceglany udający świątynie romańskie. Widocznie bardziej się opłacało wybudować nową świątynię niż remontować starą. Ale to ta stara ma coś w sobie co sprawia, że warto dla niej się zatrzymać i do niej podejść.
Nad wejściem do świątyni zachowały się resztki polichromii. Miały stanowić tło dla ukrzyżowanego Chrystusa. Przedstawiają pejzaż z palmami i innymi drzewami zielonymi. Nie przypominam sobie bym takie polichromie widywał często. Szkoda, że i ona wraz z całą świątynią się sypie. Odłazi farba. Miejscami i tynk. Nie wiem czy wewnątrz zachowano wyposażenie. Zdaje się, że kościół nie jest użytkowany.
Dworek w Borowiu zajmuje obecnie Urząd Gminy i kilka innych instytucji. Jego remont przeprowadzono chyba kilka lat temu. W internecie można odnaleźć zdjęcia na których wygląda lepiej niż w dniu mojej wizyty.
Przy dworku i przy kościele znajdują się tablice informacyjne na których przedstawiono mapę powiatu garwolińskiego z zaznaczonymi szlakami i atrakcjami turystycznymi. Tu upewniłem się, że droga do Parysowa nie musi biec głównymi trasami. Wystarczyło bym trzymał się zielonego szlaku rowerowego i w drodze do Parysowa przejeżdżałbym obok cmentarza żydowskiego. Proste. W teorii. W praktyce proste wcale nie było. W Borowiu znaków zielonego szlaku nie widziałem. Trasa miała biec przez miejscowość Słup. Tam też nie widziałem znaków szlaku rowerowego. Szukając ich dojechałem do końca miejscowości i zarazem drogi do Parysowa. Pozostało mi przejechać przez Parysów do Starowoli i tam skierować się na drogi gruntowe od strony wsi Słup. W samym Parysowie już sądziłem, że będzie łatwiej – tu już zielony szlak był oznakowany.
Już podczas poprzedniego przejazdu przez Parysów zwróciłem uwagę na budynek przy bocznej drodze, kilkanaście metrów od rynku. Wydawało mi się bardzo prawdopodobne, że jest to budynek dawnej synagogi. Wtedy jednak nie zauważyłem, że jest to zarazem droga do Starowoli, czyli także droga na cmentarz żydowski. Wydawało mi się jednak, że w dawnej synagodze jest Dom Kultury. Teraz zobaczyłem tylko tabliczkę z informacją, że w budynku mieści się biblioteka. Jeszcze podczas tego przejazdu zdjęć nie robiłem. I tak będę tą samą drogą wracać.
Przy drodze do Starowoli zatrzymałem się obok figury św. Jana Nepomucena. Figura wygląda na nową. Na pewno jest dużo młodsza od kapliczki.
Za tablicą informującą o końcu Parysowa już nie było znaków zielonego szlaku. Zniknęły. Ale sam szlak jest. Musiałem poszukać. Nie chciałem na miejscu nikogo pytać o drogę ponieważ nie wiem jaki jest stosunek mieszkańców tej wsi do ludzi zainteresowanych tym tematem. Może być nawet wrogi. Dlatego najpierw przejechałem do końca asfaltowej bocznej drogi szukając znaków – bez powodzenia. Dojechałem też do torów kolejowych ale nie odnalazłem po drodze widzianego na zdjęciach wcześniej wzniesienia i betonowego ogrodzenia. Najwyraźniej nie była to ta droga. Wracając chciałem sprawdzić gruntowe drogi odchodzące od tej asfaltowej. W zasadzie jest tam tylko jedna taka droga wyraźnie często używana. Piaszczysta. Znów zamierzałem dojechać do torów kolejowych. Ale nie musiałem. To była droga właściwa i przed przejazdem kolejowym odnalazłem poszukiwany cmentarz.
Nie ma tu ani jednej macewy. Ale to nie znaczy, że tak jak w Stoczku Łukowskim zniknęły bez śladu. Odnaleziono część ze stel nagrobnych w ścianach zabudowań gospodarczych w pobliskiej wsi. Tej zimy był o tym emitowany film. Przedstawiciele gminy mówili że planowane jest rozebranie tych zabudowań i odzyskanie macew. Właściciele starych budynków mają mieć wybudowane jako rekompensatę nowe budynki. Część z nich już takie gospodarstwa kupiła inni może odziedziczyli. Teren cmentarza wykorzystywany był jako źródło piachu. Zabierano go stąd wraz z kośćmi pochowanych na cmentarzu ludzi. Właśnie po to by ten proceder ukrócić poukładano tu głazy i wykonano betonowe ogrodzenie. No i właśnie dlatego, że przez to wszystko Parysów stał się znany wolałem nie pytać na miejscu o drogę na cmentarz. A będąc już na miejscu rozejrzałem się za znakami szlaku rowerowego. Bo odnalazłem jeden na drzewie. Ale widoczny tylko dla jadących od strony Parysowa. Od strony Słupa wyglądał tak:
Dość skutecznie znaki poniszczono. Wracając zauważyłem że od tej strony jest jeszcze jeden na drzewie zachowany bliżej samego Parysowa. Przejazd pomiędzy Parysowem i Słupem jest więc możliwy tylko na pamięć. Nie można kierować się znakami gdyż te poznikały. To nie jest jakaś szczególna przypadłość tego szlaku. Zniszczone znaki już nie raz powodowały, że się gubiłem. Także na paśmie Łysicy w świętokrzyskim. Ale znaki zachowane wyglądają na nowe. Tak jakby ktoś niszczył je zaraz po namalowaniu. Od cmentarza do Parysowa już można dojechać kierując się znakami. Ale najpierw trzeba dotrzeć do cmentarza.
Wracając zaczepiłem młodych ludzi i zapytałem o bibliotekę, tzn. zapytałem czy to była synagoga. Potwierdzili więc już dalej nie szukałem tylko zrobiłem kilka zdjęć biblioteki. Nie wiem czy rzeczywiście wejście było z tej strony. Jakoś nie pasują mi drzwi w dłuższej ścianie. Ale i tak ten budynek wygląda o niebo lepiej niż synagogi w Ożarowie czy Rykach.
Teraz chciałem jeszcze dojechać w jedno miejsce. W pobliżu Parysowa, w Kozłowie znajduje się dawne grodzisko. Żadna rewelacja. Coś w rodzaju kopca Kraka czy innego Kościuszki tylko znacznie starsze i ze śladami osadnictwa wczesnośredniowiecznego. Nie spodziewałem się, że kopiec będzie w tak dobrym stanie. Sądziłem, że jak jest tak stary to trochę osiadł i się rozjechał na boki. Niemal całkowicie jest otoczony przez wodę.
Wszedłem na szczyt. Zobaczyłem tylko ślady ogniska. Nie było stare. Mogłem rozpocząć powrót do Puław. Na liczniku było już ponad 110 km. Liczyłem po cichu na to, że tym razem wiatr będzie mi sprzyjał. W sprawie wiatru jednak się przeliczyłem. Tyle tylko, że wiało znacznie słabiej niż rano. Wracając do Parysowa natknąłem się na znak, który wprawił mnie w bardzo dobry humor.
Ponieważ był to pierwszy dalszy wyjazd na pedałach SPD cały czas analizowałem co one zmieniły. Odkryłem jedną jeszcze właściwość o której nigdzie nie czytałem. Bo nie tylko podjazdy pokonuje się z tym systemem łatwiej. Łatwiej także jedzie się pod wiatr. Niby to samo – utrudnieni przy jeździe przed siebie ale jakoś na to nie wpadłem wcześniej.
Lany poniedziałek jest dniem świątecznym. Dlatego większość sklepów jest pozamykana. A mi właśnie w Prysowie skończyły się papierosy. Wszystko zamknięte. Stwierdziłem, że bez problemu dojadę do Miastkowa Kościelnego i tam na stacji benzynowej zaopatrzę się w przerywniki (paląc nie jadę – szkoda rękawiczek ). Ale w Miastkowie wszystko było pozamykane. I chyba w jego najbliższej okolicy też ponieważ w Zwoli Poduchownej widziałem młodzieńca pchającego skuter. Właściwie to nie wiem czy skończyło mu się paliwo. Ale nie dłubał tylko pchał. A ja wyprzedziłem go i zatrzymałem się przy drewnianym kościele.
Robiąc zdjęcia dałem się wyprzedzić „skuterzyście” i zaraz znowu go wyprzedzałem. Rower chyba łatwiej się pcha. Kiedyś pchałem ponad 60 km. Jakoś to przeżyłem. Może boleśnie ale przeżyłem. Pełen współczucia dla ofiar braku benzyny i jej wysokich cen ruszyłem dalej. Za to moje współczucie zaraz spotkała mnie kara. Ale dopiero za Żelechowem. W Żelechowie stacja benzynowa którą mijałem też była zamknięta. Nie wiedziałem, że jest tam jeszcze jedna. Ale nie przeleciałem szybko przez Żelechów by dalej szukać papierosów. W pobliżu kościoła wypatrzyłem figurkę św. Jana Nepomucena. Tak jak w Parysowie – nowa. Ale kapliczka stara.
Trochę się spieszyłem. Już nawet nie dlatego, że nie lubię jeździć w nocy. Na noc przewidywano mróz, a ja taki nieprzygotowany. Byłem pewien, że zmarznę. Nawet jeśli będzie cieplej niż było rano to po takiej trasie zimno odczuwa się bardziej. Może z powodu zmęczenie, mokrych od potu ubrań i powoli, niezauważalnie postępującego wychłodzenia organizmu. Trochę się tego obawiałem. Ale jeszcze zanim zaczęło się robić zauważalnie zimno spotkałem na swojej drodze radosnego idiotę. Kierowca samochodu jadące w przeciwną niż ja stronę wjechał na mój pas ruchu i nie zwalniając przez otwarte okno czymś we mnie chlusnął. Nie miałem na sobie ciuchów wodoodpornych. Pewnie nie słyszał tej wiązanki jaką za nim posłałem. Zawsze później wstydzę się, że tak źle ludziom życzę. Humor poprawił mi się już po paru kilometrach – w Kłoczewie była czynna stacja benzynowa. A już myślałem, że pozostały mi tylko Ryki. A swoją drogą w Rykach spodziewałem się dużej liczby samochodów jadących w stronę Warszawy. I nie rzeczywiście było ich dużo. Ich ruch spowalniały światła na skrzyżowaniu. Rząd samochodów powoli się przesuwał a ja wypatrywałem gdzie on się zaczyna. Nie zobaczyłam. Z głównej drogi zjechałem około kilometra od skrzyżowania w Moszczance i wciąż widziałem nieprzerwany sznur samochodów.
I robiło się zimno. Coraz zimniej. Po przejechaniu przez Bobrowniki już czułem wyraźnie jak marzną mi dłonie i stopy. Także z powodu kierunku wiatru. Krótkie postoje pozwalały się jeszcze chwilowo rozgrzać. Ale na krótko. Na chwilę rozgrzało mnie też spotkanie z dzikiem ale to on uciekł przerażony. Odliczałem kilometry do przejechania i jechałem mimo rosnącej wciąż chęci zatrzymania się na dłużej (irracjonalne zupełnie ale tak mnie naszło by się choć na chwilę położyć). Spomiędzy samochodów stojących przy budynkach stacji kolejowej Puławy Azoty wybiegł spory kudłaty pies i zaczął biec przede mną przez las cały czas w cieniu poza obszarem przeze mnie oświetlanym. Nie wiem w którym momencie zniknął. Ale usłyszałem z pewnego oddalenia szczekanie. Jakieś dziwne. Uznałem że to nie może być pies. Nawet zastanawiałem się czy przypadkiem w nocy także lisy nie są czarne. Jednak następnego dnia widziano na terenie Zakładów Azotowych długowłosego owczarka alzackiego. To mi przypomniało że szczekanie mogło być psie – tak szczekają bardzo młode psy. Szkoda mi się go zrobiło choć to jeszcze nie jest czas wyrzucania psów z domów przed wyjazdem wakacyjnym. Jeszcze jest trochę czasu do wakacji. A ja przejechałem na nowych pedałach po raz pierwszy ponad 200km na raz. Czas na dłuższe trasy. Może w najbliższy weekend? Zobaczymy.