Poniedziałek lany i przejechany. Część druga.

Jadąc na rowerze zawsze warto się porozglądać. Tak i się przynajmniej zdaje, że warto. Już pomijając piękne widoki i scenki rodzajowe można zobaczyć coś o czym nie miało się wcześniej zielonego pojęcia. Np jest sobie linia kolejowa biegnąca do Łukowa. W Stoczku przy niej stoi wieża ciśnień. Na mapach przedwojennych jej nie ma i utrudnia to odszukanie tamtejszego cmentarza żydowskiego. Ta sama linia przebiega pod wiaduktem na drodze do Parysowa. Przez tą linię trzeba przejechać by dotrzeć do cmentarza żydowskiego w Parysowie. A linia powstała w latach pięćdziesiątych i od paru lat dogorywa. Nie interesowałbym się tym pewnie gdybym ograniczył się do rzucenia okiem na wieżę ciśnień w Stoczku. Teraz jadąc do Borowia zauważyłem mały budynek przykryty zamarłą na zimę roślinnością. Ciekawość pchnęła mnie w boczną drogę. Co to jest?

A jest to ubikacja. Tylko chyba kolejowa. Stoi bowiem przy przystanku w miejscowości Chromin. Obok niej jest jeszcze jeden budynek. Zamknięty na kłódki, a jego okna są zabite dechami.

Po takiej dawce kolejowych klimatów musiałem poszukać jakichś informacji o samej linii kolejowej. Szczęśliwie już poświęcono jej stronę internetową. Jej adres to http://www.s-l.cal.pl. A ja po pobycie na peronie znów wsiadłem na rower. Przede mną było kilka kilometrów do Borowia. Tam interesowały mnie dziś kościół i dworek.

Brama kościelna w Borowiu jest starsza od kościoła. Przez nią wchodzono do starego kościoła drewnianego. Nie zmieniono jej w XVIII wieku gdy budowano kościół. Byłem jednak zaskoczony gdy wjeżdżając do Borowia zobaczyłem kościół ceglany udający świątynie romańskie. Widocznie bardziej się opłacało wybudować nową świątynię niż remontować starą. Ale to ta stara ma coś w sobie co sprawia, że warto dla niej się zatrzymać i do niej podejść.

Nad wejściem do świątyni zachowały się resztki polichromii. Miały stanowić tło dla ukrzyżowanego Chrystusa. Przedstawiają pejzaż z palmami i innymi drzewami zielonymi. Nie przypominam sobie bym takie polichromie widywał często. Szkoda, że i ona wraz z całą świątynią się sypie. Odłazi farba. Miejscami i tynk. Nie wiem czy wewnątrz zachowano wyposażenie. Zdaje się, że kościół nie jest użytkowany.

Dworek w Borowiu zajmuje obecnie Urząd Gminy i kilka innych instytucji. Jego remont przeprowadzono chyba kilka lat temu. W internecie można odnaleźć zdjęcia na których wygląda lepiej niż w dniu mojej wizyty.

Przy dworku i przy kościele znajdują się tablice informacyjne na których przedstawiono mapę powiatu garwolińskiego z zaznaczonymi szlakami i atrakcjami turystycznymi. Tu upewniłem się, że droga do Parysowa nie musi biec głównymi trasami. Wystarczyło bym trzymał się zielonego szlaku rowerowego i w drodze do Parysowa przejeżdżałbym obok cmentarza żydowskiego. Proste. W teorii. W praktyce proste wcale nie było. W Borowiu znaków zielonego szlaku nie widziałem. Trasa miała biec przez miejscowość Słup. Tam też nie widziałem znaków szlaku rowerowego. Szukając ich dojechałem do końca miejscowości i zarazem drogi do Parysowa. Pozostało mi przejechać przez Parysów do Starowoli i tam skierować się na drogi gruntowe od strony wsi Słup. W samym Parysowie już sądziłem, że będzie łatwiej – tu już zielony szlak był oznakowany.

Już podczas poprzedniego przejazdu przez Parysów zwróciłem uwagę na budynek przy bocznej drodze, kilkanaście metrów od rynku. Wydawało mi się bardzo prawdopodobne, że jest to budynek dawnej synagogi. Wtedy jednak nie zauważyłem, że jest to zarazem droga do Starowoli, czyli także droga na cmentarz żydowski. Wydawało mi się jednak, że w dawnej synagodze jest Dom Kultury. Teraz zobaczyłem tylko tabliczkę z informacją, że w budynku mieści się biblioteka. Jeszcze podczas tego przejazdu zdjęć nie robiłem. I tak będę tą samą drogą wracać.

Przy drodze do Starowoli zatrzymałem się obok figury św. Jana Nepomucena. Figura wygląda na nową. Na pewno jest dużo młodsza od kapliczki.

Za tablicą informującą o końcu Parysowa już nie było znaków zielonego szlaku. Zniknęły. Ale sam szlak jest. Musiałem poszukać. Nie chciałem na miejscu nikogo pytać o drogę ponieważ nie wiem jaki jest stosunek mieszkańców tej wsi do ludzi zainteresowanych tym tematem. Może być nawet wrogi. Dlatego najpierw przejechałem do końca asfaltowej bocznej drogi szukając znaków – bez powodzenia. Dojechałem też do torów kolejowych ale nie odnalazłem po drodze widzianego na zdjęciach wcześniej wzniesienia i betonowego ogrodzenia. Najwyraźniej nie była to ta droga. Wracając chciałem sprawdzić gruntowe drogi odchodzące od tej asfaltowej. W zasadzie jest tam tylko jedna taka droga wyraźnie często używana. Piaszczysta. Znów zamierzałem dojechać do torów kolejowych. Ale nie musiałem. To była droga właściwa i przed przejazdem kolejowym odnalazłem poszukiwany cmentarz.

Nie ma tu ani jednej macewy. Ale to nie znaczy, że tak jak w Stoczku Łukowskim zniknęły bez śladu. Odnaleziono część ze stel nagrobnych w ścianach zabudowań gospodarczych w pobliskiej wsi. Tej zimy był o tym emitowany film. Przedstawiciele gminy mówili że planowane jest rozebranie tych zabudowań i odzyskanie macew. Właściciele starych budynków mają mieć wybudowane jako rekompensatę nowe budynki. Część z nich już takie gospodarstwa kupiła inni może odziedziczyli. Teren cmentarza wykorzystywany był jako źródło piachu. Zabierano go stąd wraz z kośćmi pochowanych na cmentarzu ludzi. Właśnie po to by ten proceder ukrócić poukładano tu głazy i wykonano betonowe ogrodzenie. No i właśnie dlatego, że przez to wszystko Parysów stał się znany wolałem nie pytać na miejscu o drogę na cmentarz. A będąc już na miejscu rozejrzałem się za znakami szlaku rowerowego. Bo odnalazłem jeden na drzewie. Ale widoczny tylko dla jadących od strony Parysowa. Od strony Słupa wyglądał tak:

Dość skutecznie znaki poniszczono. Wracając zauważyłem że od tej strony jest jeszcze jeden na drzewie zachowany bliżej samego Parysowa. Przejazd pomiędzy Parysowem i Słupem jest więc możliwy tylko na pamięć. Nie można kierować się znakami gdyż te poznikały. To nie jest jakaś szczególna przypadłość tego szlaku. Zniszczone znaki już nie raz powodowały, że się gubiłem. Także na paśmie Łysicy w świętokrzyskim. Ale znaki zachowane wyglądają na nowe. Tak jakby ktoś niszczył je zaraz po namalowaniu. Od cmentarza do Parysowa już można dojechać kierując się znakami. Ale najpierw trzeba dotrzeć do cmentarza.

Wracając zaczepiłem młodych ludzi i zapytałem o bibliotekę, tzn. zapytałem czy to była synagoga. Potwierdzili więc już dalej nie szukałem tylko zrobiłem kilka zdjęć biblioteki. Nie wiem czy rzeczywiście wejście było z tej strony. Jakoś nie pasują mi drzwi w dłuższej ścianie. Ale i tak ten budynek wygląda o niebo lepiej niż synagogi w Ożarowie czy Rykach.

Teraz chciałem jeszcze dojechać w jedno miejsce. W pobliżu Parysowa, w Kozłowie znajduje się dawne grodzisko. Żadna rewelacja. Coś w rodzaju kopca Kraka czy innego Kościuszki tylko znacznie starsze i ze śladami osadnictwa wczesnośredniowiecznego. Nie spodziewałem się, że kopiec będzie w tak dobrym stanie. Sądziłem, że jak jest tak stary to trochę osiadł i się rozjechał na boki. Niemal całkowicie jest otoczony przez wodę.

Wszedłem na szczyt. Zobaczyłem tylko ślady ogniska. Nie było stare. Mogłem rozpocząć powrót do Puław. Na liczniku było już ponad 110 km. Liczyłem po cichu na to, że tym razem wiatr będzie mi sprzyjał. W sprawie wiatru jednak się przeliczyłem. Tyle tylko, że wiało znacznie słabiej niż rano. Wracając do Parysowa natknąłem się na znak, który wprawił mnie w bardzo dobry humor.

Ponieważ był to pierwszy dalszy wyjazd na pedałach SPD cały czas analizowałem co one zmieniły. Odkryłem jedną jeszcze właściwość o której nigdzie nie czytałem. Bo nie tylko podjazdy pokonuje się z tym systemem łatwiej. Łatwiej także jedzie się pod wiatr. Niby to samo – utrudnieni przy jeździe przed siebie ale jakoś na to nie wpadłem wcześniej.

Lany poniedziałek jest dniem świątecznym. Dlatego większość sklepów jest pozamykana. A mi właśnie w Prysowie skończyły się papierosy. Wszystko zamknięte. Stwierdziłem, że bez problemu dojadę do Miastkowa Kościelnego i tam na stacji benzynowej zaopatrzę się w przerywniki (paląc nie jadę – szkoda rękawiczek ;) ). Ale w Miastkowie wszystko było pozamykane. I chyba w jego najbliższej okolicy też ponieważ w Zwoli Poduchownej widziałem młodzieńca pchającego skuter. Właściwie to nie wiem czy skończyło mu się paliwo. Ale nie dłubał tylko pchał. A ja wyprzedziłem go i zatrzymałem się przy drewnianym kościele.

Robiąc zdjęcia dałem się wyprzedzić „skuterzyście” i zaraz znowu go wyprzedzałem. Rower chyba łatwiej się pcha. Kiedyś pchałem ponad 60 km. Jakoś to przeżyłem. Może boleśnie ale przeżyłem. Pełen współczucia dla ofiar braku benzyny i jej wysokich cen ruszyłem dalej. Za to moje współczucie zaraz spotkała mnie kara. Ale dopiero za Żelechowem. W Żelechowie stacja benzynowa którą mijałem też była zamknięta. Nie wiedziałem, że jest tam jeszcze jedna. Ale nie przeleciałem szybko przez Żelechów by dalej szukać papierosów. W pobliżu kościoła wypatrzyłem figurkę św. Jana Nepomucena. Tak jak w Parysowie – nowa. Ale kapliczka stara.

Trochę się spieszyłem. Już nawet nie dlatego, że nie lubię jeździć w nocy. Na noc przewidywano mróz, a ja taki nieprzygotowany. Byłem pewien, że zmarznę. Nawet jeśli będzie cieplej niż było rano to po takiej trasie zimno odczuwa się bardziej. Może z powodu zmęczenie, mokrych od potu ubrań i powoli, niezauważalnie postępującego wychłodzenia organizmu. Trochę się tego obawiałem. Ale jeszcze zanim zaczęło się robić zauważalnie zimno spotkałem na swojej drodze radosnego idiotę. Kierowca samochodu jadące w przeciwną niż ja stronę wjechał na mój pas ruchu i nie zwalniając przez otwarte okno czymś we mnie chlusnął. Nie miałem na sobie ciuchów wodoodpornych. Pewnie nie słyszał tej wiązanki jaką za nim posłałem. Zawsze później wstydzę się, że tak źle ludziom życzę. Humor poprawił mi się już po paru kilometrach – w Kłoczewie była czynna stacja benzynowa. A już myślałem, że pozostały mi tylko Ryki. A swoją drogą w Rykach spodziewałem się dużej liczby samochodów jadących w stronę Warszawy. I nie rzeczywiście było ich dużo. Ich ruch spowalniały światła na skrzyżowaniu. Rząd samochodów powoli się przesuwał a ja wypatrywałem gdzie on się zaczyna. Nie zobaczyłam. Z głównej drogi zjechałem około kilometra od skrzyżowania w Moszczance i wciąż widziałem nieprzerwany sznur samochodów.

I robiło się zimno. Coraz zimniej. Po przejechaniu przez Bobrowniki już czułem wyraźnie jak marzną mi dłonie i stopy. Także z powodu kierunku wiatru. Krótkie postoje pozwalały się jeszcze chwilowo rozgrzać. Ale na krótko. Na chwilę rozgrzało mnie też spotkanie z dzikiem ale to on uciekł przerażony. Odliczałem kilometry do przejechania i jechałem mimo rosnącej wciąż chęci zatrzymania się na dłużej (irracjonalne zupełnie ale tak mnie naszło by się choć na chwilę położyć). Spomiędzy samochodów stojących przy budynkach stacji kolejowej Puławy Azoty wybiegł spory kudłaty pies i zaczął biec przede mną przez las cały czas w cieniu poza obszarem przeze mnie oświetlanym. Nie wiem w którym momencie zniknął. Ale usłyszałem z pewnego oddalenia szczekanie. Jakieś dziwne. Uznałem że to nie może być pies. Nawet zastanawiałem się czy przypadkiem w nocy także lisy nie są czarne. Jednak następnego dnia widziano na terenie Zakładów Azotowych długowłosego owczarka alzackiego. To mi przypomniało że szczekanie mogło być psie – tak szczekają bardzo młode psy. Szkoda mi się go zrobiło choć to jeszcze nie jest czas wyrzucania psów z domów przed wyjazdem wakacyjnym. Jeszcze jest trochę czasu do wakacji. A ja przejechałem na nowych pedałach po raz pierwszy ponad 200km na raz. Czas na dłuższe trasy. Może w najbliższy weekend? Zobaczymy.

Poniedziałek lany i przejechany. Część pierwsza.

Po sobotnim doświadczeniu z jazdą na pedałach SPD w niedzielę wyskoczyłem tylko na pięćdziesiąt parę kilometrów. Podczas wypadu wciąż regulowałem napięcie sprężyn zatrzasków. Chyba udało mi się osiągnąć poziom zadowalający – zatrzaski wypinają się lekko ale nie same. Na następny dzień w ramach dalszego treningu przewidywałem wyskok pod Radom. To miał być tylko trening więc nie chciałem przeginać. Tylko… Jakoś ciągnęło mnie w inną stronę. Obiecywałem sobie zobaczyć synagogę w Parysowie. W zeszłym roku nie zajechałem nawet do tej miejscowości – zabrakło czasu. W tym roku już raz przez Parysów przejechałem ale na zwiedzanie… zabrakło czasu. Do trzech razy sztuka? Nie byłem wcale pewny czy mi się to uda. Wciąż zagadką była moja wytrzymałość podczas jazdy na pedałach zatrzaskowych. Teoretycznie mogłem jechać na nich podobnie jak na platformowych – tylko naciskać. Ale już nie mogłem. Spodobało mi się albo to było to czego potrzebowałem. Nogi same ciągnęły korby. Z kolei wyskok do samego Parysowa i z powrotem? Trochę szkoda. Jest przecież jeszcze parę miejsc w pobliżu w których nigdy wcześniej nie byłem. Na przykład… tu poszła w ruch mapa i odkryłem Stoczek Łukowski :) . Już kiedyś czytałem o nim. Warto więc tam zajechać. Z wyliczeń wynikało, że jadąc przez Stoczek do Parysowa dojadę już po przejechaniu 100 km. Trochę ryzykowne ale… raz się żyje. Nie spróbuję = nie będę wiedział. Nie dojadę = nie zobaczę. Jak się nie uda to będą następne próby.

W Stoczku łukowskim chciałem odnaleźć cmentarz żydowski. Jest zaznaczony na mapach WIG. Brakuje jednak paru punktów odniesienia by mieć pewność, że dobrze go zlokalizowałem. Bo nie ma tam nagrobków. Teren cmentarza wg informacji zamieszczonych na stronach Wirtualnego Sztetlu jest porośnięty krzakami. Zdjęcia lotnicze terenu pokazywały, że w prawdopodobnej lokalizacji jest las i łąka. Liczyłem na jakąś podpowiedź na miejscu. Z drugiej strony Stoczka chciałem jeszcze rzucić okiem na stojące tam pomniki. Po drodze przejeżdżać miałem obok jakiegoś cmentarza. Jakiegoś bo choć na mapach jest zaznaczony jako cmentarz to nie znalazłem na razie na jego temat informacji. Na pewno nie jest to obecnie użytkowany cmentarz parafialny czy komunalny. Ze stoczka miałem przedostać się do Borowia (dworek i stary kościół) i przez Słup do Starowoli (po drodze cmentarz żydowski). Na tym odcinku jak wcześniej gdzieś przeczytałem przejechać mogłem zielonym szlakiem rowerowym (drogi gruntowe). Drogę z Parysowa do Puław znam i nie potrzebuję do niej map i wskazówek. Tylko jeszcze prognoza pogody nie była najlepsza – rano i wieczorem mróz. Wiatr miał być o znośnej sile. Wszystko gotowe. Jedynym niepewnym elementem wydawałem się być ja sam.

Rano rzeczywiście było mroźnie. Słońce świeciło jasno. Na niebie niemal wcale nie było chmur. Wiatr był mniej więcej dwukrotnie silniejszy od prognozowanego. A ja jechałem pod wiatr. Znalazłem ułatwienie w postaci zamarzniętych kałuż – po nich rower jechał lżej. Ale gdy dojechałem do Ryk już kałuże się rozpuszczały. W Rykach zresztą się na chwilę zatrzymałem. Tu tak jak w Ożarowie jest synagoga tak brzydka, że aż nie chciałem jej nigdy wcześniej fotografować. Ale skoro już w Ożarowie zdjęcia zrobiłem to i w Rykach mogę. Aż trudno uwierzyć, że to mogły być domy modlitw. Budynki w Ożarowie, Rykach i Dęblinie mają zupełnie inny wygląd niż kiedyś i inne przeznaczenie. Gdyby to były kościoły rzymskokatolickie to prędzej pozwolono by im się rozsypać niż wykorzystano na sklepy, biura czy banki. Ale to nie są kościoły, których wierni mieszkają w pobliżu.

Ładna synagoga?

Kiedyś zastanawiałem się, czy synagogi są świątyniami. Niby jedyną świątynią była ta w Jerozolimie. Ale to się z czasem zmieniło. W kontekście świątyni w Jerozolimie teraz chyba powinno używać dużej litery. Synagogi są budynkami sakralnymi. Są więc świątyniami. Przeznaczanie ich do celów innych niż kulturalne budzi czasami oburzenie. Przynajmniej wśród ludzi, którzy nad tym się zastanawiają. Nawet na Zachodzie gdzie jest coraz więcej opuszczonych kościołów najczęściej stają się placówkami kulturalnymi. Jest jakaś granica. Może słabo widoczna. Ale jest. Granica pamięci. Bo po czystkach etnicznych zwykle następuje czas usuwania śladów. PRL zacierał ślady obecności Żydów, Niemców, Ukraińców. To jedna z tych rzeczy które mu się niemal udały. I to być może dlatego, że dla tego zacierania było przyzwolenie społeczne i być może też zapotrzebowanie. Ale to tylko myśli które mi przelatywały przez głowę podczas jazdy, a nie sama jazda. Ta zaś trwała. Z rynku w Rykach puściłem się w stronę Żelechowa… a przynajmniej tak mi się zdawało.

Wyjeżdżając z Ryk zauważyłem, że mijam nie ten cmentarz obok którego miałem jechać. Zauważyłem też, że „normalni ludzie” poznają drogę po innych znakach. Czyżbym już był „normalny inaczej”? Chyba nie. Po prostu cmentarze mnie interesują i dlatego zwracam na nie większą uwagę. Jechałem do Rososza. Pamiętałem, że z tej miejscowości można dojechać do właściwej drogi więc nie zawracałem. Pierwszy raz mogłem zobaczyć Rososz przez którą jeszcze nigdy nie przejeżdżałem. Przejechałem. Zobaczyłem. I byłem na właściwej drodze. A wiatr chłodem wciąż smagał mi twarz i pchał w przeciwną stronę niż chciałem. Tak dotarłem do Żelechowa. Tylko po drodze, w Starym Zadybiu zauważyłem po raz pierwszy dworek. To dlatego, że nie ma jeszcze liści na drzewach. Przecież nie raz tędy przejeżdżałem. Nigdy nie widziałem tego budynku. Kiedyś pewnie do niego podjadę. Ale jeszcze nie teraz. Zależało mi szczególnie na tym by nie jechać w ujemnych temperaturach – nie byłem odpowiednio ubrany.

W Żelechowie, na środku rynku stoi stary budynek. Nie raz podobno chronili się w nim okoliczni mieszkańcy, także Żydzi. Ale nie jest to ratusz, a przecież to ratusz powinien stać na środku rynku.

I jeszcze drzewa. Nie wiem dlaczego nigdy wcześniej na nie zwróciłem uwagi. A przecież bywałem tu gdy było zielono. Musiałem zajrzeć do środka.

Tak jakby ktoś tu mieszkał. Tu. Na środku rynku. To się nazywa – mieszkać w centrum.

Z Żelechowa pojechałem drogą jeszcze mi nie znaną. Kilka kilometrów dalej miałem odnaleźć boczną drogę prowadzącą do Stoczka Łukowskiego. I całkiem przyjemnie się tamtędy jechało. Były łąki, lasy i mały ruch. Jak zobaczyłem później na mapach mogłem wybrać krótszą drogę i chyba nawet wiem która to była, bo z niej wyjeżdżało najwięcej samochodów. Jeszcze przed Stoczkiem mijałem drogowskaz wskazujący miejscowość Mizary. Jej nazwa kojarzy mi  się jednoznacznie. Z cmentarzem tatarskim. Ale na żadnych mapach nie odnalazłem tam cmentarza. Jeśli nawet był to dawno temu musiał zniknąć. Mizary ze Stoczkiem łączyło kilka dróg. Przy jednej z nich – dziś nie istniejącej – znajdował się poszukiwany przeze mnie cmentarz żydowski. Istnienie drogi wiele by pomogło. Ale tu pozmieniało się znacznie więcej. Na przedwojennych mapach wojskowych nie ma też linii kolejowej która przebiega w pobliżu. Stanąłem więc patrząc w stronę z której na pewno jest cmentarz. Ale czy na niego patrzyłem?

Las porasta skarpę. Czy cmentarz jest na jej szczycie, czy też na zboczu skarpy? Żadnych wskazówek. Stara droga rozwiałaby wszystkie wątpliwości ale nie ma po niej śladu. Na żadnym z kamieni nie ma śladów inskrypcji. Liczyłem bowiem na to że może tu jak w Wohyniu wykorzystano polne kamienie. Nic z tych rzeczy. Ale już wiem więcej. Wiem jak teren jest ukształtowany. Oglądając mapy nie zwróciłem uwagi nierówności terenu. Porobiłem trochę zdjęć ale nie wiem czy terenu cmentarza czy terenu do niego przylegającego. O cmentarzu tym wiadomo tylko tyle, że był. Kiedy został założony? Jak wyglądał? Kiedy został zniszczony? Co się stało z macewami? Te pytania są już dość stare ale wciąż są aktualne.

Jadąc dalej ulicą Dwernickiego w stronę tajemniczego cmentarza zauważonego na mapach dałem się skusić widokowi wieży ciśnień. Tak więc wykonałem skok w bok i zaraz wróciłem na właściwą trasę. Cmentarz jest. Jest ogrodzony. Na jego terenie stoi jeden stalowy krzyż. Na ziemi leżą resztki zniczy i puste butelki. Nie zauważyłem ani jednego nagrobka. Jeszcze poszukam informacji. Może coś znajdę w sieci. Na razie wiem tylko, że jest to nieczynny cmentarz chrześcijański.

Od cmentarza jechałem w stronę Siedlec. Nie do samych Siedlec. Zaraz za Stoczkiem znajduje się pomnik poświęcony bitwie jaką w 1831 roku stoczyły wojska dowodzone przez generała Dwernickiego z armią carską. Bitwie zwycięskiej dla powstańców, która o niczym nie przesądziła. To jednak nie znaczy chyba, że była nieważna. Ciekawe, że jadąc w stronę tego pomnika mija się kilka innych pomników. Wszystkie chyba pomniki postawione w Stoczku Łukowskim są przy tej jednej ulicy. Za pomnikiem bitwy też jest jeszcze jeden – krzyż POW. A sam pomnik do którego jechałem robi wrażenie. W nocy bywa oświetlony (chyba).

Tutaj zakończyłem zwiedzanie Stoczka Łukowskiego. Byłem w nim pierwszy raz, a to zwykle oznacza, że jeszcze będę wracał.

Do Borowia pojechałem drogą krajową. Szczęśliwie nie było na niej wielkiego ruchu. A to zapewne z okazji świąt. Jak to dobrze, że gdy mogę się ruszyć z Puław innym ruszać się nie chce w te rejony w które jadę. Bo gdzie indziej jest ich pełno ale o tym napiszę w drugiej części. Nie dam rady opisać tego wyjazdu na raz w całości. Za bardzo mnie zmęczył :) .

Jak SPD może skomplikować życie

Dla niewiedzących SPD to system pedałów zatrzaskowych.

Pomysł był taki: Ponieważ kolana miewam czasami przeciążone od pedałowania, a stopy bywają podczas kilkudziesięciogodzinnych wyjazdów odparzone należało zmienić jakieś elementy napędowe. Pedały zatrzaskowe pozwalają przekazać energię też podczas podnoszenia nogi. To oznacza, że noga naciskająca może naciskać nieco słabiej, a efekt powinien być taki sam. Buty do pedałów zatrzaskowych mają sztywne, a nawet bardzo sztywne podeszwy. Nie powinienem więc w nich odczuwać nacisku na ograniczony fragment stopy. Tak to sobie wymyśliłem i postanowiłem sprawdzić ponieważ sam muszę tego dotknąć by się przekonać. Opisy mi nie wystarczą.

W sklepie zdecydowałem się na pedały przeznaczone do jazdy w terenie z plastikową namiastką platformy – na wypadek gdybym chciał założyć zwykłe buty bez bloków do zatrzasków. Po założeniu pedałów do roweru od razu wsiadłem na rower i zrobiłem kilka testów jeżdżąc w okolicach swojego osiedla. Potwierdziło się to co czytałem – na podjazdach jest nie tyle lżej co szybciej. Poza tym… buty choć „turystyczne” i tak nie nadają się do chodzenia. Przez sztywną podeszwę i stalowe bloki w podeszwie. Ich „turystyczność” w nazwie ogranicza się do wyglądu nie sportowego. Po tej małej próbie poczułem w nogach mięśnie z których istnienia nie zdawałem sobie sprawy. Ustawicznie ćwiczyłem wypinanie się z pedałów. To ważne, bo można się przewrócić po zatrzymaniu.

Następnego dnia kontynuowałem naukę jazdy na zatrzaskach. Dojazd do pracy nie sprawił mi problemu i wziąłem z sobą buty do chodzenia. Podczas powrotu z pracy miałem okazję sprawdzić informację sprzedawcy o wypinaniu się butów podczas wywrotki. A wywrotka nastąpiła dlatego, że nie zdążyłem się przed zatrzymaniem wypiąć. Po przeanalizowaniu tego zdarzenia doszedłem do wniosku, że buty mi się trochę „rozchodziły” i ruch piętą w bok musi być większy. Chyba że… poluzuję zatrzaski. To też właśnie zrobiłem – zmniejszyłem napięcie sprężyny i następnego dnia (sobota) już wypinałem się znacznie łatwiej. Wciąż jednak czułem te „nowe” mięśnie w nogach.

Plan wyjazdu to realizacja zaplanowanej wizyty na terenie cmentarza żydowskiego w Krzeszowie. Cmentarz w okresie letnim tonął w zieleni. Nie było widać żadnych stel nagrobnych. W ubiegłym roku nie odnalazłem też dwóch cmentarzy z I wojny światowej pomiędzy Janowem Lubelskim i Krzeszowem. Szukając dalej informacji o cmentarzach w tych okolicach dowiedziałem się o dwóch mogiłach zbiorowych ludności cywilnej (żydowskiej) z okresu II wojny światowej. Miałem więc plan. Do przejechania było ponad 300 km. Nowy system napędowy powinien to ułatwić. Powinien. O czymś mi jednak nie powiedziano. A i sam nie odnalazłem wcześniej w sieci żadnych informacji na ten temat. Otóż jazda na pedałach zatrzaskowych wymaga wytrenowania. I to odczułem w sobotę podczas przejażdżki.

Z Puław wystartowałem około wpół do siódmej rano. Prognozy mówiły o nasilającym się (ale delikatnie) w ciągu dnia wietrze. Przelotne opady deszczu. W nocy spadek temperatur poniżej temperatury zamarzania wody. Brrr. W pośpiechu ubrałem się dość cienko. Na dzień w sam raz ale na mróz za cienko. Dlatego jadąc podjąłem decyzję, że niezależni od tego jak daleko dojadę o dwunastej ruszam w drogę powrotną. Tak by wrócić jeszcze przez mrozem. Zamiast jechać przez Włostowice prosto w kierunku Kazimierza Dolnego wybrałem przejazd ścieżką rowerową wzdłuż wałów wiślanych. Ostatnio została przedłużona i dochodzi do końca Parchatki.

Większa część ścieżki powstała kilka lat temu. Kostkę wybrano nadającą się dla samochodów i pieszych. Dla rowerów nie jest najlepsza. Do tego jeszcze ułożono ją nie w tą stronę. Rowery lubią na tym tańczyć. Przynajmniej te na miękkich wkładkach antyprzebiciowych w oponach. Najgorzej jest gdy są do tego jeszcze obciążone np sakwami. Tego dnia sakw nie miałem i dlatego uznałem, że przejazd ścieżką będzie przyjemniejszy niż ulicą. Miejscami zrobione są wjazdy na koronę wału. Wisła jeszcze jest mało wiosenna.

Nie pojechałem przez Kazimierz Dolny. Ponownie chciałem wypróbować nowe udogodnienie na podjeździe. Droga z Bochotnicy do Opola Lubelskiego ma na swoim początku kilometrowy podjazd. Właściwie jest on trochę dłuższy ale kilometr ma część o największym nachyleniu. I podjechałem na wyższym przełożeniu niż dotąd mi się zdarzało :) . Całkiem fajnie. Jednak nieco dalej zauważyłem, że mam opóźnienie. Byłem opóźniony o około 5 minut w porównaniu z przejazdami z poprzedniego roku. I nie wiedziałem dlaczego.

Na moment zatrzymałem się w lesie za Uściążem. Szukałem jakichś dowodów nadchodzącej wiosny. Znalazłem pierwsze zawilce. Już niedługo w lasach będą z nich białe dywany.

W dalszej drodze zauważyłem, że mam też więcej przejechanych kilometrów niż zwykle. Dopiero teraz przypomniałem sobie, że przejazd ścieżką rowerową to dodatkowe kilometry. A ja nią przecież jechałem. To tłumaczyło też poślizg w czasie przejazdu. Już spokojniej jechałem do Opola Lubelskiego. I jakby coraz trudniej mi się jechało. W Karczmiskach zatrzymałem się na moment przy kolejce wąskotorowej.

Byłem lekko osłabiony i bardzo się pociłem. Pierwsza myśl – jestem chory. Druga – SPD. I faktycznie wina leżała może nie tyle po stronie pedałów co mojego nieprzygotowania. Mniejszy nacisk na pedały nie oznacza bowiem, że mniej energii przeznaczałem na pedałowanie. Pracowały mięśnie zupełnie do tego nie przyzwyczajone. I się przegrzewały. Wkrótce zaczęły też boleć.

Wjeżdżając do Opolu Lubelskiego rzuciłem okiem na cmentarz prawosławny. Postawiano pomniki nagrobne zebrane wcześniej w jednym miejscu. Dorobiono im krzyże i pobielono.

Na jezdni zwróciłem uwagę na kolejny wiosenny znak. Mięczaki też już się pobudziły.

Zajechałem w okolice pałacu w Niezdowie. To dziwne ale jak wcześniej ogrodzony były sam pałac tak teraz „teren budowy” to cały park. Więc jest jakby gorzej niż było. Wcześniej przynajmniej po parku można było chodzić. A teraz tylko ulicą Parkową obok parku.

Już było jasne, że nawet do dwunastej nie pociągnę. Nie wiem czy byłbym w stanie wrócić. Z Opola pojechałem więc do Chodla choć nie najkrótszą drogą. Wybrałem drogę, którą wcześniej nigdy nie jeździłem – przez Godów. W Pusznie Godowskim zobaczyłem pierwsze bociany. Od razu dwa. Dalej był jeszcze jeden. Wiosna, wiosna ach to ty. Pod koniec wsi goniły mnie i usiłowały złapać za stopy aż trzy psy na raz. Widocznie rzadko tędy jeżdżą rowerzyści. A dalej już Chodel, Poniatowa, Niezabitów, Wąwolnica. Żadnych niespodzianek. Tylko od czasu do czasu kropił deszcz. To nie był dobry dzień na daleki wyjazd. Zimno, mokro i… nowe pedały. To ostatnie coraz bardziej dawało się we znaki. Z Klementowic do Pożoga pojechałem drogami polnymi. To był kolejny zły pomysł. Być może na zwykłych pedałach bym nie przejechał. Ale miałbym brudniejsze buty i czyściejszy rower. Sam nie wiem co lepsze. Pozostaje chyba tylko ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. System zatrzaskowy wydaje się być bardzo pożyteczny. Muszę się jednak do niego przyzwyczaić. Na razie bolą mnie nie tylko mięśnie i ścięgna w nogach ale też kawałek pleców. Przejechałem 113 km i zastanawiam się dlaczego nigdzie nie widziałem informacji o koniecznych treningach przy zatrzaskach. Właściwie sam powinienem był się domyślić, że bez ćwiczenia ani rusz. Ale skupiłem się na korzyściach jakie będę z tego miał. A nie ma nic za darmo. Mam cichą nadzieję, że do przyszłego weekendu uda mi się na tyle wprawić w jeździe, że już do Krzeszowa dojadę i z niego wrócę. Może nawet szybciej niż zwykle :) .

Na północ

W ubiegłym roku pominąłem podczas wyjazdów Parysów – przejeżdżałem kilka kilometrów od niego ale nie zajechałem. W zimie okazało się, że miejscowość ta stała się dość gorącym miejscem. Ujawniono, że jest w jego okolicach kilka obór ze ścianami wykonanymi z macew. To sprawiło, że muszę do tematu podejść nieco inaczej. Nie drażnić. Licho wie jakie nastroje panują na miejscu w sprawach żydowskich. Ale pojechać chciałem. W pobliżu jest grodzisko i cmentarz żydowski. No i synagoga. Ale wyjazd do samego Parysowa to tylko część dnia. Są i miejsca do odwiedzenia w dalszej okolicy. Choćby kirkuty w Karczewie i Otwocku. Przy trasie wypatrzyłem jeszcze pałac w Kołbieli na zdjęciach googla. A szukając informacji o Kołbieli natrafiłem i na … kirkut. W sumie ładna trasa mi się rozrysowała. Pozostało jeszcze nią przejechać, pooglądać, porobić zdjęcia, a może jak się trafi też pogadać z kimś na miejscu. Prognozy były sprzyjające. Dystans zbliżony do tego sprzed tygodnia. Teren w większości płaski. Nie spodziewałem się więc żadnych trudności. Jedynym problemem mógł być przejazd przez siedemnastkę. Wiecznie zapchana.

Start zaplanowałem na piątą rano. Oczywiście nierealne. Co prawda wstałem jak trzeba wcześnie ale brakowało impulsu, kopa żeby ruszyć. Ale to chyba dobrze. Było zimno. O szóstej już i słońce mocno świeciło i było bliżej ocieplenia. Jechać miałem wzdłuż Wisły. Zacząłem więc od puławskiej promenady. Nad Wisłą jeszcze było mglisto.

Słońce powoli mgłę rozpędzało. Ale tylko w miejscach nasłonecznionych.

Odcinek około kilometra za mostem zmusił mnie do jazdy po chodniku (skoro jest). Samochody pojawiały się nagle i blisko. Wolałem nie ryzykować. Na szczęście już w lesie mgły nie było. Temperatura w cieniu oscylowała w okolicach jednego stopnia na plusie. Na trawie był szron. Na szosie dość mały ruch. Gnałem więc w niemal idealnych warunkach. Kilka krótkich postojów dających odpocząć pośladkom i plecom. I dłuższy postój ze skakaniem i wyginaniem w okolicach z których uderzono podczas drugiej wojny światowej na drugą stronę Wisły tworząc przyczółek pod Magnuszewem. Widoki ładne. A siostra kostucha tutaj poszalała.

Kilka kilometrów od tego miejsca jest skansen z kilkoma urządzeniami do strzelania w niebo…

… i z fragmentem mostu drewnianego wzniesionego przez polskich saperów.

Tutaj zastanowiłem się jak jechać dalej. Koło Wilgi zaczyna się droga betonowa. To co mi w niej się nie podoba to wielki hałas jaki czynią jadące nią samochody. Trudno mi jest przejechać tym odcinkiem bez późniejszego bólu głowy. Znalazłem jakiś objazd. Najpierw jednak zajechałem do Wilgi. Podobno gdzieś w jej okolicach jest cmentarz z I wojny światowej. Jeszcze nie udało mi się go zlokalizować ale przynajmniej teraz wiem jak ta miejscowość wygląda. Na chwilę powróciłem na szosę nadwiślańską by zaraz zjechać z niej do Mariańskiego Porzecza. Wg map której tam bym drogi nie wybrał i tak dojadę do miejscowości Sobienie-Jeziory. A tam dojechać chciałem.

W Mariańskim Porzeczy jest kościół. Drewniany. Czyli taki jakie lubię. Tylko słońce nie pozwoliło mi na zrobienie ładnych zdjęć. Ale wiem już, że jest. Kiedyś więc się te zdjęcia uda zrobić.

A przy drodze do Goźlin stoi od 1922 roku figura św. Jana Nepomucena.

W Siedzowie zaintrygował mnie pewien budynek. Nie wiem czy to dwór czy willa. Dostępu do niego nie ma. Zdjęcia nie zrobiłem. Jednak chodzi mi on po głowie. Nie jest jedynym pominiętym. Już szkoda mi czasu na dwory i pałace. Nie chce mi się przy nich nawet sięgać po aparat gdy tylko pojawia się jakieś utrudnienie. O Siedzowie napisano na stronach Rezydencji magnackich i dworów szlacheckich w Polsce ale i tam nie ma zdjęcia dworu tylko jest fragment drogi, zapewne sfotografowany spod bramy. A wkrótce byłem już w Sobieniach-Jeziorach i odwiedziłem tamtejszy kirkut. Nadal nie ma żadnych znaków, tablic informacyjnych. Macewy jak leżały tak leżą.

To chyba jedyne miejsce gdzie tak łatwo macewy odzyskano i odnaleziono. Większość z nich utwardzała otoczenie plebanii. Ale nie wszystkie. A to właśnie mnie męczy. Bo to oczywiste, że miejscem macew jest cmentarz. Ale ten cmentarz jest z macewami czy bez miejscem opuszczonym i zapomnianym. W Parysowie będą chcieli odzyskać macewy ze ścian obór. I pewnie wylądują na cmentarzu, tam gdzie jest ich miejsce. Tym samym cmentarzu, który jest wciąż rozkopywany w celu pozyskania piachu. Coś tu jest nie tak. Jeśli cmentarz ma być miejscem pamięci to powinien w sposób jasny i czytelny dla wszystkich upamiętniać. Tu znów przypomina mi się sprawa starego cmentarza katolickiego w Sarnach: większość ludzi wie, że to cmentarz, a mimo tego biorą stamtąd piach. Nie ma żadnych tablic informacyjnych czy zakazujących. Jest tylko brak szacunku dla zmarłych i racjonalność pozbawiona etyki. Coś co wg myślicieli leżało u podstaw nowoczesności i Holocaustu (związanego z nowoczesnością). Ale odbiegam trochę od tematu…

Musiałem powrócić na główną drogę by dojechać do Karczewa. Już był na niej duży ruch. Chciałem jak najszybciej przedostać się przez drogę krajową nr 50. Liczyłem na to, że dalej będzie spokojniej. Gdzieś po drodze, chyba w Dziecinowie mijałem kapliczkę z Nepomucenem. Ale zrobienie zdjęcia zajęłoby mi przy tym ruchu na drodze dużo czasu. Zresztą może to wcale nie był św. Jan? Nawet dobrze się nie przyjrzałem skupiony na jeździe w towarzystwie samochodów. Towarzystwie raczej nie miłym. Wielu kierowców wręcz nie znosi obecności na drodze rowerzystów. I to nie zależnie od tego czy ci jadą po pasie ruchu czy po poboczu. W okolicach Wilgi jest parę kilometrów drogi z poboczem. I chociaż tym poboczem jechałem to i tak musiałem uważać na samochody jadące z naprzeciwka. Terenowy Volvo jadący w przeciwną niż ja stronę o mało się ze mną tam nie zderzył. Może to szaleństwo jeździć takimi drogami. Ale takie historie zdarzają mi się bardzo często. A samochody które pędzą prosto na mnie w ogromnej większości mają rejestracje zaczynające się od litery „W”. Już jestem do nich uprzedzony. A właśnie byłem na ich terenie. W miarę spokojnie jest tu tylko w okolicach świtu. Bardziej przed wschodem słońca niż po. Wciąż szukam dróg alternatywnych by nie stracić przyjemności z poznawania tych terenów. Użycie samochodu to tylko przyłączenie się do stada w którym są sami wrogowie. Nie chcę tego robić bo jazda samochodem nie sprawia mi przyjemności. Także z powodu choroby lokomocyjnej.

Wkrótce było rondo i droga, którą jechałem znów miała pobocze. Ruch na niej był tu znacznie mniejszy. Widocznie nie tędy się jeździ do Warszawy. Nawet spotykałem tu rowerzystów jadący z naprzeciwka. Mapy googla pokazywały mi kilka dróg do Karczewa. Zapamiętałem jednak szczególnie jedną. Była przedłużeniem drogi, którą obecnie jechałem. Na miejscu odkryłem, że nie jest to rozwiązanie do samochodów. Ulica Częstochowska w Karczewie zaczyna się od bariery oddzielającej ją od drogi nr 801. Na szczęście jest coś takiego jak ścieżki wydeptane obok końca barierki i mogłem swobodnie wjechać do Karczewa.

Nie wydrukowałem sobie żadnych planów ani nie zaznaczyłem na mapach lokalizacji cmentarza żydowskiego w Karczewie. Pamiętałem tylko, że za kościołem mam wjechać w drogę równoległą do drogi głównej i po około 100 m zakręcić w prawo. Ulica miała nosić nazwę Otwocka. To nie było trudne. Zaskoczyła mnie jednak brama zamykająca dostęp do cmentarza. Wszystko pozamykane na klucze i brak informacji o tym gdzie te klucze się znajdują. Powyginane przy filarach pręty ogrodzenia wyraźnie pokazują jak tu się wchodzi.

To piaszczysta pustynia w środku terenu zabudowanego. Byłem obserwowany. Gdy zagadałem do kota za płotem zaraz został przez kogoś zawołany i posłusznie odszedł. Ostatecznie mimo wielkiej chęci nie przeskoczyłem przez płot. Choćby dlatego, że bałem się o rower, który zostawiłbym przy drodze. Czy ogrodzenie przed czymś chroni ten cmentarz? Na pewno przed zaśmieceniem. Jednak nie chroni przed ludźmi. Ci i tak wchodzą. Może tylko niezbyt często skoro tak mi się przyglądano. To dziwne uczucie gdy wiele par oczu cię śledzi. Zupełnie inne od tego gdy jesteś na scenie. Bo na scenie robisz coś po to by to widziano. Tutaj nie wiedziałem jakie intencje mają obserwatorzy. Moja atawistyczna natura podpowiadała, że jestem obserwowany przez wrogów czekających na moje potknięcie. Brama nie chroni cmentarza przed ludźmi ale go od nich oddziela. I nie wiem dlaczego przypomniał mi się Piknik na skraju drogi braci Strugackich. Nie wszedłem do Strefy. Choć nie miałem wcale zamiaru nic z niej zabierać.

Kolejny cmentarz znajduje się przy Czerwonej Drodze. Tak zapisano na mapie. Ale nie odnalazłem żadnej tabliczki, która by podawała taką nazwę. Dotarłem tu bardziej na wyczucie niż pamiętając drogę z planów. Trochę pobłądziłem ale odnalazłem. W lesie minąłem grupę rozbawionej starszej młodzieży. Potem odkryłem, że jadę niebieskim szlakiem rowerowym. Później już nim szedłem – piach za bardzo utrudniał jazdę. Szlak wchodzi na teren cmentarza otoczony dużymi kamieniami i przechodzi brzegiem cmentarza. Nie sprawdziłem dokąd biegnie.

Zaskoczyła mnie liczba zachowanych macew. Po tym co widziałem w Karczewie wydawało mi się, że i tu zobaczę pustynię. Na nagrobkach są napisy po hebrajsku, polsku i rosyjsku. Gdzieniegdzie stoją wypalone znicze. Gdzieniegdzie kamienie leżą na macewach. Cmentarz w Otwocku wydaje się być przeciwieństwem cmentarza w Karczewie. Jest otwarty dla ludzi. Tu pamięć żyje.

Wracając zatrzymałem się na chwilę przy figurze Chrystusa Frasobliwego. Wygląda na całkiem nową. Po zrobieniu zdjęcia zacząłem się zastanawiać jak dojechać do Kołbieli. Tego sobie nie rozpisałem. Liczyłem na przypadkowy wybór dróg. Lasy w okolicach Otwocka są poprzecinane drogami gruntowymi. Nie uśmiechał mi się przejazd z powrotem do ronda i podróż pięćdziesiątką. Ale do wyboru miałem chyba tylko przejazd po piachach. Dlatego postanowiłem wracać tak jak przyjechałem. A ponieważ pomyliłem drogi… Pojechałem zupełnie inaczej :)

Zamiast pojechać ulicą Częstochowską pojechałem ulicą Żaboklickiego. Przejechałem obok cmentarza z przylegającym do niego cmentarzem wojennym (II wojna światowa) i dotarłem do Janowa. Tam zerknąłem na mapy by wybrać na skrzyżowaniu dróg w miarę słuszny kierunek. Wybór padł na jazdę w głąb lasu. Miałem nadzieję, że w ten sposób dojadę do Celestynowa. Początkowo jechałem po betonowych płytach. Później już po ubitej ziemi dotarłem do szerokiego szlaku w lesie. Droga była utwardzona tłuczniem i ubita. Wyglądało to dobrze. Dopiero później zobaczyłem, że jest to droga która zaczynała się obok cmentarza żydowskiego w Otwocku. W miejscu do którego dojechałem leżała tablica pamiątkowa. Kiedyś pewnie stała i jak myślę znów będzie stać. Tablica upamiętnia sadzenie tych lasów w latach trzydziestych. Ciekawe… To była wcześniej pustynia czy też lasy spłonęły?

Zły wybór podejmuje się najczęściej dlatego, że tak jest prościej. mając do wyboru wiele piaszczystych dróg leśnych i jedną szeroką i ubitą wybrałem tą ostatnią. Po kilku kilometrach skończyła się dobra nawierzchnia ale droga nadal była szeroka. Tyle tylko, że jechać się po niej nie dawało. Tak dotarłem do szosy którą chciałem ominąć. Byłem może 5 km od ronda do którego nie dojechałem.  Teraz mogłem tylko wjechać na tą szosę i pedałować do Kołbieli. Rzadko jeżdżę w dzień takimi drogami. W nocy to co innego – mniejszy ruch. W dzień to nawet zacząłem rozumieć dlaczego ludzie tak często skarżą się w radio na obecność prostytutek przy drodze. Faktycznie ich klienci tarasują drogi bo nie mają gdzie zaparkować. Od razu przypomniało mi się też co opowiadał znajomy z pracy. Gdy jego żona stanęła przy drodze czkając na autobus by pojechać nim do pracy podjechali chłopcy pilnujący tych dziewczyn i zapytał ją „za ile?”. Sprawdzał czy to nie konkurencja. Dzieci w gimbusach pytają co te panie tam robią codziennie? A panie często wyglądają jakby same uciekły ze szkoły. Skoro policja nic na to nie może poradzić to może opodatkować? Skarbówka potrafi wykończyć niewinnego więc i z tym by sobie poradziła bez trudu.

W Kołbieli choć jest rondo to przejazd wcale nie jest łatwy. Kolejki do ronda stoją ze wszystkich stron. To ta moja ukochana siedemnastka. Ponowny przejazd przez nią planowałem w Rykach – tam ruchem kierują światła. Co prawda nie daje to gwarancji przejechania. Nawet w Puławach na światłach o mało nie zginąłem przechodząc gdy wolnym pasem na czerwonym świetle przemknął samochód z kierowcą zajętym rozmową przez komórkę trzymaną w ręce. Dlaczego tam gdzie ruch jest większy miałbym się z czymś takim nie spotkać? Może dlatego, że w Rykach nie ma wolnych pasów ruchu. Są pojedyncze w obie strony i zawsze zajęte. Wracam do Kołbieli.

Po przedostaniu się na drogą stronę drogi szukałem pałacu. Blisko drogi znalazłem tablicę informacyjną. Pałac i park ładnie opisane więc puściłem się dalej w drogę i… na furtce wisi kartka teren zamknięty. Już było dość późno. Więc nie miałem czasu na to by się przed kimś tłumaczyć lub z kimś się ganiać. Machnąłem tylko na to ręką i zastanowiłem się dlaczego na tablicy nie umieszczono informacji, że do pałacu w Kołbieli nie wolno podchodzić. Walnąć czerwony napis „Wstęp wzbroniony” i po kłopocie. Wejdą tylko amatorzy pałaców. Ja do nich nie należę. Choć „Zakaz wstępu” kusi by go złamać. Ale chciałem dotrzeć do cmentarza żydowskiego, a czas uciekał. Cmentarz wg opisów ma znajdować się na przedłużeniu ulicy Kilińskiego, w lesie. Trochę się zdziwiłem widząc, że ulicę Kilińskiego zamyka dość niedawno wybudowany dom. Przedłużenia trzeba było poszukać gdzie indziej. Do lasu wszedłem od strony ulicy Franciszka Stefczyka. Na szczęście ani las nie jest bardzo gęsty, ani nie jest pozbawiony dróg. Jednak odnalezienie cmentarza na którym zachowała się tylko jedna macewa nie jest wcale łatwe. Trochę pomogła informacja o dawnych okopach na terenie cmentarza.

Teren cmentarza nosi nie tylko ślady budowy okopów. Są też ślady znacznie nowsze. Dziki też tu ryją. Wykopały jakieś kości. Mam nadzieję, że nie ludzkie. Ale poza tym widziałem też dołek wykopany szpadlem lub saperką. Na pewno miejsce ktoś wybrał na podstawie sygnałów z wykrywacza. Dołka nie zasypał. Co znalazł? Może łuskę? Może pocisk? Może coś innego. Sam fakt, że kopał na terenie cmentarza czyni z niego hienę cmentarną. Wyglądało to tak samo jak na terenie cmentarza w Adamowie. Tylko tam teren cmentarza jest ogrodzony. Tutaj tylko ślepy nie zauważyłby macewy – kopał całkiem blisko.

Z Kołbieli ruszyłem do Parysowa. Słońce już było nisko. Za nisko bym zdołał odwiedzić wszystkie miejsca zaplanowane do odwiedzenia w okolicy Parysowa. Dojrzewała myśl, że jeszcze tu wrócę. Taka sama myśl pojawiła się rok wcześniej. Ale tym razem miałem przez Parysów przejechać. Mogłem więc nazwać to wstępnym rozpoznaniem terenu. Zawsze to jakieś usprawiedliwienie. Przecież to Parysów był celem głównym wyjazdu. Nieszczęśliwie zostawiłem go sobie na koniec. Ale jeszcze zanim dojechałem do niego mijałem dwór w Dłużewie – „Teren prywatny”, „Uwaga zły pies”. Już blisko Parysowa urzekła mnie kapliczka z Nepomukiem. Lubię takie „wiekowe”.

Słońce było coraz niżej. Robiło się też coraz chłodniej.  W pobliżu Miastkowa Kościelnego zatrzymałem się przy pomniku poległych policjantów. Ja rozumiem, że funkcjonariusze Policji Państwowej polegli w walce z bandytami. W latach trzydziestych takie rzeczy były niemal normą nieco dalej na wschód od Miastkowa. Zastanawiają mnie jednak daty. Rok 1940 i 1943.

Może trafię kiedyś na jakieś informacje. Określenie Policja Państwowa dla tego okresy wydaje mi się naciągane.

To już był koniec robienia zdjęć. W Miastkowie tym razem przy otwartej bramie rzuciłem okiem na pałac i pojechałem dalej. Miałem tylko nadzieję, że jeszcze przed zmrokiem dojadę do Żelechowa. Nie znam go jeszcze tak dobrze by przejechać w nocy. Zmrok zapadł gdy już Żelechów opuściłem. Miałem 24 km do Ryk. Było dokuczliwie zimno. To dziwne. Temperatury były w okolicach 5 stopni. Gdy startowałem były 4 stopnie niższe. Ale to w tych wyższych temperaturach teraz marzłem. Rano tylko odczuwałem chłód. Teraz było mi zimno. Mimo ciemności miałem na co popatrzeć. Wąski sierp księżyca miał towarzystwo wielu gwiazd. Dużo z nich znikało gdy dojeżdżałem do miejscowości oświetlonych latarniami. Dawno nie oglądałem tak ślicznego nieba. Pewnie jeszcze nie raz będę oglądał. Zaczął się sezon. Bardzo rzadko zdarza mi się jeździć w nocy. Częściej jest to spóźniony powrót z trasy. Bywa, że spóźnienie sięga poranka. Niech tylko będzie cieplej.

W nocy świat wygląda inaczej. Zupełnie niespodziewanie dla siebie znalazłem się w centrum Ryk. Dalsza podróż już nie była skomplikowana. Z Ryk pojechałem w kierunku mostu w Bobrownikach. Dalej Gołąb i zaraz Puławy. Dotarłem mniej więcej tak samo późno jak tydzień wcześniej. Wyjechałem godzinę wcześniej, a licznik pokazał o 30 km więcej. Za tydzień chciałbym pojechać na południe. A tu wschód i zachód jeszcze czekają.

Dwa mosty i Sandomierz

Jedną z moich dawnych zabaw jest przejazd dwoma mostami przez Wisłę. Najczęściej są to stary most w Puławach i most w Annopolu. Po przejeździe przez most w Annopolu rozpoczynał się powrót do Puław. Tym razem trochę to rozciągnąłem. Chciałem bowiem odnaleźć w Sandomierzu dwa cmentarze z I wojny światowej. Wcale nie byłem pewien czy wystarczająco dobrze już się przygotowałem na taki wyjazd. Zimowe zasiedzenie i krótkie zimowe wypady to odejście od wytrzymałościowego jeżdżenia.  To tak samo jak z szybkością – bez ćwiczenia zanika. W poprzednią sobotę przejechałem trochę ponad 100 km. Teraz chodziło o przejechanie dwukrotnie dłuższego dystansu. Nie próbowałbym tego jeszcze ale prognozy pogody pokazywały dodatnie temperatury nawet po zachodzie słońca. Nie koniecznie miałem ochotę na jazdę w nocy ale praktyka nauczyła mnie, że zawsze pojawia się poślizg w czasie. Widywałem ludzi jeżdżących z planem. Z przejazdami rozpisanymi co do minuty. Ale nie widzę w tej metodzie miejsca na radość z jazdy. Wolę poddać się temu co będzie realizując bardziej ogólny plan. Wolna ręka. Wolna noga. Wolny czas. Taka trójca rządząca planami podróży ;)

Wyjazd nastąpił około godziny 7 – czyli o godzinę później niż to sobie zaplanowałem. Ale to chyba dobrze. Dodatnie temperatury z prognoz dopiero zaczynały obowiązywać. Na polach w Parchatce i w Bochotnicy jeszcze był szron. Termometr w liczniku pokazywał około 3 stopni Celsjusza na plusie. Słońce wisiało nisko i często ukrywało się za wiślaną skarpą. Tak było do Kazimierza Dolnego.

Niemal pusty rynek. To jeszcze nie jest sezon turystyczny. Nawet ogródki piwne jeszcze nie są rozstawione. Tylko na małym rynku już porozstawiane były stragany. Pojawiają się w soboty równo ze wschodem słońca.

Na przejazd przez Kazimierz zdecydowałem się by nie osłabiać się już na wstępie podjazdem w Bochotnicy. Nie miałem też ochoty na towarzystwo samochodów. Przejazd przez Powiśle jest znacznie przyjemniejszy. Mając do wyboru trasę krótszą i przyjemniejszą zwykle wybieram tą przyjemniejszą. Wyszło mi 5 km dodatkowej jazdy. I warto było. Jeszcze na kazimierskich Czerniawach na chwilę przystanęłam w pobliżu kirkutu.

Nic tu się nie zmieniło. Za to w Kazimierzu wciąż coś się zmienia. Powoli. Delikatnie. Ale zawsze coś jest inaczej. Dziś widziałem nowy hotel (budowany w zeszłym roku) i ceglaną wstawkę w kazimierskim zamku. Ta wstawka może była już wcześniej ale dopiero ją zauważyłem patrząc poprzez łyse jeszcze gałęzie drzew. Ale pojechałem już dalej. Już myślami byłem na Skarpie Dobrskiej. Lubię z niej zjeżdżać. Na ładne widoki nie liczyłem. Mimo słońca powietrze było dość mgliste. A zjazd był piękny. Tym razem tylko 60 km/h lekko hamował przeciwny wiatr. A na dole miejscowość Dobre. Ostatnio nawet o niej pisano w prasie regionalnej. Z powodu swastyk malowanych na ścianach jakiegoś budynku. Tak atakowano miejscowego radnego z gminy. Za likwidację szkoły w Dobrem. Co prawda głosował przeciwko likwidacji ale i tak go zaszczuto. Wspominał o przeprowadzce i rezygnacji z funkcji.

Dobre to już jest blisko Wilkowa. Tu zatrzymałem się na chwilę przy bramie kościelnej by zrobić zdjęcie figurce Chrystusa frasobliwego. Często przejeżdżałem a trzeba wzbogacić forumową galerię.

Od strony Szczekarkowa w Wilkowie znajduje się szkoła. Jej plac przynajmniej w części jest miejscem pochówku żołnierzy Armii Czerwonej poległych w 1944 roku. Pomnik informuje o tym ale jakie są granice mogiły czy cmentarza? Na oko jest to tylko trawnik.

W dalszej drodze trochę się pogubiłem. Chciałem pojechać przy wale wiślanym ale minąłem zjazd  z głównej drogi. Nawet nie pamiętam, który to zjazd miał być. Trzeba będzie do tego powrócić kiedyś. Pojechałbym przez Kamień i Piotrawin. A tak przemknąłem przez Zagłobę i pojechałem prosto przez Łaziska do Kluczkowic. To na tej trasie zaczęły mi się same śpiewać pieśni partyzanckie. Dlaczego? Nie wiem. Może krajobraz był nieciekawy? Może lekki podjazd na nierównej drodze i przeciwny wiatr to sprawiły? Dość, że te pieśni już mnie tak szybko nie opuściły.

W Kluczkowicach wjechałem na równy asfalt. Tak miało być do Józefowa nad Wisłą. Lubię ten kawałek. Na szczęście nie jest tak ruchliwy jak odcinek Bochotnica – Opole Lubelskie. Można też się rozpędzić – co też zrobiłem. A w samym Józefowie zatrzymałem się na chwilę w pobliżu tamtejszego kościoła. Jego sprawa zawsze mnie intrygowała. Gdy w Józefowie powstawał pałac właściciele ufundowali też klasztor. Miasto jednak w większości zamieszkiwali Żydzi. Dlatego nawet cmentarz rzymskokatolicki jest w pobliskich Rybitwach. Cmentarz żydowski zaś doprowadzono do ruiny, zarośnięcia i zaśmiecono. Miejscami jeszcze utrzymuje się klimat dawnego sztetla. Ale to już nie to samo. I ten kościół. Wciąż mi nie pasuje do Józefowa choć dziś jest jego główną świątynią. Po synagodze nie pozostał nawet ślad.

Kościół jest widoczny z daleka. Głównie przez swój czerwony dach. Nie mogłem się powstrzymać i zrobiłem jeszcze zdjęcie z wału wiślanego przy drodze do Annopola.

Dzień ciepły ale wciąż jeszcze można odnaleźć lód i resztki śniegu. To dopiero początek wiosny. Nawet nie ma bocianów. Czaple siwe i kaczki krzyżówki się nie liczą – zimowały na miejscu. Za to już zaczęły latać owady. Jeszcze nieliczne. Ale już czekają na oczy rowerzystów.

Za Józefowem kończy się dobra dobra nawierzchnia. Jedzie się więc nieco wolniej. Basonia. Wałowice. I widok Wisły ze szczytu skarpy. Jest więc na co popatrzeć. Nieco dalej, w Świeciechowie po raz pierwszy zobaczyłem tablicę informacyjną na ścianie jednego z tamtejszych kościołów. Dotąd nie rozumiałem dlaczego we wsi są dwie świątynie. Teraz już wiem, że jedna jest rzymskokatolicka, a druga polskokatolicka.

Do Annopola nie dojechałem. Skorzystałem z jego „obwodnicy”. Tzn pojechałem przez miejscowość Kopiec. Droga biegnie blisko brzegu Wisły. Kończy się w dolnym odcinku zjazdu z Annopola do mostu na Wiśle. A przez most – jak często mi się zdarza – przeszedłem prowadząc rower. Idąc zastanawiałem się czy jechać dalej czy wracać. Powrót wzbogaciłbym przejazdem wzdłuż Skarpy Biedrzychowskiej – urocze miejsce. Jednak skoro do Sandomierza pozostało już tak niewiele kilometrów szkoda było rezygnować. Poniżej widok na Wisłę z mostu w Annopolu.

Zdecydowanie błędem było że robiąc zdjęcia zdałem się na automatykę aparatu. Wcale tego dnia nie było tak niebiesko i tak ciemno. Ale to zauważyłem dopiero po powrocie do domu. Jeszcze rozważając powrót ruszyłem w stronę Zawichostu. Ostateczną decyzję co do kontynuacji podróży do Sandomierza chciałem podjąć przy zawichojskim cmentarzu cholerycznym.

Tabliczkę widziałem nie raz. Cmentarza nigdy nie widziałem. Teraz, gdy jeszcze nie ma liści na drzewach i krzewach zauważyłem krzyż na szczycie ponad zaroślami. Sądziłem nawet, że może jest to kopiec. Po odnalezieniu wejścia na szczyt upewniłem się że jest to cypel skarpy wiślanej. Czy cmentarz urządzono na szczycie? A może jest jednak u stóp skarpy w zaroślach? Krzyż jest na szczycie. I nie tylko krzyż. Odkryłem też obecność budowli, która kapliczką raczej nie jest.

Chyba jest to jakiś schron obserwacyjny. Nie zauważyłem poza otworami obserwacyjnymi stanowisk ogniowych dla ckm-ów. Przez małe otwory w środku doskonale widać drogę biegnącą od Zawichostu. Trochę mnie to nakręciło na dalszą jazdę.

W Winiarach znów na chwilę się zatrzymałem. W pobliżu drogi stoi figura św. Floriana. Odnowiona w 1956 roku. Ale nie wiem kiedy powstała.

A w Słupczy koło Dwikoz zaintrygował mnie krzyż na wzgórzu ponad torami kolejowymi. Może nie zwróciłbym na niego uwagi ale ktoś podpalił suchą trawę na wzgórzu. Teraz jego czerń sama rzucała się w oczy. Pewnie będę szukał jakichś informacji na ten temat. A może kiedyś się tam wybiorę bo poszukać inskrypcji na tym krzyżu?

Zaraz były Dwikozy i Sandomierz. Z premedytacją ominąłem Stare Miasto.

Szukałem ulicy Leszka Czarnego. Wg map googla jest to boczna od ulicy Królowej Jadwigi. A ta odchodzi od Krakowskiej. Chociaż znak mówił, że przejechać tędy się nie da wepchnąłem rower na szczyt (droga biegnie obok wąwozu tej samej Jadwigi, który był jeszcze zbyt mokry na przejście). Na szczycie droga się skończyła. Jak poinformował mnie pani tam spotkana drogę przecina wąwóz i powinienem wybrać się tam ulicą Staromiejską. Nie rozumiem dlaczego robi się wąwozy przecinające drogi. Ale skoro inaczej przedostać się nie mogłem pozostało mi tylko udać się w Poszukiwaniu ulicy Staromiejskiej. Planu Sandomierza nie miałem ale postanowiłem sprawdzić najpierw czy to nie jest przypadkiem droga zaczynająca się obok sandomierskiego zamku. I była to ta właśnie droga :) Na jej końcu znajdował się też drugi koniec wąwozu. Ale co do informacji, że drogę przecina wąwóz mam pewne wątpliwości. Chyba przecina ją teren prywatny. I prawdopodobnie ten którego szukałem. A szukałem mogiły wojennej o której napisano w latach dziewięćdziesiątych, że znajduje się na zachód od kościoła św. Pawła w „ogrodzie plebańskim”. Trudno tam zajrzeć ale nie widziałem nic co by pasowało do opisu z książki. Może jakieś zabudowania ją zasłaniają? Może zmienił się jej wygląd? A może uległa „zapomnieniu”? To nie jedyny cmentarz, który chciałem odwiedzić. Następne miałem odnaleźć na ulicy Mickiewicza. Wróciłem po bruku Staromiejskiej by sfotografować pniak z siusiakiem.

Na ul. Mickiewicza, na przeciwko parku z wieżą (chyba kiedyś była to wieża ciśnień) znajduje się cmentarz wojenny. Założony podczas I wojny światowej. Ale i po niej był używany jako miejsce pochówków. Szczególnie tych związanych z wojnami. Na krzyżach nie ma nazwisk. Ale jest kilka mogił na których nazwiska umieszczono, w większości są to mogiły z II wojny światowej. Napisy nie zawsze są czytelne. Nie było szans bym odczytał po zrobieniu zdjęcia napis na lastrykowej starej tablicy z wytartymi srebrnymi literami. A była to mogiła młodej dziewczyny która zginęła podczas niemieckiego bombardowania. Pochowano ją z 7 bezimiennymi polskimi żołnierzami. Na cmentarzu są też pomniki. Kilka. Tu zamieszczę tylko jedno zdjęcie.

Kolejny cmentarz znajduje się też przy tej samej ulicy ale już przy wylocie do Opatowa. Jadąc do niego minąłem śliczną kapliczkę z Chrystusem Frasobliwym. Stoi przy skrzyżowaniu ze światłami. Że też postawiono ją akurat obok stojącego na czerwonym świetle radiowozu (ja miałem zielone). Ale to zawsze coś na kolejną wizytę tak jak i wieża ciśnień.

Cmentarz żołnierzy radzieckich jest jak wiele tego typu nekropolii zadbany. Zapewne względy polityczne. Choć traktowany jest przez wiele osób jak park. Spacerują młodzi ludzie. Starsi w pieskami. Miejscami puste flaszki pod nogami. Kwatery numerowane. Zapewne gdzieś jest ewidencja pochowanych bo część mogił na dodane później tabliczki z nazwiskami. Na jednej nawet niedawno umieszczono krzyż – rodziny pamiętają i mają to szczęście, że wiedzą gdzie ich bliscy zostali pochowani. Większość nie wie.

To mi przypomniało kilka opowieści zasłyszanych. Pierwsza dotyczy Janowca nad Wisłą. Zaraz po zakończeniu walk w okolicach założono cmentarz w parku przy zamku. Kilku żołnierzy pochowano też na cmentarzu rzymskokatolickim (lub obok niego ponieważ był tam cmentarz z I wojny światowej). Ciała te zostały ekshumowane i przeniesione na inne cmentarze. W ewidencji sowieckiej pozostała tylko informacja o pierwotnych miejscach pochówków. I na tej podstawie ludzie szukają swoich bliskich. Nie wiem czy w Janowcu posiadają informację o lokalizacji do której ciała przeniesiono. Mogły to być cmentarze w Garwolinie lub w Kazimierzu Dolnym.

Druga opowieść to o żołnierzach radzieckich poległych podczas walk o przyczółek magnuszewski. Po przejściu frontu ciała po rozebraniu wrzucano do wspólnych mogił. Nikt nie przejmował się ewidencjonowaniem poległych. Zebranym mieszkańcom pobliskich wsi powiedzieć miano, że nie ma co płakać. W Rosji Radzieckiej mają jeszcze dużo ludzi. Chyba mieli ich za dużo skoro nie potrafili ich szanować. Dziwna to była doktryna wojenna. Ludobójcza wręcz. Szwedzi w swoich wojnach ponosili mniejsze straty ale dość nagle zniknęli z areny polityki międzynarodowej z powodu wyludnienia kraju. Sowieci nie zdążyli. Ale walczyli krócej. Jeszcze sami dożynali własny naród i wciąż jeszcze był liczny. Wielkość najwyraźniej ma znaczenie. Różnica skali. I człowiek, który jako jednostka nie miał żadnego znaczenia. Ale każdy człowiek miał swoich bliskich. Kogoś kto go szukał, komu go brakowało. Kogoś kto po nim płakał. Nawet to władze sowieckich chciały zabrać swoim poddanym…

Teraz już ruszyłem w drogę powrotną. Była godzina piętnasta. Do zmroku miałem około 3 godzin. Do przejechania około 100 km. Wszystko wskazywało na to, że będę jechał w nocy. Ale jeszcze nie wiedziałem jak długo. Droga do Ożarowa na równiutką nawierzchnię. Sprawdziłem więc czy zablokowanie amortyzatora rzeczywiście ma wpływ na prędkość jazdy. Albo wiatry mi tak sprzyjały albo faktycznie tak jeździ się szybciej. Tylko przemknąłem przez Przybysławice z miejscem po dworze Gombrowiczów i z grobami Gombrowiczów. Tego najważniejszego tu nie ma. A ja teraz goniłem czas.

W Ożarowie z powodu licznych studzienek w jezdni musiałem się jednak amortyzować. Zatrzymałem się też na chwilę by sfotografować synagogę – dziś sklep z artykułami przemysłowymi. Budynek jest tak brzydki, że dotąd specjalnie go nie fotografowałem. Ale chyba nie ma co się obrażać na jego wygląd. PRL taki mu nadał i nikt chyba nie planuje zmiany.

Do Tarłowa znów pognałem z zablokowanym widelcem. Fajna sprawa. Ale dróg by się tym pobawić jest niewiele. Początkowo myślałem, że dojadę ta drogą do Lipska i dopiero w nim zakręcę w kierunku Chotczy. Dalej miałbym tą dobrą nawierzchnię. Ale myśl o przejeździe przez Lipsko mi się nie spodobała. Może nie jest kłopotliwy. Ale nie lubię. Dlatego z Tarłowa pojechałem w kierunku Wisły – do Janowa i dalej przez powiśle do Solca nad Wisłą. W Solcu trochę odpocząłem. Zaczęło się już robić ciemno i chłodno. A jedyne co mogłem zrobić to założyć kamizelkę odblaskową, zapalić światła i… jechać tak by się rozgrzać. Tylko w nocy zwykle już się nie spieszę. Wracając też staram się oszczędzać siły by nie zabrakło ich na sam koniec. Dlatego podjazdy w Chotczy i w Janowcu stały się podejściami. Most w Puławach też przeszedłem spacerkiem.

Jeszcze nie było 21. Dopiero parę minut po 20. Licznik pokazał 214 km. A ja jeszcze nie padałem ze zmęczenia na twarz. Mimo tego chyba jeszcze nie byłem w formie pozwalającej na takie wypady. Nie sądzę też bym już za tydzień zdecydował się na 300 km. Poczekam z tym jeszcze trochę.