Tradycyjnie ten mokry dzień spędziłem w trasie. Tym razem był to wyjazd „jednostronny”. Jechałem z Małkini do Warszawy. Celem były Brok i Wyszków. Początek trasy znałem z dawniejszych wyjazdów. Najbardziej obawiałem się dojazdu do samej Warszawy. To dla mnie wciąż gąszcz dróg nieznanych – głównych unikam. Przygotowałem mapy. Spodziewając się ciepłego dnia nie wziąłem żadnej kurtki ani bluzy. Zacząłem od jazdy na stację Warszawa Wileńska. 10 km przez miasto, które śpi. Jeszcze było nakryte kołdrą.
W pociągu miejsca dużo. Ciekawe, że wsiadłem do czystego przedziału a po godzinie jechałem w śmietniku. Rowerzysty nikt nie pytał czy może zapalić. Palacze pytali się o to nawzajem i w ten sposób spełniali obowiązek kulturalny. Później rzucali pety na podłogę i wychodzili. Przybywało puszek i butelek po piwie.
Konduktor miał problem z uzyskaniem od pasażerów biletów. I chyba zawsze tak jest. W Małkini, gdzie pociąg kończył bieg, mijałem się w drzwiach z panią, która najwyraźniej miała ten przedział wysprzątać. To widocznie kolejna tradycja z którą w to tradycyjne święto się spotkałem. Sucho też nie było choć moim zdaniem deszcz może tylko popsuć to święto dzieciom.
Z Małkini do Broku jest ok. 11 km. Rzut beretem. Było rano więc ruch mały. Było mokro więc nie latały jeszcze owady tak lubiące wpadać do oka albo gardła. Zatrzymałem się przy cmentarzu żydowskim. Podobno poprzednio wszedłem na jego teren od tyłu i dlatego nie wszystko widziałem. Teraz wszedłem od drugiej strony i już chyba widziałem wszystko.
Kolejne naście kilometrów miałem do przejechania przez las by dotrzeć do Poręby. Tu zjechałem z drogi wojewódzkiej kierując się do Udrzynka i Brańszczyka. Nie pojechałem drogą najkrótszą. Wybierałem drogi wg własnych kaprysów. I ładnie było.
Była jednak pewna przyczyna takich wyborów do której trochę wstyd mi się przyznać. Mapy przygotowane na wyjazd zostawiłem w domu. Odkryłem to w Małkini. Nie miałem jednak nic do stracenia. Mniej więcej wiedziałem jak mam jechać. Może nawet więcej niż mniej. Zapowiadało się rozpoznanie w walce. To bywa ciekawe. Jadąc nieznaną mi drogą przez nieznany las zobaczyłem krzyż i kamień z tablicą pamiątkową.
Zdaje się, że ktoś tu postarał się o odtworzenie umierającej pamięci. Dobrze to czy nie dobrze? To nie jest już przecież ten stary krzyż.
Do Wyszkowa dojechałem jeszcze korzystając z drogowskazów. Do cmentarza żydowskiego już na pamięć i z małą pomocą map googla w telefonie.
Spodziewałem się, że będzie to teren ogrodzony i z utrudnieniami dla odwiedzających. Tak jednak nie jest. I może dlatego dochodzi tu do zniszczeń. Na razie uszkodzona jest jedna z tablic pamiątkowych umieszczonych tu przez fundatorów tego lapidarium.
Dalsza droga była dla mnie wielką niewiadomą. Może z tą wielką trochę przesadziłem ale nie pamiętałem jak mam jechać. Pierwszy błąd popełniłem po przejechaniu przez Bug. Pojechałem w stronę Sokołowa Podlaskiego zamiast Warszawy. Był powrót i dalsza jazda w nieznane. Dopóki trzymałem się trasy S8 wydawało się, że będzie łatwo. Ale nie chciałem jechać tak cały czas. Chciałem ominąć Wołomin i do Pragi Południe wjechać ulicą Marsa. Może gdybym pamiętał, że google proponowały mi jazdę przez Sulejówek… ale nie pamiętałem. Trochę więc pobłądziłem i otarłem się o Wołomin. Obiecałem też sobie nie jechać nigdy więcej na rowerze ulicą Żołnierską. Tam nie ma warunków dla spokojnej jazdy. Nie analizując trasy by wyszukać miejsca w których popełniałem błędy wiedziałem, że nadłożyłem ponad 10 km drogi. Bywało gorzej. Powroty do Warszawy wciąż jeszcze są dla mnie problemem.