Koniec długiego „łikendu”

W sobotę spóźniłem się na pociąg do Terespola. Miałem nim dojechać do Chotyłowa i z niego rozpocząć przejazd przez Piszczac na południe. Ambitnie nawet zakładałem, że dojadę i w okolice Krasnegostawu. Dnia na to jest za mało. W sobotę padało. W niektórych miejscach przez cały niemal dzień. Dobrze wyszło, że musiałem dwie minuty czekać na przejeździe by na ten pociąg się spóźnić. Ale z niedzielą zawsze mam problem. Muszę pamiętać, że w poniedziałek mam rano do pracy. Łatwo przesadzić i zaspać albo przyjechać za późno by zdążyć do pracy. Rower – w przeciwieństwie do środków komunikacji publicznej – nie lubi rozkładów jazdy. A wolność to nie tylko określona prędkość przejazdu. To także swoboda. Policzyłem. Do Dęblina na pociąg muszę stawić się na 6:33. Do Chotyłowa pociąg dojeżdża po 9-tej. Słońce wstaje po 5-tej i godzinę później można już robić zdjęcia. By dojechać do Dęblina muszę wstać o 4-tej (chyba że zrezygnuję ze śniadania). I tak musiałem po sobotnim spóźnieniu się w dzień zdrzemnąć więc… Może nie warto czekać na pociąg tylko ruszyć jeszcze w nocy? Wrócić na 20-tą. To było realne. Ostatnie miejsca, które chciałem odwiedzić znajdują się kilkaset metrów lub kilometr od dróg utwardzonych – po sobotnich deszczach mogłem je po prostu skreślić z listy. Poczekają na dni suche.

W nocy temperatura była w okolicach 8 stopni na plusie. Dało się wytrzymać. Marzły tylko trochę stopy. Przejazd przez Żyrzyn i Baranów nie sprawił żadnych problemów. Samochody na drogach w ilościach śladowych. Choć zapowiadano zachmurzenie jednak noc była gwiaździsta. Bardzo gwiaździsta. Lasy przed Baranowem wypełniały śpiewy ptaków. Szczególnie w okolicach miejsc podmokłych. Ale rozlewiska Wieprza było w tym nie do pobicia. Nie tylko ja nie spałem. Nie tylko ja cieszyłem się tą nocą. Za Sobieszynem, na drodze krajowej do Kocka już nie było tak bardzo słychać ptaków. Na stawach w Podlodowie dominowały płazy. A pod Przytocznem pojawiły się mgły. Początkowo delikatne.

Wiatr je gnał w stronę przeciwną do kierunku mojej jazdy. Ciekawe, że wiatr był ciepły, że w terenie pagórkowatym zdarzało mi się jechać pod mgłą – kas tylko czasami o jej podstawę "ocierał". Ale im bliżej Kocka tym był była gęściejsza. I tam już we mgle było odczuwalnie chłodniej – termometr nadal pokazywał tą samą temperaturę, to ubranie miejscami "brało wilgoć". Szczególnie zmokły buty i skarpety. I długo nie chciały wyschnąć (jeszcze im dołożyłem chodząc po świcie po mokrej od rosy trawie). Mgła utrzymywała się nad łąkami. Na dłuższych leśnych odcinkach była dobra przejrzystość powietrza. Zawsze obawiam się mgieł. Ani dobre światła, ani odblaski na to nie pomogą. Na szczęście wszyscy na drodze zdawali sobie sprawę z tego, że kiepsko widzą w tych warunkach. W Radzyniu Podlaskim zatrzymałem się na małe co nieco. Niby niedawno jadłem, a już ssało. Jeden batonik to było za mało. Gdy słońce już wstawało ja robiłem już kolejną przerwę na kolejne małe co nieco.

Sama droga nieco się zmieniła. Nie byłem na niej może już dwa lata. Ale pamiętałem wyboisty wyjazd z Radzynia Podlaskiego. Już jest inaczej. Nowa nawierzchnia. Ale tylko na samym wylocie. Dalej już jest jak było. To i tak dobrze, że się nie pogorszyło. A ruch na drodze krajowej 63 w dni wolne od pracy rano i w nocy jest znikomy. Po przejechaniu dwudziestu paru kilometrów zaczyna się dobra nawierzchnia i ruch jeszcze bardziej maleje. Zatrzymałem się przy jednym z przystanków autobusowych. Była tam rozkład jazdy. Dwa autobusy dziennie. Jeden do Warszawy, a drugi do Włodawy. Stojący na drodze lis uznał, że nie ma co czekać aż go rozjadę i zszedł z szosy. Spokój totalny. Choć to tylko pozory. Ruch był na drogach lokalnych. Ta droga leci do przejścia granicznego w Sławatyczach i nie jest osią transportu lokalnego. Przecina wiele lasów. Im dalej na wschód tym słabszy sygnał "plusa". Odczułem to kiedyś gdy zgubiłem się w lesie. Pozostało mi tylko brnąć dalej aż droga gruntowa doprowadzi mnie do jakiejś innej drogi lub osiedla. A robiło się już ciemno. To było też ze dwa lata temu. Teraz nie planowałem robić sobie skrótów przez lasy. Dojechać miałem do Wisznic i w nich opuścić drogę krajową by pojechać na północ. Miałem przejeżdżać obok dawnych cmentarzy żydowskich. Na jednym podobno po wojnie powstało boisko szkolne. Na drugim posadzono drzewa i stał się częścią lasu. W przypadku tego pierwszego musiałbym wiedzieć gdzie była szkoła wybudowana zaraz po wojnie. Na miejscu jest bowiem nowy budynek szkolny ale nie wiem czy w tej samej lokalizacji. Dlatego skupiłem się na tym drugim, zalesionym cmentarzu. Tak bardzo się skupiłem, że dałem się zaskoczyć jeszcze jednemu cmentarzowi w Wisznicach. Staremu chrześcijańskiemu. Został odnowiony, jest zabytkiem. Tylko nagrobków pozostało niewiele. Z cmentarza korzystali razem unici i katolicy. Po zniesieniu unii kościelnej przez cara i przemianowaniu unitów na prawosławnych południowa część cmentarza stała się cmentarzem prawosławnym. Na części prawosławnej nie ma dziś żadnego nagrobka. Za to na części katolickiej ostało się ich trochę.

Jest w tej części też kwatera powstańców styczniowych.

Jest tu kawałek historii. Ale wyraźnie widać, że tylko katolickiej. Po prawosławnych tylko przestrzeń. A po Żydach… Ich pamięć zadeptano i zalesiono. Nie wiem w którym miejscu było boisko założone na cmentarzu. A w lesie trudno dziś jednoznacznie wytyczyć granice cmentarza. To gdzieś tam:

W Wisznicach zaczyna się ścieżka rowerowa. Ciągnie się parę kilometrów. To właściwie chodnik z prawem do poruszania się rowerów. Nie da się po tym jechać szybko. Ale pomiędzy Dubicą Dolną i Rossoszem już nie ma tego problemu. Rossosz też ma ścieżkę ale nie ma zakazu wjazdów rowerów. Tutaj nie szukałem cmentarza żydowskiego. Znalazłem go kilka lat temu. To tylko zagajnik za cmentarzem katolickim. W tych okolicach cmentarze żydowskie posłużyły Niemcom jako składy materiału budowlanego. Macewy były rozbijane na tłuczeń i utwardzano nimi drogi (podobnie jak w Kurowie). Podobnie miało być z cmentarzami tatarskimi ale… nie wiem co Niemców powstrzymało (nie powstrzymało Polaków ale to inna bajka). Można jednak zawsze przyjąć, że gdzieś pojedyncze nagrobki się zachowały. Przydawały się w gospodarstwie. Dzisiaj ludzie nawet mogą nie wiedzieć, że je mają. Ale wrócę do Rossoszy. Mijałem tu parokrotnie upamiętniony tabliczką na kamieniu cmentarz katolicko-unicki. Nie ma żadnych nagrobków.

Naprzeciw niego jest duży trawnik z pomnikiem, który mi wyglądał na nagrobek. Sprawdziłem. To jest nagrobek. Czyżby tam znajdował się dawny cmentarz prawosławny?

Słońce z samego rana, po pierwszych rozbłyskach schowało się za chmury. Zakładałem, że tak będzie przez cały dzień. Ale chmury się przerzedziły. Musiałem założyć okulary choć to zostawiałem sobie na czas gdy już obeschną owady. A z owadami to było tak, że w te mokre dni jakby ich nie było. I chyba nie było ich też w miejscach ich tradycyjnego występowania wieczorami – na jezdniach. To na jezdniach szukają ich od zmierzchu jeże. Zamiast tego widziałem chyba kilkanaście świeżych trupów jeży w ciągu całego wyjazdu. Znacznie więcej niż zwykle. Do owadów jeszcze wrócę – zrobiły mi podczas powrotu mały horror.

W Łomazach porzuciłem drogę główną (do Białej Podlaskiej) i wybrałem kierunek: Ortel Królewski (tak wychodziło z drogowskazów tylko wcześniej trzeba było pojechać w drogę mającą lecieć do Tuczna). Droga biegnie obok cmentarza żydowskiego na którym znajdują się zbiorowe groby ofiar zbrodni jakiej Niemcy dokonali ok. 2 km dalej (drogowskaz na murze cmentarza). Ostatnio jak tu byłem cmentarz był zarośnięty. Teraz oczyszczony z wyższej roślinności. Oczywiście – macew nie ma.

Kolejny cel i miejscowość na trasie to Studzianka. Jak Studzianka to mizar (cmentarz) tatarski. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę "Studzianka mizar" lub "Studzianka cmentarz tatarski" a pojawia się Łukasz Węda. To już dla googli niemal synonimy. A ja chciałem zobaczyć postój dla rowerów o którym Łukasz napisał kiedyś, że zrobili go przy cmentarzu. Jest nawet zadaszenie :)

Gdy spotkałem Łukasza (jeden tylko raz) akurat kierował pracami porządkowymi na cmentarzu. W rozmowie wspomniał o swoim przejeździe na rowerze wzdłuż ściany wschodniej. Sypiał w wiatach przystankowych. To dla mnie coś takiego jak wyskok Aleksandra Małachowskiego po upadku komuny – pojechał na motocyklu do Izraela (przynajmniej tak wiele lat temu gdzieś napisano, a ja zapamiętałem). Spontaniczny wyczyn. Chyba niewielu ludzi ma coś takiego na swoim koncie. Raz tylko spotkałem A. Małachowskiego. Jechał pociągiem z Lublina w drugiej klasie. Niezręcznie było cokolwiek mówić – był zagrzebany w papierach. Dziś takich polityków chyba już nie ma. Nie mam na myśli jego poglądów politycznych. Chodzi o klasę. Wcale nie drugą.

A teraz podobno jest w Studziance lub w Łomazach kółko rowerowe. I to ma związek z tym parkingiem rowerowym. Rowerzystów nie spotkałem tu zbyt wielu. Ale byłem jeszcze wcześnie. Może za wcześnie? Mizar jednak skłania do zadumy. Tak jak każdy cmentarz. Tym razem obejrzałem sobie cały.

W drodze do Piszczaca przejeżdżałem przez Ortel Królewski. Jest tu ładny drewniany kościół. Ale to akurat niedziela. Nie chciałem przeszkadzać ludziom podczas mszy. Zresztą już kiedyś porobiłem trochę zdjęć. Teraz tylko jedno z daleka.

W Piszczacu przejechałem na koniec osady drogą do Lebiedziewa. Tu ma znajdować się cmentarz żydowski. I jest. Oczywiście bez nagrobków.

Byłem obserwowany. Ale z terenu cmentarza.

Przeglądając wcześniej w internecie informacje o Piszczacu trafiłem na wzmiankę o podlaskiej kamiennej babie przy kościele. Ją też chciałem zobaczyć. Przypominają krzyże choć podobno krzyżami nie były gdy je tworzono. Dotąd widziałem dwie. Teraz już trzy.

Teraz czekał mnie przejazd do Sławatycz. Przez Tuczną. Jeszcze pod Piszczacem widziałem pomnik żołnierzy Armii Czerwonej (tak myślę) pozbawiony tablicy. Dużo jest takich pomników które pozbawiono intencji i pozwala im się niszczeć. Moim zdaniem niesłusznie. Napisy na nich często miały za zadanie odwrócenie ról bohaterów i ofiar. Ale to jest obraz świata który odszedł. Można dyskutować czy Sowieci Polskę wyzwolili. Bo tu zdania są podzielone. Ale nie powinno się na siłę swoich poglądów narzucać innym. Samo to, że niszczenie ogranicza się do demontażu tablic już świadczy o tym, że istnieją jednak jakieś wątpliwości. Znicze też o czymś świadczą.

W Tucznej bardzo spodobało mi się bocianie gniazdo na starym wiatraku. Wiatrak już bez skrzydeł. Ale jak robiłem zdjęcie przybiegła właścicielka. Chyba nie chciała bym fotografował jej obejście. A ja nie miałem takiego zamiaru. Jakoś się dogadaliśmy. Nie wiem tylko dlaczego uznała, że jestem bezrobotny.

Wiatr tego dnia kręcił, zmieniał kierunki. Dojeżdżając do Sławatycz spotkałem dwoje ludzi na przejażdżce rowerowej. Na starych rowerach nawet bez przerzutek. Mówili, że mają i takie ale najlepiej im się jeździ na tych starych. Najlżej i najwygodniej. Na pewno znaczenie ma tu przyzwyczajenie. Ja zawsze potrzebuję trochę czasu by się do nowego roweru dopasować. A później zmieniam go tak by był jak najwygodniejszy. To trwa czasami kilka lat. A przecież można zostać przy jednym i się tego trzymać. Oni tak wybrali. Ale na jazdę do Tuczna się nie zdecydowali. Akurat w tej chwili mieli przeciwny wiatr. Zawrócili do Sławatycz. Na rozjeździe opuściłem ich wybierając drogę do przejścia granicznego. Jadąc tędy mogłem zobaczyć cmentarz, który dostrzegłem na mapach. Wiedziałem, że nie jest to cmentarz żydowski, ani parafialny katolicki. Z bliska zobaczyłem, że jest to cmentarz prawosławny. Jakoś nie przyszło mi to samo do głowy. Pomniki nowe. Jest wśród nich grób nieznanego z nazwiska i imienia żołnierza WP. Jadąc w stronę centrum dojechałem do cerkwi, której już kiedyś zrobiłem większą sesję zdjęciową.

Stoi na przeciwko kościoła katolickiego. Za nim miałem odnaleźć cmentarz katoliki i drogę prowadzącą do cmentarza żydowskiego. Cmentarz został odnowiony przy udziale Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego. To najczęściej oznacza, że jest zamknięty na cztery spusty i nie dostępny. Zdjęcia zamieszczone w Wirtualnym Sztetlu pokazywały, że jednak wejść można. Tylko one zostały zrobione zanim przywieziono kolejne macewy. Wcześniej były chyba tylko dwie albo jedna. Stosunkowo nowa brama. Stara siatka.

Kłódka i łańcuch. Zabrakło tylko tabliczki "Zakaz wstępu".

Widać, że cmentarz niedawno był wysprzątany. Butelki powrzucane przez płot wyglądały na dość świeże. Stara była za to dziura w ogrodzeniu prowizorycznie tylko zatkana. Po wyjściu "zamknąłem" jak tak samo jak "zamknięta" była wcześniej.

Po wizycie na kirkucie ruszyłem w stronę Włodawy. Słońce zaczęło prażyć. Gdybym wiedział… nie brałbym bluzki z krótkim rękawkiem tylko jakąś przewiewną bluzę z pełnymi rękawami. Nie przepadam za długim przebywaniem w słońcu. Czerwienię się przez to. Po przyjściu do pracy słyszę tylko "gdzie pan był tym razem panie Tomku, bo tak się pan opalił". Wymienić miejscowości, podać liczbę kilometrów i mam z głowy do czasu aż zapyta następny. To męczące zawracanie głowy. Dojechałem spokojnie do Dołhobrodów.

Gdzieś tutaj mijałem pierwszego rowerzystę na szosówce. Jechał walcząc z wiatrem. Ja miałem trochę lepiej. Wiatr był boczny ale czasami mnie pchał. Znów zgłodniałem i na szczęście w Różance trafiłem na czynny sklep. W Sławatyczach i Tucznej nie widziałem czynnych sklepów spożywczych. Po konsumpcji batonika przejechałem w pobliżu miejsca gdzie kiedyś na nadbużańskiej skarpie stał pałac. Był też folwark. Największy po nim budynek powoli się sypie.

Po pałacu zostały jakieś ślady na samej skarpie. Ale nie chciałem pchać się w te błota. Trwają też jakieś remonty w parku.

Za Różanką kolejny szosowiec jadący w kierunku Sławatycz. W Susznie zaczyna się ścieżka rowerowa do Włodawy. Znów nie można jechać szybko. Chętnie w samej Włodawie odjechałem w bok widząc drogowskaz wskazujący cmentarz żołnierzy radzieckich. Tylko nie dojechałem do tego cmentarza. Chodziło mi raczej o to by dojechać do synagogi. Lubię rzucić okiem na ten klasycystyczny budynek fundowany przez Czartoryskich. Projektantem mógł być Aigner. Kierunek zmieniłem widząc drogowskaz na cmentarz żydowski i lapidarium. Cmentarz to dziś park. Ale to lapidarium mnie zaintrygowało. Nie widziałem go i o nim nie słyszałem. I go nie zobaczyłem. Będę musiał jeszcze poszukać informacji. Może jest w innym miejscu niż cmentarz? Drogowskazy wskazują tylko kierunek, a nie konkretne miejsca.

Synagoga była otwarta. To znaczy otwarte było muzeum. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Jak się dowiedziałem od pań tam pracujących czynne jest do szesnastej. To wiele wyjaśnia. Zwykle we Włodawie byłem po tej godzinie. Ale dziś wejść nie mogłem. Bloki w butach porysowałyby posadzki. Będę musiał kiedyś tu zajechać z drugą parą butów. I przed szesnastą (od wtorku do niedzieli). Mogłem też zapytać panie o to lapidarium. Zapomniałem.

Od dawna wiem o grobach żołnierzy KOP i ich pomniku w Wytycznie. Nigdy nie miałem okazji tego zobaczyć. Dojechać tam jest najłatwiej drogą krajową do Lublina. A ja ją od zawsze omijam. Nawet nie wiedziałem, że przez 12 km jedzie się przez lasy. Teraz wiem. Tylko słońce stało wysoko i prażyło bezlitośnie. Drzewa nie dawały cienia. Zjechać można było tylko na przydrożne parkingi (po drodze są 3 lub 4). Sam las często podmokły. Między drzewami pływały kaczki. Do pomnika jedzie się drogą biegnącą obok kościoła.

Trafić łatwo. Choć jest przy bocznej drodze nieutwardzonej to jest widoczny z daleka.

Krótką przerwę zrobiłem sobie w Urszulinie. Dzięki temu odkryłem całkiem nowy pomnik. Mała tablica obok pomnika upamiętniającego mieszkańców Urszulina pomordowanych podczas okupacji.

Wiele jest takich miejsc w których spoczywają ofiary mordów z okresu wojny. "Swoim" dawno powystawiano pomniki. O "obcych" trochę się pamięta ale nie upamiętnia się zbyt chętnie.

Kolejnym celem była wieś Wereszczyn. Było już późno. Ja się trochę pogubiłem i już nawet nie sprawdzałem na mapach jak tam dojechać. Chodzi mi oczywiście o cmentarze. Na mapach WIG i na współczesnych mapach są tam zaznaczone 4 cmentarze chrześcijańskie. Zaciekawiło mnie to mocno. Ale jeszcze tu kiedyś przyjadę. Na spokojnie. Teraz zacząłem się spieszyć do Puław. Następnego dnia miałem rano być w pracy. Pojechałem więc drogą do Puchaczowa. Po pierwszych dwóch kilometrach zaczął się koszmar. Dziura na dziurze. Samochody starały się miejscami omijać asfalt jadąc po poboczu. Inaczej się nie dawało. Tak było do Nadrybia. W pobliżu Bogdanki jest już znacznie lepiej. Ale ten przejazd zajął mi bardzo dużo czasu, także z powodu przeciwnego wiatru i zmęczenia. Słońce dało mi w kość.

Za Puchaczowem też miałem trochę dziur w drodze. Ale masowo występują też na drodze z Łęcznej do Kijan. 8 kilometrów slalomu i wertepów. To nie na moje zdrowie. Dziury skończyły się w Kijanach.

Tutaj sobie podszedłem. Do Puław jeszcze daleko. Sił mało. Więc trochę pooszczędzałem. W Kijanach był bardzo duży ruch samochodów. Wszystkie jechały w stronę Lubartowa. Przypomniało mi się, że 5 maja miał być w Zawieprzycach piknik historyczny. I chyba rzeczywiście wszyscy tam jechali. Samochody stały już na całej długości drogi do Zawieprzyc (1 km od drogi do Lubartowa) i na jej przedłużeniu. Od tego miejsca ruchu samochodów już prawie nie było. Spokojnie więc pojechałem przez Niemce. Ściemniało się szybko. Robiło się też chłodno. Zapalić światła. Przebrać się. I dalej. I… powraca temat owadów. Przez te kilka mokrych dni nie mogły latać. Szczególnie z tego powodu zapewne cierpiały chrabąszcze majowe. Ta noc była inna. Była sucha. Chrabąszcze latały pod wszystkimi chyba przydrożnymi drzewami (może z wyjątkiem brzóz). Uderzały w światło rowerowe. Czepiały się ubrania. Uderzały w okulary i kask. Wpadały w szprychy i pod koła. Najmniej przyjemne dla mnie było ich chodzenie po odsłoniętych częściach ciała (łydki i twarz). Dłonie nieco mi zmarzły więc na nich mi to tak nie przeszkadzało. Kamizelka odblaskowa czasami wyraźnie mi ciążyła. Z tymi, które zawisły mi na ubraniu nie było problemu – zaraz odlatywały. Ale jak jeden wpadł pod kask już był problem, bo nie mógł się sam wydostać. To skończyło się dopiero gdy pod Garbowem dojechałem do drogi krajowej. Do Chrząchowa za Kurowem miałem przynajmniej spokój z chrabąszczami. W Chrząchowie nie były już tak liczne. Ale to zapewne z powodu pory – lubią latać o zmroku i zaraz po nim. W chłodzie trochę przybyło mi sił. Ale i tak dojechałem znacznie później niż chciałem. Ostatecznie do pracy zaspałem i to bardzo. Nie powinienem jednak wyjeżdżać w niedzielę. Niedziela jest dobra na powrót.

2 thoughts on “Koniec długiego „łikendu”

  1. Miło się czyta jak ktoś po latach wraca do Studzianki. Jak będzie kolejny raz proszę o kontakt to postrzelamy z łuku-)

  2. Nie mam łuku. Zwykle jeżdżę do celu i strzelać nie muszę. Ale chętnie jeszcze pojawię się w Studziance i Łomazach. Trudno tylko powiedzieć kiedy.

Comments are closed.