Fundamentalizm

Wyobrażam sobie świat w którym o wszystkim decydują przywódcy religijni. W którym spożywa się tylko produkty ze stemplem określonej organizacji religijnej (odpowiednio droższe oczywiście). W którym w rodzinie jedna osoba spędza całe dnie poza domem, a druga osoba zobowiązana jest z racji płci do zapewnienia tej drugiej odpowiednich warunków i zajmowania się domem, dziećmi itd. Świat w którym nie naucza się o świecie, a jedynie o religii i obowiązkach z nią związanych. Świat w którym każdy inny jest… wrogiem? Taki świat istnieje. Kiedyś w Polsce był nawet traktowany przez przybyszów z zachodu jako regionalna atrakcja.

Chasydzi to „barwny” element w opowieściach o czasach przed holocaustem. Ludzie nie z tego świata. Głęboko religijni. Wydaje się czasami, że się do tego świata chasydów zbliżamy gdy przyjeżdżają do Polski na groby cadyków. Tylko się wydaje. Brak kobiet nie znaczy przecież, ze w tym świecie kobiet nie ma. Kobiety nie przyjeżdżają ponieważ takie wyprawy do Polski to pielgrzymki religijne, a kobieta ma inną rolę do spełnienia w życiu społeczności religijnej. Ma zajmować się domem i dziećmi. Święte księgi są dla nich za trudne, a teksty religijne nawet zakazują studiowania ksiąg przez kobiety.

Anka Grupińska w książce „Najtrudniej jest spotkać Lilit: Opowieści chasydek” przybliża czytelnikom świat religijnych ortodoksów. Chodziła po ulicach na których kobiety i mężczyźni starają się nawzajem unikać. Po ulicach na których mężczyźni i kobiety powinni mieć skromnie spuszczony wzrok. Na ulicach, po których często nie jeżdżą nawet autobusy bo to jest świat zamknięty, hermetyczny. Wiele opowieści kobiet szczęśliwych w swoim życiu rodzinnym. Odnieść można wrażenie, że są to ludzie szczęśliwi gdyby nie… gdyby nie podobieństwo do tego co można poczytać o sektach religijnych. Tak jakby światopoglądy chasydek rozmawiających z Anką Grupińską były często ukształtowane w procesie prania mózgu.

Dwukrotnie chyba w książce pojawia się stwierdzenie, że w zamachach giną Żydzi niereligijni, że religijnych to nie dotyczy, że to nie na religijne osiedla spadają rakiety. Jest w tym jakaś wiara w to, ze religijni fundamentaliści się porozumieją, że nie będzie miedzy nimi niezgody. Coś w tym jest. Podobnie przecież dogadują się nacjonaliści. Miałem raz tego próbkę gdy zamieściłem informację o jednej z syjonistycznych organizacji działających w Puławach. Jej nazwa była podobna do organizacji skrajnie prawicowej Żabotyńskiego odezwał się więc jakiś nacjonalista z rewelacją, że to nacjonaliści. Pechowo w tym wypadku byli to syjoniści o poglądach bliskich komunistom. Dla polskiego nacjonalisty najważniejszy było, że to nacjonaliści choć nacjonalizm ten określiłbym na poziomie zbliżonym do nacjonalizmu PPS-frakcja rewolucyjna. Czy to jest nacjonalizm? Jaka jest różnica między nacjonalizmem, a tym co określamy patriotyzmem? Na to pytanie nie odpowiem. Przynajmniej nie teraz. A jaki ma to związek z chasydami? Ogromny. Ortodoksi są przeciwnikami państwa żydowskiego stworzonego przez syjonistów. Chcą państwa religijnego i czekają na nadejście Mesjasza, który takie państwo stworzy.

Teoretycznie Izrael jest państwem świeckim. Ale tylko teoretycznie. Świeckie państwo potrzebowało wsparcia ze strony społeczności religijnej. Otrzymało ją od partii religijnej Agudas Izrael. Partia ta reprezentowała niesyjonistyczne środowisko religijnych Żydów. W okresie międzywojennym była jedną z najliczniejszych partii w RP i jednocześnie jedną z najmniej aktywnych. Syjonistom chodziło o głosy. Religijnym Żydom chodziło zaś o to, by państwo nie było aż tak świeckie. Jeśli fundamentaliści dogadają się z fundamentalistami, a nacjonaliści z nacjonalistami to już nie można się dogadać gdy nacjonalizm odwołuje się do religii, a religia do nacjonalizmu. Mieszanka polityki z wiarą jest nie tylko wybuchowa ale też nie daje podstaw do spokoju. Państwo wyznaniowe i państwo świeckie to nie tylko skrajne podejścia do kwestii państwa, to także dwa światy. W jednym z tych światów nie ma miejsca dla wolności myśli i dla niezależnego myślenia.

Gdy wziąłem pierwszy raz do rąk książkę Izraela Szahaka „Żydowskie dzieje i religia. Żydzi i goje – XXX wieków historii” zostałem od razu poinformowany, że książkę tą sprzedawał jakiś antysemita. Wcale mnie to nie dziwi. Bo chociaż autor jest Żydem to atakuje on gwałtownie ortodoksyjnych Żydów. Atakuje także samo państwo – za uleganie ortodoksji. Wiele twierdzeń zawartych w książce skłoniło mnie do poszukiwania informacji o jej autorze jak i jakichś reakcji na jej publikację. O autorze niemal się nie pisze. Trochę w Wikipedii. Na temat tej książki pisze się zaś niewiele. Zwraca się jednak uwagę, że wiele informacji autora jest nieprawdziwych. Mi też jest trudno uwierzyć, że religia nakazuje Żydom oddawać cześć szatanowi. Zawarta w książce myśl – że Żydzi ortodoksyjni i reszta społeczności żydowskiej znają dwie różne interpretacje tej samej religii – sama podsuwa myśl kolejną: że autor sam zinterpretował to czego nie zna. Nie skreślam jednak całkowicie tej publikacji – jest ważna także dlatego, że skłania do poszukiwań w celu sprawdzenia zawartych w niej treści. Opowieści o ortodoksach w osiedlach na Zachodnim Brzegu nie są przecież wyssane z palca. Religijni nacjonaliści to chyba grupa najagresywniejsza. Są niebezpieczni. To do nich odnosi się wiele uwag dotyczących interpretacji słów o terytorium państwa żydowskiego wg świętych ksiąg.

Mieszanie polityki z religią jest metodą na ciągły niepokój. Nie ma chyba całkiem świeckich państw ale gdy o narodowości człowieka decydują duchowni to już chyba przesada. Nie lubię fundamentalistów. Nie mam za co. Oferują mi świat sekciarski w którym realizuje się „boskie” plany i nie ma czasu na własne zainteresowania. Świat w którym czytanie o czymś innym niż bóg jest zakazane. Świat w którym jest się dożywotnio zwolnionym z myślenia.

Czegoś tutaj nie rozumiem

Przeglądając zasoby internetowe poświęcone bitwom partyzanckim z okresu maj – czerwiec 1944 na Lubelszczyźnie zostałem zaskoczony ocenami autorów wpisów na temat tych bitew. Są w tym ślady… manipulacji informacją, a może tylko błędów?

Jako przykład wezmę bitwę pod Rąblowem. W Wikipedii napisano o:

olbrzymiej dysproporcji liczebnej i zbrojnej walczących stron

Co do uzbrojenia nie mam żadnych zastrzeżeń ale „olbrzymie dysproporcje liczebne”? Zestawienie sił mówi o 900 partyzantach i 2000 żołnierzy z nimi walczących.

Umiejętne prowadzenie walki w systemie obrony okrężnej, z doskonałym wykorzystaniem specyfiki terenu, pozwoliło ocalić przeważającą większość stanu osobowego oddziałów oraz sprzętu, przy jednoczesnym zadaniu wrogowi wielokrotnie dotkliwszych

A jakie były to straty? 90 poległych i rannych partyzantów oraz 100 poległych i rannych ich przeciwników. W tekście pojawia się też liczba 300 poległych i rannych żołnierzy niemieckich wg oceny partyzantów. Może tu pies jest pogrzebany ponieważ Moczar lata całe pracował nad gloryfikacją tej bitwy?

Bitwa pod Rąblowem przeszła do historii, jako rzadki przykład możliwości współdziałania na polu walki, pomiędzy AL i AK – formacjami skonfliktowanymi, zarówno politycznie jak i ideowo

Kolejne zdanie przeniesione z publikacji z innej epoki: w bitwie brały udział jeden pluton AK i jeden pluton BCh.

Do ocen tej właśnie bitwy sięgnąłem nie przypadkowo. Właśnie informacje o bitwie na Porytowym Wzgórzu wydawały mi się dziwne. Od lat (tych komunistycznych) wbijano mi do głowy, że była to zwycięska bitwa partyzantów. Tak jak ta pod Rąblowem. Sukces? Wydostanie się z okrążenia. W czerwcu 1944 roku jest to taki dziwny ciąg wydarzeń z którego wyrwano jedną bitwę i nazwano ją zwycięską. Ale zanim do niej doszło wydarzyło się coś wg mnie istotnego – do Lasów Janowskich przechodzą oddziały partyzanckie z Lasów Lipskich. Skoncentrowane mogą się skutecznie bronić ale też można je dokładniej zniszczyć. I wygląda na to, że taki był cel Niemców – zniszczenie partyzantów przez wcześniejsze ich skupienie w jednym miejscu. Ostateczne uderzenie zadano w Puszczy Solskiej do której przedostali się „zwycięzcy” z Porytowego Wzgórza.

Może popełniam błędy w rozumowaniu. Nie mam przed sobą całej literatury tematu. Po prostu czytam co mi Google znalazły i zastanawiam się dlaczego akurat Wikipedia, encyklopedia która dla wielu młodych ludzi jest niemal wyrocznią, zawiera tak wiele błędnych ocen choć podaje przeczące im fakty?

Bezrobotność

To jeszcze nie jest frustracja ale już trochę się złoszczę na obecną sytuację. Jestem w obcym mieście i jeszcze nie mam pracy. To złości. Ale jeszcze bardziej złości to jak działają instytucje, które z założenia miały pomagać bezrobotnym. Może to zbyt osobiste? Może pachnie ekshibicjonizmem? Może… Najwyżej wpis za jakiś czas skasuję – ten blog nie jest popularny i nigdy takim nie miał być.

Mam 46 lat i przeprowadziłem się do Warszawy. W poprzednim miejscu zamieszkania miałem pewną pracę i jakieś szanse na awans za kilka lat. By nie robić zamieszania w poprzedniej firmie zdecydowałem się na rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. Chciałem uczestniczyć w planowanych na następny rok zmianach i przeszkolić nowego pracownika na moje miejsce. Odszedłem więc zupełnie spokojnie i przeprowadziłem się do wynajętego w Warszawie mieszkania. Po urządzeniu się jako tako na miejscu zacząłem szukać pracy.

Ostatni raz bez pracy byłem kilkanaście lat temu. Zarejestrowany jako bezrobotny miałem problem z wyrejestrowaniem. Były jakiś sankcje gdybym tego nie zrobił w przewidzianym w ustawie terminie, a Urząd Pracy pracował w tych samych godzinach co ja. Musiałem więc wziąć dzień wolny zaraz po podjęciu pracy by się wyrejestrować. Nie wyglądało to najlepiej. Ale ten absurd to już podobno przeszłość i nie trzeba się teraz stawiać osobiście w Urzędzie, żeby się wyrejestrować. Jeszcze wcześniej, w okresie przemian ustrojowych zwolniłem się z pracy ponieważ zasiłek otrzymywała też żona bezrobotnego. Dwa zasiłki to było więcej niż moja pensja. Tylko przepisy… zmieniały się szybko. Straciłem prawo do zasiłku ponieważ studiowałem zaocznie. Gdybym się do tego nie przyznał podczas rejestracji być może nadal bym korzystał z zasiłku szukając lepszego zajęcia niż to z którego zrezygnowałem i do którego powróciłem po utracie praw do zasiłku.

Jeszcze nie było wtedy tak trudno o pracę. Problemy zaczęły się dopiero gdy likwidowano i prywatyzowano co się dało. Najpierw restrukturyzacja, później prywatyzacja, na koniec redukcja zatrudnienia i likwidacja nierentownych działów. Po tych krokach znalazłem się na poważnie na lodzie i odkryłem, że „rynek pracy” to nazwa skrywająca w małych miejscowościach nepotyzm. Bez znajomości nie było niemal szans na zdobycie pracy. Szczęśliwie byli znajomi i udało się zaczepić w jakiejś pracy. Przez kilkanaście lat powoli awansowałem startując z samego dołu. Drabinka awansów jeszcze się nie zakończyła gdy pojawiła się potrzeba wprowadzenia zmian w życiu. Przeprowadzka. Duże miasto z dużym rynkiem pracy. Wydawało mi się oczywiste, że zaczynam od rejestracji w Urzędzie Pracy choć wcześniej polecano mi przeglądanie ofert pracy w internecie. Ale przecież jest Urząd Pracy i posiada kadrę wykwalifikowanych pośredników. Może coś doradzą? Pomogą? Może uproszczą całe szukanie pracy.

Równia pochyła

Jak planowałem tak zrobiłem. Poszedłem do Urzędu Pracy. Daleko mi tam było ale oferty pracy… To cecha dużych miast – wszędzie jest daleko. Chodziło mi o dostęp do ofert pracy i pomoc profesjonalnego pośrednika. Bo chociaż wiem co potrafię i mogę robić to nie koniecznie orientuję się w tym czym zajmują się firmy składające oferty. No i zdawało mi się, że jako zarejestrowany będę miał dostęp do większej liczby ofert niż te udostępniane przez Urząd na jego stronie internetowej. Pośrednik mógłby też polecić mi jakieś szkolenia żebym zdobył większe kwalifikacje. Z tym oczywiście może być różnie. W przeszłości nie mogłem liczyć na szkolenia ze względu na wyższe wykształcenie… Ale to było kilkanaście lat temu. Teraz powinno być inaczej. Powinno.

Najpierw podszedłem do maszyny wydającej numerki. Wisiał z niej nieurwany kwitek więc go urwałem i wyrzuciłem. Stuknąłem w przycisk numerków do rejestracji i dostałem o numer wyższy od przed chwilą wyrzuconego. Oczywiści musiałem czekać aż przestaną wywoływać numerek wyrzucony. Pierwsze kroki nie muszą być pewne. Mogłem zarejestrować się do rejestracji ( :-) ) przez internet ale ponieważ dość często naprawiałem uszkodzone komputery i składałem nowe dla siebie i znajomych straciłem dawno zaufanie do działań wirtualnych. W pracy na szczęście obok systemu komputerowego prowadziliśmy równolegle przestarzały system papierkowy. Parę razy się to przydało. Ale odbiegam od tematu. Wracam więc do Urzędu.

Kolejka nie była długa. Szło dość szybko. Jeden z załatwionych interesantów zatrzymał się przy mnie i radośnie zakomunikował, że nie potrzebne były wszystkie świadectwa pracy bo do ubezpieczenia wystarczy zaświadczenie o zwolnieniu z zakładu karnego. Nie posiadając takiego zaświadczenia powinienem chyba żałować ale nie przyszedłem się ubezpieczać tylko znaleźć pracę. Gdy nadeszła moja kolej usiadłem na przeciwko urzędniczki i … musiałem poczekać ponieważ zawiesił się jej komputer. Poprosiła jednak o dowód osobisty i numerek. Gdy już system pracował musiałem jeszcze pokazać dyplom z uczelni. Stwierdzenie „humanistyczne” zabrzmiało jak przekleństwo. No cóż, humanistów jak „mrówków”. Na koniec jeszcze prośba o ostatnie świadectwo pracy. Przy jego lekturze pani się wyraźnie ożywiła. Pokazała mi jedną linijkę i oświadczyła, że gdyby napisano, że rozwiązanie umowy nastąpiło z powodu zmiany miejsca zamieszkania to przysługiwałby mi zasiłek po siedmiu dniach, a nie po trzech miesiącach. Tak jakby nie miało żadnego
znaczenia to, że nie mogę zarejestrować się jako bezrobotny bez zameldowania w Warszawie. Ale to była tylko rejestracja. Dalszą obsługę przeprowadzić mieli już pośrednicy. Zostałem zapisany na wizytę u pośrednika za 2 tygodnie. I swoją obecność miałem potwierdzić podpisem pod rygorem skreślenia z listy poszukujących pracy i bez prawa do ponownej rejestracji przez 120 dni. Na sam koniec pani rejestratorka poleciła mi bym udał się od razu do pośredników jeśli nie ma do nich kolejki.

Kolejki nie było. W jednym pokoju urzędowały trzy panie i miały dostęp do systemu w który wprowadzono moje dane podczas rejestracji. Najpierw zostałem przepytany: co chciałbym robić, jakie mam umiejętności. By to nieco ułatwić podałem pani moje CV w którym zamieściłem przynajmniej część informacji o umiejętnościach i doświadczeniu zawodowym. Ciekawe jednak, że pani już miała w głowie słowo klucz wg którego wyszukała mi ofertę pracy, którą i ja wcześniej widziałem na stronie Urzędu. Nie było to szczyt moich marzeń jednak zapytałem czy jako zarejestrowany mam dostęp do większej liczby ofert – myślałem, że tak to działa. Dowiedziałem się, że mogę pytać o oferty do których na stronie internetowej Urzędu nie dodano informacji o pracodawcy. Jednak są one przeznaczone dla zarejestrowanych bezrobotnych, a nie dla poszukujących pracy. Rejestracja więc dała mi… nakaz pojawienia się za dwa tygodnie u tej pani i nic więcej. A tak przy okazji, skoro zapytałem to pośrednik poinformowała mnie, że od nowego roku zmienią się przepisy i być może nie będę musiał być zameldowany by zarejestrować się jako bezrobotny z prawem do zasiłku.

Cała ta wyprawa to była tylko strata czasu. Odniosłem wrażenie, że pracownikom Urzędu Pracy zależy na tym, żebym dostał zasiłek ale nie pracę. Szukając ofert pracy na własną rękę znajdę ich więcej niż urzędnicy. Po co więc mi była cała ta rejestracja? Myślałem… Ech… za dużo myślałem. Trzeba zacząć przeglądać serwisy z ofertami, poszukać jakiegoś prywatnego biura pośrednictwa, pochodzić zostawiając po sobie CV. A Urząd? Urząd szuka chętnych do pobierania od niego zasiłków i zobligowanych do podejmowania prac interwencyjnych.

Po dwóch tygodniach

Kolejna wizyta w Urzędzie była równie pożyteczna jak ta pierwsza. Fakt: podałem inne słowo kluczowe i „poznałem” inne oferty pracy, tak jak poprzednie już przeze mnie wcześniej widziane. Obawiałem się jednego: że kolejną wizytę wyznaczy mi się znów na za dwa tygodnie. To ponad 10 km i wyprawa jest najzwyklejszą stratą czasu, który można poświęcić na szukanie pracy. Na szczęście zostałem potraktowany ulgowo i mogę już się nie przejmować tym, że w przypadku „nie stawienia się” w wyznaczonym terminie nie będę mógł się ponownie zarejestrować przez 120 dni. Pracy szukam.

Dwa cytaty

Dwa cytaty z różnych książek, mówiące jakby o czymś zupełnie innym. A jednak coś je łączy.

Stefan Dąmbski „Egzekutor”

Okupacja zrobiła swoje, coraz więcej ludzi szukało u nas schronienia. Przychodzili przeważnie młodzi chłopcy, „spaleni” zupełnie, bez rodzin, bez domów. Przychodzili z różnych powodów. Niektórzy ze względów patriotycznych, inni znów, bo groziło im aresztowanie lub wywóz na roboty do Niemiec. Prawdą jest, że ochotników tej pierwszej kategorii było najwięcej, ale to jeszcze nie czyniło z nich bohaterów.[…]
Dywersja dawała takiem chłopcu szanse – choć bardzo małe – przeżycia wojny i roztaczała nad nim pewnego rodzaju opiekę. Dowództwo martwiło się za niego: co będzie jadł na obiad, gdzie będzie spał i co robił… Czuł się tu potrzebny. I potrzebny był rzeczywiście, bo bez tych chłopców AK nie mogłaby istnieć i nie mogłaby prowadzić większych akcji.[…]
Nie przeczę, że mnie i takim jak ja życie dywersyjne było bardzo na rękę. Nie musiałem chodzić do szkoły, której w młodych latach nie lubiłem, nie musiałem pracować fizycznie, nie miałem również żadnych zobowiązań rodzinnych i nie musiałem się martwić o to, co jutro włożę do garnka. Nie znosiłem monotonnego życia, a urozmaiceń i emocji różnego rodzaju miałem w dywersji wiele.

Anka Grupińska „Najtrudniej jest spotkać Lilit”

Przynależność do zamkniętej grupy jest z reguły łatwiejsze niż samodzielne prowadzenie życia. Przynależność do społeczności chasydzkiej jest niezwykle łatwa. Jeśli jesteś jedną czy jednym z nich, twoja droga jest wytyczona. Nie zastanawiasz się, do jakiej szkoły posłać dziewczynki, do której jesziwy pójdą chłopcy, wiesz dokładnie, jak ich ubrać, i w ogóle nie masz kłopotu z odpowiedzią na żadne pytanie – jeśli nie ktoś z twojej sekty, to na pewno rebe da ci odpowiedź. Rebe powie, gdzie masz mieszkać, gdzie pracować, jak się leczyć, rebe nada imię twojemu dziecku, rebe o wszystkim zadecyduje.

Nie należę. I zastanawiam się wciąż nad tym, czym jest wolność. Czy tylko wolnością wyboru?

Obalać ten system?

Dawno temu zdarzyło mi się stwierdzić publicznie, że system demokratyczny jest dla mnie systemem najlepszym ze względu na jego wewnętrzną inercję. Nie jest w stanie mnie niczym zaskoczyć. Wprowadzenie jakichś zmian wymaga za wiele zachodu i zajmuje wiele czasu. Do tego wprowadzenie zmian rewolucyjnych może spowodować, że ich inicjatorzy przez jakiś czas będą zmuszeni znaleźć sobie inne zajęcie zamiast… No właśnie zamiast czego? Ostatnie lektury znów ten temat mi podsunęły. On wraca jak bumerang. Pierwszą lekturą była zamieszczona w miesięczniku Odra rozmowa z prof. Andrzejem Antoszewskim zatytułowana „Partie pchają się tam, gdzie są pieniądze i prestiż„. Drugą: książka Marcina Króla „Klęska rozumu. Kulisy najważniejszych wydarzeń z historii najnowszej„. Obie prace wydają się być o czym innym. A. Antoszewski mówi o samorządach terytorialnych. M. Król o wydarzeniach, które ukształtowały Europę taką jaką dziś znamy.

Michel Foucault w „Historii seksualności” napisał, że państwo zawsze stosuje przemoc wobec swoich obywateli. Demokratyczne państwa mają być w tym względzie gorsze od dyktatur ponieważ tą opresyjność muszą przed społeczeństwem ukrywać. Porównanie demokracji z dyktaturą może więc pozornie wskazywać na przewagę dyktatury. Ta bowiem potrafi szybko reagować na zachodzące zmiany i nie musi się liczyć ze zdaniem społeczeństwa (zakładając, że społeczeństwo ma jakieś jedno wspólne zdanie). Demokracja tego nie potrafi. Rządy demokratyczne mają na celu zapewnienie spokoju wewnętrznego. Tu dyktatura musi sięgać do przemocy, podczas gdy w demokracji mechanizmy wyłaniania ciała przedstawicielskiego mają rozładowywać napięcia wewnętrzne. To ma też wpływ na politykę zagraniczną – demokratycznym rządom jest trudniej podjąć decyzję o przystąpieniu do wojny. To ta właśnie inercja, którą lubię w demokracji. Tylko czy rzeczywiście mamy przedstawicieli? Czy rzeczywiście głosując mamy wpływ na politykę państwa? Tam gdzie pojawiają się partie polityczne wpływ wyborców na politykę maleje. Partie bowiem realizują swoje własne cele nie licząc się z wolą wyborców. M. Król cytuje Winstona Churchilla:

Podstawę demokracji stanowi niewielki człowiek, który wchodzi do niewielkiej kabiny z niewielkim ołówkiem i na niewielkiej kartce stawia niewielki krzyżyk. Żadne debaty i retoryczne dyskusje nie mogą podważyć wagi tego prostego zdarzenia”

Cytat kłamie. Dziś już ten gest jest niemal bez znaczenia. Głos się liczy – to oczywiste. Jakie jednak rzeczywiste różnice występują pomiędzy partiami walczącymi o władzę? Wg M. Króla to co różni poszczególne partie jest tematem głośnych sporów. Choćby zagadnienia związane z seksem. Tylko, że to nie ma znaczenia jeśli chodzi o funkcjonowanie państwa. Reprezentanci społeczeństwa tak naprawdę nie mają wiele do powiedzenia. W systemie partyjnym ich rola ogranicza się do głosowania. Jest więc taka sama jak rola wyborcy – mają oddawać głosy, dyskusje są bowiem bezprzedmiotowe. Nie tak miało być. Demokracja miała dawać wyborcom poczucie realnego udziału w rządzeniu. Reprezentanci mieli reprezentować wyborców (to sprawdza się dziś jeszcze na szczeblu gminy). Zmiany są ewolucyjne. Spadek roli polityków przełożył się na jakość polityków – brakuje już w polityce postaci dużego formatu bo naciskać guzik i podnosić rękę każdy może. Może rzeczywiście jak zasugerował M. Król głosowanie można już zastąpić losowaniem? Raczej nie. Wciąż należy podtrzymywać ten kulejący system demokratyczny ponieważ mechanizmy zapewniające spokój wciąż działają.

Kiedyś, by zabezpieczyć środki gromadzone przez nas na emerytury stworzono system OFE. Chodziło o to by część przynajmniej pieniędzy nie trafiała do budżetu państwa, który traktuje je jak wpływy z podatków. Ostatnio jednak – mimo bezwładności władzy – dokonano skoku na OFE i pieniądze znów należą do rządu. Państwo nie jest jednak opiekuńcze. Wysokość emerytury znajomego nauczyciela jest wręcz śmieszna. Ale nie będzie z tego powodu zamieszek. Co najwyżej dziś rządzący nie będą rządzić po następnych wyborach.

Mamy więc marną klasę polityczną, w marnej polityce. I to są cechy typowe dla całego systemu demokratycznego, a nie dla konkretnego państwa. Za komuny w TVP często pojawiały się sceny walki na pięści posłów w parlamentach świata. Wiadomo o co chodziło nadawcy bo demokrację znaliśmy tylko z opowiadań. Teraz mamy demokrację odbiegającą od swojej definicji ale zawsze to jednak demokracja. Mamy też państwo suwerenne choć nie ma jednej definicji tego pojęcia i należy wybrać jedną z łagodniejszych lub uznać, że jednak suwerenność nie istnieje. Systemu nie warto obalać. Alternatywa nawet mnie nie kusi swoimi zaletami. Wolę wady demokracji. A to dlatego, że czuję się bezpieczniej w świecie bezwładnym niż czułbym się w świecie dynamicznych zmian. Cenię sobie spokój. Nawet gdy istnieją obawy, że będę miał bardzo biedną starość.