Święto palenia tęczy

11 listopada. Marsze z flagami i hasłami. Symbole narodowe. Czerwień i biel.

Nieodłącznym elementem tego święta stało się palenie tęczy na Placu Zbawiciela w Warszawie. Może już nawet nie elementem ale gwoździem programu obchodów Święta Niepodległości. Temat tęczy odżywa przed 11 listopada. Słychać o niej na ulicach, w pracy, w domu. Że się nie podoba. Że kiczowata. Że katolicka. Że homoseksualna.

Niezależnie od tego, czy jest to znak nadziei, czy jakiś inny symbol to odbiorcy sami się do niego ustosunkowują. Nie ma znaczenia co autor miał na myśli (choć ma to znaczenie dla inwestorów). Ważne jest o czym myśli obserwator. A idący co roku podpalać tęczę myślą o seksie (Freud się kłania). Nie chodzi o to by tęcza była biało czerwona jak sugerowano na początku. „Normalna rodzina, chłopak i dziewczyna”. Już samo słowo „tęcza” jest prowokacją dla ich potrzeb seksualnych. Ale może Freud się mylił? Może w tym wypadku chodzi o coś ukrytego pod cienkimi pokładami racjonalizmu i tradycji religijnej? Może chodzi o myślenie pogańskie? O potrzebę uświęcenia początku zimy?

„Dziady” czy „święto zmarłych” to może być za mało. Na koniec zimy pali się i topi Marzannę (śmierć). Na początek zimy trzeba uśmiercić życie (tęczę). Tak można stworzyć idealną szarość. I można patrzeć na to jak Dorota Masłowska:

Można. Bo w tym kraju źle jest się wyróżniać. W tym kraju nikt na ulicę nie wyjdzie protestować przeciwko biedzie w jakiej żyje. Tu są sprawy ważniejsze: geje, pedofilia, przekręty polityków, kursy walut, ceny benzyny, korki na autostradach. Bieda nikogo nie ruszy. Bo winny jest „system”. Bo sami sobie jesteśmy winni. Bo winna jest Unia Europejska albo Rosja i jedyne co można zrobić, to stąd wyjechać.

Dawniej było szaro i ludzie pragnęli kolorów. To było tak dawno, że już mało kto o tym pamięta. Pamiętają za to, że wtedy było łatwiej o pracę. Głodu nie było.

Może dlatego, że byłem wtedy młodszy wydawało mi się, że jest nadzieja na poprawę. I była. Tylko w ten sposób uciekam od tematu zastępczego jakim jest tęcza. Od tematu, który angażuje emocje potrzebne gdzie indziej. Kanalizuje je. Daje ludziom kolejne święto związane z cyklicznością pór roku. Co roku tęcza będzie palona i odbudowywana? Co roku młodzi się wyszumią w tej ludowej zabawie mając gdzieś święto narodowe będące dla nich tylko pretekstem.

Praca tymczasowa

Korzystając z „usług” agencji pracy tymczasowej stajemy się niewolnikami? Tak to przedstawiał Marcin Wójcik w opublikowanym przez Gazetœ Wyborczą artykule „Niewolnik do wynajęcia” . Ale czy to zawsze tak wygląda?

Dlaczego pracodawcom opłaca się korzystać z agencji pracy tymczasowej?

W przypadku pracowników zewnętrznych odpada obsługa kadrowa – tą realizują agencje. Choć jest to oszczędność pośrednia to jednak… Wiadomo, że za tym idą też sprawy płatnych urlopów. Ich po prostu nie ma. Taki pracownik to tylko sztuka. Jak będzie trzeba agencja przyśle kogoś innego. Opiekun w agencji może mieć i 2000 „podopiecznych”. W firmach zatrudniających kilkaset osób w kadrach pracuje więcej niż jedna osoba. Coś z tego wynika. Przynajmniej czasami. Poszkodowanym zawsze będzie pracownik. Nie jest tylko tak jak napisał M. Wójcik, że pracownicy nie czują się związani z firmą. Bo i firma nie jest związana z pracownikiem. Ten może dla niej pozostać anonimowy. Ma być i tyle.

Dlaczego agencjom opłaca się ich działalność?

Że się opłaca to oczywiste. Podpisują umowę z firmą i dostarczają jej pracowników stosując własny system wynagrodzeń. W moim przypadku jestem w stanie nawet obliczyć przybliżone korzyści wynoszone przez pośrednika z mojej pracy. Limity przeliczane na punkty, które muszę przekroczyć w pracy by otrzymać coś więcej niż podstawowe wynagrodzenie to właśnie jest zysk pośrednika. Powyżej tych limitów też jeszcze sobie bierze „procent” od mojej pracy.

Dlaczego mi się opłaciło korzystać z agencji?

Nie mogłem znaleźć pracy. Jest ciężko. Agencje nie są oblegane przez poszukujących pracę więc miałem większe szanse. Nie dałem się złapać na lep późniejszej możliwości zatrudnienia bezpośrednio w firmie w której wykonuję pracę. Nie miałem pojęcia, że ktoś chce na mnie zarobić. Za długo pracowałem bez kontaktu z rynkiem pracy. Wziąłem więc to co dawali. W umowie zastrzeżono, że wynagrodzenie za okres szkolenia otrzymam po przepracowaniu pełnego miesiąca czyli z wypłatą za drugi miesiąc pracy. OK. Co miesiąc kolejna umowa zlecenie i świadomość, że utrzymuje się jeszcze pracowników biurowych i biura pośrednika.

Dlaczego niewolnictwo?

M. Wójcik przedstawił pewną tendencję w zatrudnieniu. Firmy coraz chętniej korzystają z usług agencji pracy tymczasowej bo im się to opłaca. Nie są dla pracowników pracodawcą i mogą sobie ich zmieniać bez oglądania się na kodeksy itp. Agencje podają, że ich pracownicy znajdują zatrudnienie w firmach w których pracują. I jest to być może prawda. Być może. Znów sięgnę po mój przykład. Agencja podpisała z firmą w której pracuje umowę zapobiegającą przechodzeniu pracowników. Warunek – dwa miesiące od zakończenia pracy dla agencji. Kto sobie może pozwolić na dwa miesiące bezrobocia lub która firma będzie czekać dwa miesiące na pracownika? Nie ma takiej opcji. I to jest niewolnictwo – zrobiono bowiem wiele by niewolnika zatrzymać. Nie ma się co łudzić – istnienie agencji pracy tymczasowej uderza w pracowników i pozbawia ich wielu praw. Korzyści odnoszą tylko agencje i firmy korzystające z ich usług. Korzyści jakie odnosi pracownik to właściwie dostęp do pracy, który miałby bez pośrednika gdyby ten nie mógł legalnie działać na rynku.

Fundamentalizm

Wyobrażam sobie świat w którym o wszystkim decydują przywódcy religijni. W którym spożywa się tylko produkty ze stemplem określonej organizacji religijnej (odpowiednio droższe oczywiście). W którym w rodzinie jedna osoba spędza całe dnie poza domem, a druga osoba zobowiązana jest z racji płci do zapewnienia tej drugiej odpowiednich warunków i zajmowania się domem, dziećmi itd. Świat w którym nie naucza się o świecie, a jedynie o religii i obowiązkach z nią związanych. Świat w którym każdy inny jest… wrogiem? Taki świat istnieje. Kiedyś w Polsce był nawet traktowany przez przybyszów z zachodu jako regionalna atrakcja.

Chasydzi to „barwny” element w opowieściach o czasach przed holocaustem. Ludzie nie z tego świata. Głęboko religijni. Wydaje się czasami, że się do tego świata chasydów zbliżamy gdy przyjeżdżają do Polski na groby cadyków. Tylko się wydaje. Brak kobiet nie znaczy przecież, ze w tym świecie kobiet nie ma. Kobiety nie przyjeżdżają ponieważ takie wyprawy do Polski to pielgrzymki religijne, a kobieta ma inną rolę do spełnienia w życiu społeczności religijnej. Ma zajmować się domem i dziećmi. Święte księgi są dla nich za trudne, a teksty religijne nawet zakazują studiowania ksiąg przez kobiety.

Anka Grupińska w książce „Najtrudniej jest spotkać Lilit: Opowieści chasydek” przybliża czytelnikom świat religijnych ortodoksów. Chodziła po ulicach na których kobiety i mężczyźni starają się nawzajem unikać. Po ulicach na których mężczyźni i kobiety powinni mieć skromnie spuszczony wzrok. Na ulicach, po których często nie jeżdżą nawet autobusy bo to jest świat zamknięty, hermetyczny. Wiele opowieści kobiet szczęśliwych w swoim życiu rodzinnym. Odnieść można wrażenie, że są to ludzie szczęśliwi gdyby nie… gdyby nie podobieństwo do tego co można poczytać o sektach religijnych. Tak jakby światopoglądy chasydek rozmawiających z Anką Grupińską były często ukształtowane w procesie prania mózgu.

Dwukrotnie chyba w książce pojawia się stwierdzenie, że w zamachach giną Żydzi niereligijni, że religijnych to nie dotyczy, że to nie na religijne osiedla spadają rakiety. Jest w tym jakaś wiara w to, ze religijni fundamentaliści się porozumieją, że nie będzie miedzy nimi niezgody. Coś w tym jest. Podobnie przecież dogadują się nacjonaliści. Miałem raz tego próbkę gdy zamieściłem informację o jednej z syjonistycznych organizacji działających w Puławach. Jej nazwa była podobna do organizacji skrajnie prawicowej Żabotyńskiego odezwał się więc jakiś nacjonalista z rewelacją, że to nacjonaliści. Pechowo w tym wypadku byli to syjoniści o poglądach bliskich komunistom. Dla polskiego nacjonalisty najważniejszy było, że to nacjonaliści choć nacjonalizm ten określiłbym na poziomie zbliżonym do nacjonalizmu PPS-frakcja rewolucyjna. Czy to jest nacjonalizm? Jaka jest różnica między nacjonalizmem, a tym co określamy patriotyzmem? Na to pytanie nie odpowiem. Przynajmniej nie teraz. A jaki ma to związek z chasydami? Ogromny. Ortodoksi są przeciwnikami państwa żydowskiego stworzonego przez syjonistów. Chcą państwa religijnego i czekają na nadejście Mesjasza, który takie państwo stworzy.

Teoretycznie Izrael jest państwem świeckim. Ale tylko teoretycznie. Świeckie państwo potrzebowało wsparcia ze strony społeczności religijnej. Otrzymało ją od partii religijnej Agudas Izrael. Partia ta reprezentowała niesyjonistyczne środowisko religijnych Żydów. W okresie międzywojennym była jedną z najliczniejszych partii w RP i jednocześnie jedną z najmniej aktywnych. Syjonistom chodziło o głosy. Religijnym Żydom chodziło zaś o to, by państwo nie było aż tak świeckie. Jeśli fundamentaliści dogadają się z fundamentalistami, a nacjonaliści z nacjonalistami to już nie można się dogadać gdy nacjonalizm odwołuje się do religii, a religia do nacjonalizmu. Mieszanka polityki z wiarą jest nie tylko wybuchowa ale też nie daje podstaw do spokoju. Państwo wyznaniowe i państwo świeckie to nie tylko skrajne podejścia do kwestii państwa, to także dwa światy. W jednym z tych światów nie ma miejsca dla wolności myśli i dla niezależnego myślenia.

Gdy wziąłem pierwszy raz do rąk książkę Izraela Szahaka „Żydowskie dzieje i religia. Żydzi i goje – XXX wieków historii” zostałem od razu poinformowany, że książkę tą sprzedawał jakiś antysemita. Wcale mnie to nie dziwi. Bo chociaż autor jest Żydem to atakuje on gwałtownie ortodoksyjnych Żydów. Atakuje także samo państwo – za uleganie ortodoksji. Wiele twierdzeń zawartych w książce skłoniło mnie do poszukiwania informacji o jej autorze jak i jakichś reakcji na jej publikację. O autorze niemal się nie pisze. Trochę w Wikipedii. Na temat tej książki pisze się zaś niewiele. Zwraca się jednak uwagę, że wiele informacji autora jest nieprawdziwych. Mi też jest trudno uwierzyć, że religia nakazuje Żydom oddawać cześć szatanowi. Zawarta w książce myśl – że Żydzi ortodoksyjni i reszta społeczności żydowskiej znają dwie różne interpretacje tej samej religii – sama podsuwa myśl kolejną: że autor sam zinterpretował to czego nie zna. Nie skreślam jednak całkowicie tej publikacji – jest ważna także dlatego, że skłania do poszukiwań w celu sprawdzenia zawartych w niej treści. Opowieści o ortodoksach w osiedlach na Zachodnim Brzegu nie są przecież wyssane z palca. Religijni nacjonaliści to chyba grupa najagresywniejsza. Są niebezpieczni. To do nich odnosi się wiele uwag dotyczących interpretacji słów o terytorium państwa żydowskiego wg świętych ksiąg.

Mieszanie polityki z religią jest metodą na ciągły niepokój. Nie ma chyba całkiem świeckich państw ale gdy o narodowości człowieka decydują duchowni to już chyba przesada. Nie lubię fundamentalistów. Nie mam za co. Oferują mi świat sekciarski w którym realizuje się „boskie” plany i nie ma czasu na własne zainteresowania. Świat w którym czytanie o czymś innym niż bóg jest zakazane. Świat w którym jest się dożywotnio zwolnionym z myślenia.

Bezrobotność

To jeszcze nie jest frustracja ale już trochę się złoszczę na obecną sytuację. Jestem w obcym mieście i jeszcze nie mam pracy. To złości. Ale jeszcze bardziej złości to jak działają instytucje, które z założenia miały pomagać bezrobotnym. Może to zbyt osobiste? Może pachnie ekshibicjonizmem? Może… Najwyżej wpis za jakiś czas skasuję – ten blog nie jest popularny i nigdy takim nie miał być.

Mam 46 lat i przeprowadziłem się do Warszawy. W poprzednim miejscu zamieszkania miałem pewną pracę i jakieś szanse na awans za kilka lat. By nie robić zamieszania w poprzedniej firmie zdecydowałem się na rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. Chciałem uczestniczyć w planowanych na następny rok zmianach i przeszkolić nowego pracownika na moje miejsce. Odszedłem więc zupełnie spokojnie i przeprowadziłem się do wynajętego w Warszawie mieszkania. Po urządzeniu się jako tako na miejscu zacząłem szukać pracy.

Ostatni raz bez pracy byłem kilkanaście lat temu. Zarejestrowany jako bezrobotny miałem problem z wyrejestrowaniem. Były jakiś sankcje gdybym tego nie zrobił w przewidzianym w ustawie terminie, a Urząd Pracy pracował w tych samych godzinach co ja. Musiałem więc wziąć dzień wolny zaraz po podjęciu pracy by się wyrejestrować. Nie wyglądało to najlepiej. Ale ten absurd to już podobno przeszłość i nie trzeba się teraz stawiać osobiście w Urzędzie, żeby się wyrejestrować. Jeszcze wcześniej, w okresie przemian ustrojowych zwolniłem się z pracy ponieważ zasiłek otrzymywała też żona bezrobotnego. Dwa zasiłki to było więcej niż moja pensja. Tylko przepisy… zmieniały się szybko. Straciłem prawo do zasiłku ponieważ studiowałem zaocznie. Gdybym się do tego nie przyznał podczas rejestracji być może nadal bym korzystał z zasiłku szukając lepszego zajęcia niż to z którego zrezygnowałem i do którego powróciłem po utracie praw do zasiłku.

Jeszcze nie było wtedy tak trudno o pracę. Problemy zaczęły się dopiero gdy likwidowano i prywatyzowano co się dało. Najpierw restrukturyzacja, później prywatyzacja, na koniec redukcja zatrudnienia i likwidacja nierentownych działów. Po tych krokach znalazłem się na poważnie na lodzie i odkryłem, że „rynek pracy” to nazwa skrywająca w małych miejscowościach nepotyzm. Bez znajomości nie było niemal szans na zdobycie pracy. Szczęśliwie byli znajomi i udało się zaczepić w jakiejś pracy. Przez kilkanaście lat powoli awansowałem startując z samego dołu. Drabinka awansów jeszcze się nie zakończyła gdy pojawiła się potrzeba wprowadzenia zmian w życiu. Przeprowadzka. Duże miasto z dużym rynkiem pracy. Wydawało mi się oczywiste, że zaczynam od rejestracji w Urzędzie Pracy choć wcześniej polecano mi przeglądanie ofert pracy w internecie. Ale przecież jest Urząd Pracy i posiada kadrę wykwalifikowanych pośredników. Może coś doradzą? Pomogą? Może uproszczą całe szukanie pracy.

Równia pochyła

Jak planowałem tak zrobiłem. Poszedłem do Urzędu Pracy. Daleko mi tam było ale oferty pracy… To cecha dużych miast – wszędzie jest daleko. Chodziło mi o dostęp do ofert pracy i pomoc profesjonalnego pośrednika. Bo chociaż wiem co potrafię i mogę robić to nie koniecznie orientuję się w tym czym zajmują się firmy składające oferty. No i zdawało mi się, że jako zarejestrowany będę miał dostęp do większej liczby ofert niż te udostępniane przez Urząd na jego stronie internetowej. Pośrednik mógłby też polecić mi jakieś szkolenia żebym zdobył większe kwalifikacje. Z tym oczywiście może być różnie. W przeszłości nie mogłem liczyć na szkolenia ze względu na wyższe wykształcenie… Ale to było kilkanaście lat temu. Teraz powinno być inaczej. Powinno.

Najpierw podszedłem do maszyny wydającej numerki. Wisiał z niej nieurwany kwitek więc go urwałem i wyrzuciłem. Stuknąłem w przycisk numerków do rejestracji i dostałem o numer wyższy od przed chwilą wyrzuconego. Oczywiści musiałem czekać aż przestaną wywoływać numerek wyrzucony. Pierwsze kroki nie muszą być pewne. Mogłem zarejestrować się do rejestracji ( :-) ) przez internet ale ponieważ dość często naprawiałem uszkodzone komputery i składałem nowe dla siebie i znajomych straciłem dawno zaufanie do działań wirtualnych. W pracy na szczęście obok systemu komputerowego prowadziliśmy równolegle przestarzały system papierkowy. Parę razy się to przydało. Ale odbiegam od tematu. Wracam więc do Urzędu.

Kolejka nie była długa. Szło dość szybko. Jeden z załatwionych interesantów zatrzymał się przy mnie i radośnie zakomunikował, że nie potrzebne były wszystkie świadectwa pracy bo do ubezpieczenia wystarczy zaświadczenie o zwolnieniu z zakładu karnego. Nie posiadając takiego zaświadczenia powinienem chyba żałować ale nie przyszedłem się ubezpieczać tylko znaleźć pracę. Gdy nadeszła moja kolej usiadłem na przeciwko urzędniczki i … musiałem poczekać ponieważ zawiesił się jej komputer. Poprosiła jednak o dowód osobisty i numerek. Gdy już system pracował musiałem jeszcze pokazać dyplom z uczelni. Stwierdzenie „humanistyczne” zabrzmiało jak przekleństwo. No cóż, humanistów jak „mrówków”. Na koniec jeszcze prośba o ostatnie świadectwo pracy. Przy jego lekturze pani się wyraźnie ożywiła. Pokazała mi jedną linijkę i oświadczyła, że gdyby napisano, że rozwiązanie umowy nastąpiło z powodu zmiany miejsca zamieszkania to przysługiwałby mi zasiłek po siedmiu dniach, a nie po trzech miesiącach. Tak jakby nie miało żadnego
znaczenia to, że nie mogę zarejestrować się jako bezrobotny bez zameldowania w Warszawie. Ale to była tylko rejestracja. Dalszą obsługę przeprowadzić mieli już pośrednicy. Zostałem zapisany na wizytę u pośrednika za 2 tygodnie. I swoją obecność miałem potwierdzić podpisem pod rygorem skreślenia z listy poszukujących pracy i bez prawa do ponownej rejestracji przez 120 dni. Na sam koniec pani rejestratorka poleciła mi bym udał się od razu do pośredników jeśli nie ma do nich kolejki.

Kolejki nie było. W jednym pokoju urzędowały trzy panie i miały dostęp do systemu w który wprowadzono moje dane podczas rejestracji. Najpierw zostałem przepytany: co chciałbym robić, jakie mam umiejętności. By to nieco ułatwić podałem pani moje CV w którym zamieściłem przynajmniej część informacji o umiejętnościach i doświadczeniu zawodowym. Ciekawe jednak, że pani już miała w głowie słowo klucz wg którego wyszukała mi ofertę pracy, którą i ja wcześniej widziałem na stronie Urzędu. Nie było to szczyt moich marzeń jednak zapytałem czy jako zarejestrowany mam dostęp do większej liczby ofert – myślałem, że tak to działa. Dowiedziałem się, że mogę pytać o oferty do których na stronie internetowej Urzędu nie dodano informacji o pracodawcy. Jednak są one przeznaczone dla zarejestrowanych bezrobotnych, a nie dla poszukujących pracy. Rejestracja więc dała mi… nakaz pojawienia się za dwa tygodnie u tej pani i nic więcej. A tak przy okazji, skoro zapytałem to pośrednik poinformowała mnie, że od nowego roku zmienią się przepisy i być może nie będę musiał być zameldowany by zarejestrować się jako bezrobotny z prawem do zasiłku.

Cała ta wyprawa to była tylko strata czasu. Odniosłem wrażenie, że pracownikom Urzędu Pracy zależy na tym, żebym dostał zasiłek ale nie pracę. Szukając ofert pracy na własną rękę znajdę ich więcej niż urzędnicy. Po co więc mi była cała ta rejestracja? Myślałem… Ech… za dużo myślałem. Trzeba zacząć przeglądać serwisy z ofertami, poszukać jakiegoś prywatnego biura pośrednictwa, pochodzić zostawiając po sobie CV. A Urząd? Urząd szuka chętnych do pobierania od niego zasiłków i zobligowanych do podejmowania prac interwencyjnych.

Po dwóch tygodniach

Kolejna wizyta w Urzędzie była równie pożyteczna jak ta pierwsza. Fakt: podałem inne słowo kluczowe i „poznałem” inne oferty pracy, tak jak poprzednie już przeze mnie wcześniej widziane. Obawiałem się jednego: że kolejną wizytę wyznaczy mi się znów na za dwa tygodnie. To ponad 10 km i wyprawa jest najzwyklejszą stratą czasu, który można poświęcić na szukanie pracy. Na szczęście zostałem potraktowany ulgowo i mogę już się nie przejmować tym, że w przypadku „nie stawienia się” w wyznaczonym terminie nie będę mógł się ponownie zarejestrować przez 120 dni. Pracy szukam.

Wyjazd rocznicowy

Czwarta rocznica powstania forum http://eksploratorzy.com.pl to mój trzeci wyjazd pod hałdę w Chwałowicach. Nie wiem czy to już tradycja ale nie mogłem nie być. Początkowo chciałem wziąć namiot i jechać spokojnie dwa dni w jedną stronę. Z map wychodziło mi jakieś 360 km w jedną stronę. Do przejechania na rowerze ale przy moim tempie z zarwaną nocą. Ostatecznie stanęło na jeździe w jedną stronę pociągiem do Gliwic i powrót na własnych dwóch kółkach. Jednak w ten sposób musiałem być jak Dr Jekyll i Mr Hyde – ciuchy rowerowe nie nadają się na ognisko na którym ja jeden byłbym taki "rowerowy". Jeszcze napoje na drogę. Kilka książek. I małe sakwy okazały się za małe. A szkoda, bo są poręczniejsze. Z dużymi zawsze trudniej mi się jeździło. Na pewno chodzi o wagę bagaży. Do dużych sakw w których mam więcej miejsca zawsze coś wrzuci się tylko dlatego, że jest na to miejsce. Wziąłem np pelerynę rowerową i ochraniacze na buty, a także drugie buty (bez bloków SPD). Butów używałem ale reszta? Trudno jest mi się przekonać do tego z czego korzystam bez zastanowienia gdy jadę do pracy. Może nie czuję się pewnie w tym stroju? A może po prostu nie chce mi się przebierać podczas jazdy? Nie ważne. Nad ograniczeniem się podczas pakowania jeszcze muszę popracować. Dzień przed wyjazdem popędziłem na dworzec PKP po bilet. Pani w kasie nie wierzyła, że "Łysica" jedzie 30 maja. Ja się dziwiłem, że nie ma tego pociągu 31 maja. A dobry jest. Chyba jedyny bezpośredni ode mnie który na Śląsku jest przed południem.

Prognozy pogody straszyły porannym deszczem. Faktycznie za Włoszczową zaczęło padać. Pociąg na trasie Chełm – Wrocław jest z tych wyjątkowych. Jest to odpowiednik dawnego pociągu pospiesznego i jednocześnie skład bardzo "osobowy". Czytałem kiedyś, że poseł, który wywalczył stworzenie tego połączenia teraz zabiega o zamianę składu na taki z normalnymi przedziałami. Póki co Przewozy Regionalne puszczają to co dały. Pociąg przewozi rowery, a to dla mnie było najważniejsze. Fakt, że nie w jakimś wagonie rowerowym tylko w przedziale na końcu składu ale to i tak lepiej niż w tych normalnych składach dalekobieżnych w których zwykle musiałem stać na końcu pociągu. Może mało jeżdżę koleją ale wagony do przewozu rowerów widziałem tylko na zdjęciach. I jeszcze musiałem z rowerem lecieć na drugi koniec pociągu w Kielcach. Tam skład zmienia kierunek jazdy więc pasażerowie muszą się przenosić. Co mnie trochę zdziwiło to uprzejmość. Uprzejmi byli ludzie proszący o to by mogli zapalić w przedziale gdy jechałem jeszcze sam w tym dużym przedziale. Uprzejmi byli kontrolerzy biletów, którzy pozamykali mi okna choć w pociągu włączone było ogrzewanie bez możliwości jego wyłączenia przez pasażerów. Za Kielcami uprzejma była pani kontrolerka pouczająca jadącego tym pociągiem chłopca ze szczenięciem na kolanach, że nie powinien przewozić psa bez klatki. Deszcz niemal tak samo uprzejmie lał się przez okna, których nie dawało się domknąć. Przez zaparowane szyby niewiele było widać. Strugi wody ciekły po podłodze przedziału. A ja i tak byłem zajęty czym innym. Na drogę wziąłem dwie książki. Pierwsza o Inkach w Polsce. Doczytywałem i właśnie wiozłem ją do właścicielki. Druga to "Zarys historii Żydów puławskich" Jarosława Batora. Kupiłem chyba jesienią. Czekała. Czekała na dobrą okazję. Taką jak ta podróż. Wiedziałem, że czymś mnie zirytuje i nie da zasnąć. Tak się stało. Już wcześniej słyszałem z ust osób które czytały tą książkę sformułowanie "ta nieszczęsna książka". Ano właśnie tak. Podobno po napisaniu przez autora była redagowana przez inne osoby i chyba coś niecoś od siebie te osoby dodały. I jeszcze jedna informacja o Bundzie w Puławach. W "Zarysie historii…" napisano powołując się na mnie, że Bund działał w Puławach. A mamy tylko poszlaki, nie mamy dowodów. Więcej tam jest odniesień do pracy, która nie pojawiła się w bibliografii na końcu "Zarysu historii…". To by potwierdzało pogłoski, że Jarosław Bator nie jest autorem całej książki. Jak pomyślę, że redaktorzy zgubili przetłumaczoną na angielski księgę pamiątkową Żydów puławskich to już mi tylko ręce opadają. Jest tam też informacja o dwóch synagogach drewnianych zanim powstała synagoga murowana. To już widziałem na Wirtualnym Sztetlu. Nie wiem skąd autorka tamtego tekstu miała takie informacje. Wg mnie drewniana była jedna i miała być zburzona po powstaniu murowanej. Gdyby nie konflikt dwóch grup chasydów puławskich to może byłaby tylko jedna? Może. Może wiedzielibyśmy więcej gdyby źródła nie ginęły.

Zirytowany wysiadłem z zaparowanego i zalanego pociągu o stację za wcześnie. Rower z sakwami nie jest lekki. Gdy zorientowałem się, że to pomyłka nie chciałem już wracać do pociągu. Już lepiej jechać w tym deszczu niż dalej się kisić w przedziale. Nie chciałem też ponownie dźwigać roweru. To byłby piąty raz tego dnia. Ale nie wiedziałem, że w Zabrzu muszę go wnieść na wiadukt nad peronami. Gdybym wiedział… Jeszcze w pociągu odkryłem, że urwany mam naciąg od zaczepu w jednej sakwie. Udało mi się to jakoś związać na sztywno i naciągnąć pasem. Sztywno i z lekkim luzem. Na nierównościach hałasowałem nieprzyjemnie. I nic na to nie mogłem poradzić.

A Zabrze choć słyszałem, że zakurzone i brudne wcale takim nie było. Przynajmniej podczas deszczu takim nie było. Pokręciłem się trochę po centrum zanim odnalazłem jakiś drogowskaz do Gliwic. Podczas jazdy deszcz przestał padać. A drogi niemal puste. Przed jedenastą a miasta jakby wymarłe. Jak na jazdę na rowerze warunki niemal idealne. Być może nie tylko ta "wczesna pora" ale i deszcz wpłynęły na to, że tak mało ludzi widziałem na drodze. Gdy deszcz przestał padać zaczęło przybywać samochodów. Ale przez Gliwice przejechałem jeszcze spokojnie. Tak samo cała droga do Rybnika – samochody były ale nie było im ze mną ciasno. Patrzyłem na to co obce przybyszowi z Lubelszczyzny. Na znaki zakazu wjazdu do lasu pod którymi napisano, że nie dotyczą pojazdów ALP i rowerzystów. Na znaki drogi dla pieszych z dopiskiem, że nie dotyczą rowerów. Na zatrzymujące się samochody gdy czekałem na przejściu dla pieszych. Na samochody, które omijały mnie w bezpiecznej odległości (nauka jazdy czekała na wolny drugi pas, bez tego jechała za mną). O podobnych cudach opowiadałem dwa lata temu w Piotrkowie Trybunalskim. Słuchacze mieli nadzieję, że to się po Polsce rozejdzie. Jestem pesymistą. Uważałem, że ze Śląska zawsze dobrze rozchodził się po Polsce tylko węgiel. I jak dotąd nie zauważyłem w swoich okolicach wyraźnej poprawy. Jak był dziki wschód tak jest nadal.

Następnego dnia chciałem sprawdzić jakie są możliwości dojechania do Tarnowskich Gór z ominięciem centrum Gliwic. Wcześniej już sobie taką drogę wyznaczyłem za pomocą map Google. Jest tam opcja podróży na rowerze. Na mapach naniesione są ścieżki rowerowe. Są takie nad Jeziorem Rybnickim ale Google nie chciało nimi mnie przeciągnąć. Trasa uparcie trzymała się asfaltu. Niedoróbka Google, czy działanie celowe? Faktem jest, że szutrowe ścieżki były po deszczach zalane. A w paru miejscach po rozkopaniu ich nawierzchnia była bardzo miękka. Ten dzień zaczął się deszczowo, a ja zacząłem od sprawdzenia dokąd prowadzi żółty szlak rowerowy w Jankowicach. Dojechałem do studzienki.

Od studzienki, zaraz po deszczu chyba najlepiej było po prostu wrócić do Jankowic. A ponieważ studzienka ma związek z kościołem w Jankowicach nie powinienem pominąć zdjęcia kościoła.

Od tego miejsca już rozpoczęło się właściwie przebijanie przez Rybnik. Nie mam w głowie planu miasta. Jechałem na wyczucie. A że Endomonto nagrywało ślad przejazdu mogłem zobaczyć później, że trochę to sobie skomplikowałem dodając 2 kilometry. Ale przejechałem do ulicy Rudzkiej. Tu już mogłem się kierować drogowskazami. Interesował mnie przejazd w kierunku Rud. Tak trochę po ścieżkach, trochę po asfalcie dojechałem do zapory przez którą biegną chyba dwa szlaki rowerowe. Rzut obiektywu na elektrownię i Rybnik.

Za zaporą znów skorzystałem ze szlaków choć nie wiedziałem dokąd mnie zaprowadzą. Tutaj też drogi były szutrowe. Na drzewach widziałem znaki ostrzegające przez końmi. Raz tylko sprawdziłem czy są tu głębokie kałuże. Kolejne wolałem już omijać. Dojechałem do muzeum z kolejką wąskotorową. Postanowiłem tu zajechać jeszcze raz gdy będę już jechał do Puław. Nie zatrzymałem się ponieważ nie wiedziałem jeszcze dokąd przez lasy dojechałem. A zaraz był kościół i koniec Rud.

To moje skrzywienie… Kościół nie zwrócił mojej uwagi ale nagrobki żołnierzy z I wojny światowej nie uszły mojej uwagi gdy przejeżdżałem. Było hamowanie i zdjęcia :)

Słońce już nieźle przypiekało. Na szczęście do Sośnicowic miałem trochę lasów. A jechało się lekko – wiatr pchał. Czas jaki dotąd upłynął już stawiał pod znakiem zapytania dojechanie do Tarnowskich Gór – chciałem wrócić przed piętnastą. A właśnie zaczynała mnie boleć głowa – migrena. Za Sośnicowicami znalazłem się na przedpolu Gliwic. Przywitali mnie trzej kolarze. Jeden już porasta roślinnością z powodu długiego przebywania w trasie.

Za pomnikiem z rowerzystami trochę pobłądziłem sugerując się ścieżką rowerową. Najwyraźniej nie po to tutaj ona powstała by omijać Gliwice. Dojechałem do Czechowic. Dalsza droga wydawała się prosta. Ból był już nieznośny, a powrót pod wiatr. Odpuściłem więc sobie ciąg dalszy trasy i zawróciłem. Tym razem jednak nie omijałem centrum Rud jadąc przez lasy. Pooglądałem sobie były klasztor cystersów. Jeszcze jest miejscami remontowany.

Są w Rudach jeszcze dwa co najmniej budynki zabytkowe. Szukając ich natrafiłem na coś bardziej mnie interesującego – pomnik poległych w I wojnie światowej mieszkańców tych okolic. I z dalszego szukania zrezygnowałem.

Trochę znów pojechałem ścieżkami rowerowymi. Kałuże już zdążyły przez te parę godzin trochę się zmniejszyć ale i tak nie wyglądało to dobrze.

W Rybniku pobłądziłem. Ale to nic nowego. Błądzenie tym razem miało jednak pewien cel. Chciałem odnaleźć jakiś sklep rowerowy. Pakując się do wyjazdu odkryłem, że nie posiadam już zapasowych dętek. Dwie najnowsze kupione jesienią zdążyłem już założyć na obręcze. A myślałem, że jeszcze sobie gdzieś leżą i czekają na nieszczęśliwe wypadki. Sklep znalazłem. Dętki, choć do nieco szerszych opon ale o odpowiedniej średnicy kół dostałem. Już mogłem spokojniej myśleć o planowanym powrocie do Puław. A na razie coraz bliżej było do imprezy forumowej.

Tradycyjnie w tradycyjnym miejscu. Chyba jestem konserwatystą. Dobrze się czuję na przełomie maja i czerwca pod hałdą w Chwałowicach. Przez rok ludzie się nie zmienili. Tylko tym razem było nas mniej. A i tak nie ze wszystkimi się pogadało. Deszcz odpuścił gdy już się zaczęło. I było siedzenie przy ognisku i gadanie, gadanie, gadanie…

W niedzielę, dnia następnego opuściłem gościnny dom Igiełek. Dziękuję za gościnę Kumari, Igiełce i Montenegro :) Wracać musiałem. Czwartego czerwca chciałem być w Puławach. A jazda miała mi zająć więcej niż jeden dzień. Zwłaszcza, że nie startowałem wcale o świcie. Bez wyspania się nawet bym nie próbował przejechać tej trasy. Z obciążeniem trudno jest się rozpędzić choć jak już się rozpędzi to i wyhamować trudno. W tym akurat pomagały podjazdy i delikatny wiatr.

Zacząłem tak jak podczas próby przejazdu z 31 maja. Może tylko mniej się kręciłem po Rybniku. Znów wjechałem na szlaki rowerowe nad jeziorem. Tym razem było dużo rowerzystów. W końcu to niedziela. Dzień wolny. Przed zaporą moje sakwy zainteresowały rowerzystę z Zabrza. I od sakw rozpoczęła się rozmowa. Zapomniałem o tym, że chciałem sfotografować znaki ostrzegające rowerzystów przez końmi. Zapomniałem o fotografowaniu muzeum kolejki w Rudach. I od Rud już jechałem dalej sam. Przez Sośnicowice. Przez Gliwice.

I chociaż miałem w planach przejazd przez Pyskowice wcale do nich nie dojechałem. Na mapach zobaczyłem, że mogę przejechać drogami o mniejszym natężeniu ruchu i może nawet nieco drogę skrócić. Może. Często te moje skróty wydłużają przejazd. Nawet nie wiem jak było tym razem. Jechałem przez Ziemięcice. Przez pomyłkę znalazłem się w pobliżu ruin starego kościoła. Lubię takie pomyłki.

Kamieniec i Zbrosławice wydawały się warte pozwiedzania ale trochę się spieszyłem. Z tego samego powodu bez zatrzymywania przejechałem przez Tarnowskie Góry. Przejeżdżałem obok tamtejszego zamku. Może jeszcze będę się w tych okolicach kręcić. Na razie miałem zaplanowany przejazd przez drogi, których zupełnie nie znałem. Nawet nie wiedziałem czy są przejezdne i oznakowane. Z Miastkówka Śląskiego do Bibieli przejazd wydawał się jeszcze prosty. I tak było. Nawierzchnia asfaltowa.

Wiele miejsc postoju.

Dopiero za Bibielą zaczęło to wyglądać trochę inaczej. Zanim wjechałem w drogi szutrowe zapytałem, czy uda mi się przejechać do Koziegłów. Ale pytany człowiek jeszcze tak jechać nie próbował. Jechał przez te lasy ale do innej miejscowości. Bliżej Woźników, które ja chciałem lasami ominąć. Pocieszałem się, że mam oznakowane szlaki rowerowe. I to dwa razem.

Czerwony z numerem 1 odbił w lewo po niecałych stu metrach. Niebieski z numerem 23 leciał przez około 3 km tak jak chciałem. Ale i on w końcu odszedł od drogi najczęściej używanej. I tak wpuściłem się w bagna.

Gdy dojechałem do drogowskazu wskazującego Woźniki wiedziałem, że mam jechać dalej prosto. Droga miała wiele odgałęzień, których ma mapie nie miałem. Trzymałem się więc własnego cienia, tzn starałem się by był cały czas przede mną. I jakoś się udało. Nie zawsze było łatwo.

Był też kawałek piaszczysty. Był kawałek zalany wodą z ogromną dziurą pod wodą. Ale nawet woda była przejrzysta i dziurę widziałem. To był odcinek którego obawiałem się najbardziej. 9 km drogi przez las. Nie wiem czy błądziłem. Może dałoby się krócej. Mi wystarczyło to, że dojechałem do Cynkowa. Dalej już miałem mieć asfalt i drogowskazy. Tak mi się przynajmniej wydawało. W Cynkowie kupiłem wodę by obmyć nogi z błota. I zaraz za zabudowaniami mijałem siedemnastowieczny kościół cmentarny.

Koziegłowy zaskoczyły mnie brukowanymi drogami. Nie miałem pewności jak zachowają się na nim moje opony. Ale na szczęście nie był mokry. Dlatego gdy pod Domem Kultury jeden z aniołów na szczudłach schylił się by przybić ze mną "piątkę" podjechałem bez hamowania i "przybiłem". Zapraszali do środka. Najwyraźniej była tam jakaś impreza. A ja w drodze. I nawet nie wiedziałem co też będzie się tam działo. Pisząc sprawdziłem na stronie gminy Koziegłowy. To był spektakl charytatywny "Zakochana syrenka" w którym aktorami byli politycy i przedsiębiorcy. Pomysł ciekawy. Ale chyba nie tego szukałem. Bardziej interesowały mnie znaki wskazujące pobliskie zamki. Zastanawiałem się czy będę je miał przy samej drodze, czy gdzieś dalej? W tym drugim wypadku ich oglądanie odpadało. Na pewno nie chciałem jechać do nich o zmroku, a ten się powoli i nieubłaganie zbliżał. Byłem też coraz bliżej Żarek. A tam czekały na mnie cmentarz żydowski i synagoga. Synagogę widać doskonale, a na cmentarz prowadzą przyjezdnych rozmieszczone przy wszystkich chyba głównych drogach Żarek drogowskazy.

Cmentarz zadbany. Podobno największy na Jurze. Synagoga też spora i zadbana.

Za Żarkami zacząłem się przygotowywać do nocy. Nasmarowałem łańcuch. Wyciągnąłem z sakw bluzę i kamizelkę odblaskową. Włączyłem światła. Z tym ostatnim był mały problem. Przednie, na dynamo nie chciało świecić. Było jeszcze bateryjne ale lampa na dynamo w porównaniu z nim to potęga. Trzeba było to jakoś naprawić. Tylko nie wiedziałem co. Jak już udało mi się ją odpalić zgasła po kilku kilometrach i już nic nie pomagało. W Koniecpolu, w świetle latarni mogłem się temu przyjrzeć lepiej. Rozebrałem wtyczkę. Oczyściłem nożem styki i… już było wszystko OK. Proste. Jak się jeździ to się brudzi. Nie tylko w miejscach widocznych.

W Koniecpolu pierwsze ostrzeżenie – znak informujący o remoncie drogi na długości 40 km. Fajnie. Myślałem, że będzie 40 km wybojów, dziur i ruch wahadłowy. Dziury były głównie w terenie zabudowanym. Wahadła chyba tylko dwa. A poza tym nowiutka nawierzchnia i bardzo mały ruch samochodów. Świerszcze grały, żaby kumkały. Tylko gwiazd na niebie mi brakowało i księżyca. No nie tylko. Brakowało też tablic z nazwami miejscowości. I tablic z podanymi odległościami. Tzn jedną taką widziałem jeszcze w Koniecpolu ale przy Kielcach albo nie było cyferek, albo nie były odblaskowe bo ich nie zauważyłem. A na mapach wcześniej nie sprawdzałem jakie odległości mam do przejechania w województwie świętokrzyskim. Trochę żałowałem, że w ciemnościach nie zobaczę pałacu w Koniecpolu, kirkutu we Włoszczowej. Ale planowałem przejazd przez Skarżysko-Kamienną i tam też miałem odwiedzić cmentarz żydowski. W Łopusznie mijałem kościół.

I zastanawiałem się. Do Skarżyska-Kamiennej planowałem jazdę przez Mniów. Do Mniowa jak i dalej miałem jechać drogami bocznymi. Wiły się na mapach i rozgałęziały. W nocy łatwo o pomyłkę. I nie wiadomo czy dojechałbym po wschodzie słońca czy wcześniej. W myśleniu nad dalszą trasą wcale nie pomagał deszcz, który właśnie zaczął padać. Założyłem, że to tylko przelotny opad i nie wyciągałem peleryny i ochraniaczy. Założyłem tylko pod kamizelkę lekką wiatrówkę. Ona też trochę przed deszczem chroniła. Zatrzymywałem się w wiatach przystankowych gdy deszcz się wzmagał. Drogowskaz do Mniowa minąłem. Nie chciałem ryzykować zabłądzenia w nocy. Gdybym tylko wiedział jak będzie dalej. Może jednak pojechałbym przez Mniów. Przecież to wszystko jedno czy zgubię się w lesie czy w mieście. A wszystko przez remonty dróg. Najpierw był objazd do Kielc. Z tego co napisano na tablicach wynikało, że mam nadłożyć ok. 7 km. To mało. Po wjechaniu do Kielc znaki objazdu stały się znacznie rzadsze. Kierowcom samochodów może to wystarcza. Za to częściej były wiaty przystankowe i mogłem się częściej chronić przed deszczem. Już się nie spieszyłem. Chciałem tylko przedostać się do drogi do Nowej Słupi. Ale remonty. Pobłądziłem. Na pewno ponad godzinę się kręciłem po Kielcach szukając właściwej drogi. Jak już był jakiś drogowskaz to zaraz był też objazd. Tylko laminowanej mapie to nie przeszkadzało. Mapie na której ani nie było zaznaczonych objazdów i zakazów wjazdu, ani nie było zaznaczone, że droga krajowa 74 z której chciałem pojechać do Nowej Słupi jest teraz S74 i rowerem po niej nie pojadę.

Świt zastał mnie podczas jazdy wzdłuż eski po ścieżce rowerowej. Już wiedziałem, że zabłądziłem mijając zjazd w kierunku Łodzi. To tam miałem pojechać i byłoby wszystko prostsze. Albo nie wszystko. Problem z S74 miałbym przecież dalej. Tylko byłoby jeszcze ciemno. Ale gdyby było ciemno to może nie zauważyłbym w Domaszewicach szlaku rowerowego który zaprowadził mnie na podmokłe łąki. Jak bym nim nie pojechał szybciej bym dotarł do Woli Kopcowej i nie zrobiłbym zdjęcia tamtejszej kaplicy.

O kaplicy wiadomo tylko, że stanęła w Woli Kopcowej w XIX wieku. Czy wcześniej stała gdzie indziej nie wiadomo na pewno. Mogła być wybudowana już w tym miejscu w XIX wieku.

Deszcz już nie padał. Nisko zawieszone chmury skrywały szczyty. Czasami z nich coś kapało. Ale to już nie był deszcz. Droga miała mnie zaprowadzić przez Świętą Katarzynę do Bodzentyna. Pomysł z przejazdem przez Ostrowiec Świętokrzyski i Sienno już był nieaktualny. Teraz miałem na trasie Starachowice i Iłżę. Miałem też problem. Od początku trasy lekko bolało mnie jedno ścięgno w lewej nodze. Teraz ten ból już był duży. Wzmagał się podczas podjazdów. Myślałem, że to jakieś skurcze i próbowałem to rozchodzić. Następnego dnia też bolało. Mocniej gdy dźwigałem zakupy w prawej ręce. Prawdopodobnie nadwyrężyłem ścięgno dźwigając rower z sakwami. Rozchodzenie nic nie dało. Tylko tyle, że podczas marszu mniej bolało.

W Bodzentynie zajechałem na rynek. W poprzednim roku był rozkopany i nie dawało się podejść do kolumny z pomnikiem świętego Floriana. Tu nic się nie zmieniło. Zmiany są widoczne tylko na drogach dojazdowych.

Z daleka Bodzentyn wcale nie był u stóp góry. Chmury ją obcięły.

W Rzepinie nie było lepiej.

Ale w Starachowicach już było lepiej. Zajechałem pod cmentarz żydowski. Nie miałem zamiaru wchodzić. Na pewno nie na mokro.

Do Iłży właściwie się dowlokłem. Po drodze trochę podniosłem siodełko. Jak już mnie bolało zauważyłem, że nie prostuję całkiem nogi pedałując. To dlatego, że w butach przesunąłem kilka dni wcześniej bloki. Nogę już prostowałem ale bolało nadal.

W Iłży wieża zamku skrywa się pod charakterystyczną parasolką.

Czytałem, że ostatnio modne jest fotografowanie jedzenia. Ja też jestem trendy. Zdjęcie drożdżówki, wykonane w Iłży.

Zaraz wyszło słońce i humor mi się znacznie poprawił. Noga boli ale tylko jedna i to nie cała i tylko gdy nią ruszam. Jest więc prawie dobra. Przemokłem ale szybko wyschłem. Jak się mało ma na sobie to nie ma co zamoknąć. Obcisłe schnie szybciej i nie koniecznie chodzi o styl.

Gdzieś za Kazanowem. Tradycyjny letni zestaw kwiatów polnych.

Nieco dalej. Było tak blisko. Nie po raz pierwszy. Raz sprawdziłem. Nic ciekawego. Zwykłe Szczęście.

Od Szczęścia do Dobrosławowa jechało się całkiem fajnie. Już wyschły nawet skarpety. Niepokoiła mnie tylko chmura na wschodzie. Wyglądała na burzową. Nie tylko skarpety zmokły zanim w Dobrosławowie dojechałem do wiaty przystankowej. Nie chowałbym się. Blisko już Puławy. Ale coś szczypało mnie w ręce. I nie był to kwaśny deszcz. Zdążyłem przed większą porcją gradu schować się pod dachem. Kilka minut i już tylko jezdnia była mokra. Puławy też były mokre. Wisła tak jak wiosną wypełniła całe koryto. A ja zdjąłem mokre ciuchy i wypiłem kawę. Dojechałem. Później niż planowałem. Ale dojechałem mimo bólu który wydawało się, że mi to uniemożliwi. Kolejne zwycięstwo. Zwycięstwo nad sobą.