Zysk czy strata?

Jako nastolatka moja babcia próbowała popełnić samobójstwo. Brzydko mówiąc – poderżnęła sobie gardło. Lekarz, który ją ratował, poradził by za następnym razem cięła tętnice szyjne. Dobry lekarz. Dobrze radził. Następnego razu nie było. A ja przypomniałem sobie o tym dopiero czytając Człowieka z wysokiego zamku (bardziej podobał mi się Ubik tego samego autora). Kilka lat temu.

A gdyby tak… Co tracę? Takie myśli mam gdy dopadają mnie migreny. Hedonizm. Umierając nie żegnam się z życiem tylko z bólem. O zysku nie ma mowy ale czy coś tracę? Może świat tylko zyskuje na tym? Bo jak jest jakaś strata, to jest też jakiś zysk. Konto teowe jest jak krzyż… Luźne skojarzenie. Ale nachodzi mnie czasem myśl w bólu, by pójść nad Wisłę. Położyć się w trawie i zasnąć/zniknąć. Bez żadnych listów, pożegnań itp. Bo żegnam się tylko z bólem. Mam prawo sam decydować o swoim życiu więc chyba mogę decydować też o swojej śmierci? Ale… Jeżeli brak mi odwagi? Jeżeli nie mam siły?… Dlaczego pomoc nie może być legalna? I doszedłem do eutanazji, czyli zboczyłem z trasy. Eutanazja to przecież pomoc innych ludzi. Ludzi, którzy nie czują mojego bólu. Którzy może mi może współczują i może chcą pomóc…

Ostatnio wiele pisano o depresji. Co jakiś czas pisze się o czymś dotąd przemilczanym. Wstydliwym. O migrenach też pisano. Pisano, że nieuleczalne. Można tylko leczyć objawowo – czyli usuwać ból. A jak zdarzy się, że siedzisz w pracy. Ból się właśnie zaczął. Nie masz tabletek. Nie masz na tabletki. Siedzisz w pracy i wyjesz z bólu. Tak… Należy się cieszyć, że jest praca. Bo możesz siedzieć w domu (bez pracy i pieniędzy) i wyć z bólu. Ból jest taki sam. Koszty jego leczenia też są takie same. I może być tak, że kogoś nie stać. I może być tak, że tabletki nie pomogą, bo wszystko co łykasz zaraz zwracasz… (tak silnych ataków nie mam od lat – na szczęście). Lekarz pomoże. Idziesz do przychodni. Robią zastrzyk. Czasem kilka bo trzeba jeszcze wzmocnić flaka, który ledwo dotarł do przychodni. Ból mija i czujesz zmęczenie. Bo ból męczy. Chcesz odpocząć. Ale już nie boli więc do pracy…

Brakuje rozwiązań politycznych. Migrena pozostaje problemem prywatnym. Boli głowa? Weź tabletkę. A może ja bym już wolał tak nad tą Wisłę. Położyć się w trawie… Budżet państwa poradzi sobie bez jednego podatnika. NFZ będzie miał problem z głowy….

Zaczynają działać tabletki. Zimno na dworze i ciemno. Nie chcę iść nad Wisłę. Tym razem straciłem/pożegnałem ból.

Praca tymczasowa

Korzystając z „usług” agencji pracy tymczasowej stajemy się niewolnikami? Tak to przedstawiał Marcin Wójcik w opublikowanym przez Gazetœ Wyborczą artykule „Niewolnik do wynajęcia” . Ale czy to zawsze tak wygląda?

Dlaczego pracodawcom opłaca się korzystać z agencji pracy tymczasowej?

W przypadku pracowników zewnętrznych odpada obsługa kadrowa – tą realizują agencje. Choć jest to oszczędność pośrednia to jednak… Wiadomo, że za tym idą też sprawy płatnych urlopów. Ich po prostu nie ma. Taki pracownik to tylko sztuka. Jak będzie trzeba agencja przyśle kogoś innego. Opiekun w agencji może mieć i 2000 „podopiecznych”. W firmach zatrudniających kilkaset osób w kadrach pracuje więcej niż jedna osoba. Coś z tego wynika. Przynajmniej czasami. Poszkodowanym zawsze będzie pracownik. Nie jest tylko tak jak napisał M. Wójcik, że pracownicy nie czują się związani z firmą. Bo i firma nie jest związana z pracownikiem. Ten może dla niej pozostać anonimowy. Ma być i tyle.

Dlaczego agencjom opłaca się ich działalność?

Że się opłaca to oczywiste. Podpisują umowę z firmą i dostarczają jej pracowników stosując własny system wynagrodzeń. W moim przypadku jestem w stanie nawet obliczyć przybliżone korzyści wynoszone przez pośrednika z mojej pracy. Limity przeliczane na punkty, które muszę przekroczyć w pracy by otrzymać coś więcej niż podstawowe wynagrodzenie to właśnie jest zysk pośrednika. Powyżej tych limitów też jeszcze sobie bierze „procent” od mojej pracy.

Dlaczego mi się opłaciło korzystać z agencji?

Nie mogłem znaleźć pracy. Jest ciężko. Agencje nie są oblegane przez poszukujących pracę więc miałem większe szanse. Nie dałem się złapać na lep późniejszej możliwości zatrudnienia bezpośrednio w firmie w której wykonuję pracę. Nie miałem pojęcia, że ktoś chce na mnie zarobić. Za długo pracowałem bez kontaktu z rynkiem pracy. Wziąłem więc to co dawali. W umowie zastrzeżono, że wynagrodzenie za okres szkolenia otrzymam po przepracowaniu pełnego miesiąca czyli z wypłatą za drugi miesiąc pracy. OK. Co miesiąc kolejna umowa zlecenie i świadomość, że utrzymuje się jeszcze pracowników biurowych i biura pośrednika.

Dlaczego niewolnictwo?

M. Wójcik przedstawił pewną tendencję w zatrudnieniu. Firmy coraz chętniej korzystają z usług agencji pracy tymczasowej bo im się to opłaca. Nie są dla pracowników pracodawcą i mogą sobie ich zmieniać bez oglądania się na kodeksy itp. Agencje podają, że ich pracownicy znajdują zatrudnienie w firmach w których pracują. I jest to być może prawda. Być może. Znów sięgnę po mój przykład. Agencja podpisała z firmą w której pracuje umowę zapobiegającą przechodzeniu pracowników. Warunek – dwa miesiące od zakończenia pracy dla agencji. Kto sobie może pozwolić na dwa miesiące bezrobocia lub która firma będzie czekać dwa miesiące na pracownika? Nie ma takiej opcji. I to jest niewolnictwo – zrobiono bowiem wiele by niewolnika zatrzymać. Nie ma się co łudzić – istnienie agencji pracy tymczasowej uderza w pracowników i pozbawia ich wielu praw. Korzyści odnoszą tylko agencje i firmy korzystające z ich usług. Korzyści jakie odnosi pracownik to właściwie dostęp do pracy, który miałby bez pośrednika gdyby ten nie mógł legalnie działać na rynku.

Bezrobotność

To jeszcze nie jest frustracja ale już trochę się złoszczę na obecną sytuację. Jestem w obcym mieście i jeszcze nie mam pracy. To złości. Ale jeszcze bardziej złości to jak działają instytucje, które z założenia miały pomagać bezrobotnym. Może to zbyt osobiste? Może pachnie ekshibicjonizmem? Może… Najwyżej wpis za jakiś czas skasuję – ten blog nie jest popularny i nigdy takim nie miał być.

Mam 46 lat i przeprowadziłem się do Warszawy. W poprzednim miejscu zamieszkania miałem pewną pracę i jakieś szanse na awans za kilka lat. By nie robić zamieszania w poprzedniej firmie zdecydowałem się na rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. Chciałem uczestniczyć w planowanych na następny rok zmianach i przeszkolić nowego pracownika na moje miejsce. Odszedłem więc zupełnie spokojnie i przeprowadziłem się do wynajętego w Warszawie mieszkania. Po urządzeniu się jako tako na miejscu zacząłem szukać pracy.

Ostatni raz bez pracy byłem kilkanaście lat temu. Zarejestrowany jako bezrobotny miałem problem z wyrejestrowaniem. Były jakiś sankcje gdybym tego nie zrobił w przewidzianym w ustawie terminie, a Urząd Pracy pracował w tych samych godzinach co ja. Musiałem więc wziąć dzień wolny zaraz po podjęciu pracy by się wyrejestrować. Nie wyglądało to najlepiej. Ale ten absurd to już podobno przeszłość i nie trzeba się teraz stawiać osobiście w Urzędzie, żeby się wyrejestrować. Jeszcze wcześniej, w okresie przemian ustrojowych zwolniłem się z pracy ponieważ zasiłek otrzymywała też żona bezrobotnego. Dwa zasiłki to było więcej niż moja pensja. Tylko przepisy… zmieniały się szybko. Straciłem prawo do zasiłku ponieważ studiowałem zaocznie. Gdybym się do tego nie przyznał podczas rejestracji być może nadal bym korzystał z zasiłku szukając lepszego zajęcia niż to z którego zrezygnowałem i do którego powróciłem po utracie praw do zasiłku.

Jeszcze nie było wtedy tak trudno o pracę. Problemy zaczęły się dopiero gdy likwidowano i prywatyzowano co się dało. Najpierw restrukturyzacja, później prywatyzacja, na koniec redukcja zatrudnienia i likwidacja nierentownych działów. Po tych krokach znalazłem się na poważnie na lodzie i odkryłem, że „rynek pracy” to nazwa skrywająca w małych miejscowościach nepotyzm. Bez znajomości nie było niemal szans na zdobycie pracy. Szczęśliwie byli znajomi i udało się zaczepić w jakiejś pracy. Przez kilkanaście lat powoli awansowałem startując z samego dołu. Drabinka awansów jeszcze się nie zakończyła gdy pojawiła się potrzeba wprowadzenia zmian w życiu. Przeprowadzka. Duże miasto z dużym rynkiem pracy. Wydawało mi się oczywiste, że zaczynam od rejestracji w Urzędzie Pracy choć wcześniej polecano mi przeglądanie ofert pracy w internecie. Ale przecież jest Urząd Pracy i posiada kadrę wykwalifikowanych pośredników. Może coś doradzą? Pomogą? Może uproszczą całe szukanie pracy.

Równia pochyła

Jak planowałem tak zrobiłem. Poszedłem do Urzędu Pracy. Daleko mi tam było ale oferty pracy… To cecha dużych miast – wszędzie jest daleko. Chodziło mi o dostęp do ofert pracy i pomoc profesjonalnego pośrednika. Bo chociaż wiem co potrafię i mogę robić to nie koniecznie orientuję się w tym czym zajmują się firmy składające oferty. No i zdawało mi się, że jako zarejestrowany będę miał dostęp do większej liczby ofert niż te udostępniane przez Urząd na jego stronie internetowej. Pośrednik mógłby też polecić mi jakieś szkolenia żebym zdobył większe kwalifikacje. Z tym oczywiście może być różnie. W przeszłości nie mogłem liczyć na szkolenia ze względu na wyższe wykształcenie… Ale to było kilkanaście lat temu. Teraz powinno być inaczej. Powinno.

Najpierw podszedłem do maszyny wydającej numerki. Wisiał z niej nieurwany kwitek więc go urwałem i wyrzuciłem. Stuknąłem w przycisk numerków do rejestracji i dostałem o numer wyższy od przed chwilą wyrzuconego. Oczywiści musiałem czekać aż przestaną wywoływać numerek wyrzucony. Pierwsze kroki nie muszą być pewne. Mogłem zarejestrować się do rejestracji ( :-) ) przez internet ale ponieważ dość często naprawiałem uszkodzone komputery i składałem nowe dla siebie i znajomych straciłem dawno zaufanie do działań wirtualnych. W pracy na szczęście obok systemu komputerowego prowadziliśmy równolegle przestarzały system papierkowy. Parę razy się to przydało. Ale odbiegam od tematu. Wracam więc do Urzędu.

Kolejka nie była długa. Szło dość szybko. Jeden z załatwionych interesantów zatrzymał się przy mnie i radośnie zakomunikował, że nie potrzebne były wszystkie świadectwa pracy bo do ubezpieczenia wystarczy zaświadczenie o zwolnieniu z zakładu karnego. Nie posiadając takiego zaświadczenia powinienem chyba żałować ale nie przyszedłem się ubezpieczać tylko znaleźć pracę. Gdy nadeszła moja kolej usiadłem na przeciwko urzędniczki i … musiałem poczekać ponieważ zawiesił się jej komputer. Poprosiła jednak o dowód osobisty i numerek. Gdy już system pracował musiałem jeszcze pokazać dyplom z uczelni. Stwierdzenie „humanistyczne” zabrzmiało jak przekleństwo. No cóż, humanistów jak „mrówków”. Na koniec jeszcze prośba o ostatnie świadectwo pracy. Przy jego lekturze pani się wyraźnie ożywiła. Pokazała mi jedną linijkę i oświadczyła, że gdyby napisano, że rozwiązanie umowy nastąpiło z powodu zmiany miejsca zamieszkania to przysługiwałby mi zasiłek po siedmiu dniach, a nie po trzech miesiącach. Tak jakby nie miało żadnego
znaczenia to, że nie mogę zarejestrować się jako bezrobotny bez zameldowania w Warszawie. Ale to była tylko rejestracja. Dalszą obsługę przeprowadzić mieli już pośrednicy. Zostałem zapisany na wizytę u pośrednika za 2 tygodnie. I swoją obecność miałem potwierdzić podpisem pod rygorem skreślenia z listy poszukujących pracy i bez prawa do ponownej rejestracji przez 120 dni. Na sam koniec pani rejestratorka poleciła mi bym udał się od razu do pośredników jeśli nie ma do nich kolejki.

Kolejki nie było. W jednym pokoju urzędowały trzy panie i miały dostęp do systemu w który wprowadzono moje dane podczas rejestracji. Najpierw zostałem przepytany: co chciałbym robić, jakie mam umiejętności. By to nieco ułatwić podałem pani moje CV w którym zamieściłem przynajmniej część informacji o umiejętnościach i doświadczeniu zawodowym. Ciekawe jednak, że pani już miała w głowie słowo klucz wg którego wyszukała mi ofertę pracy, którą i ja wcześniej widziałem na stronie Urzędu. Nie było to szczyt moich marzeń jednak zapytałem czy jako zarejestrowany mam dostęp do większej liczby ofert – myślałem, że tak to działa. Dowiedziałem się, że mogę pytać o oferty do których na stronie internetowej Urzędu nie dodano informacji o pracodawcy. Jednak są one przeznaczone dla zarejestrowanych bezrobotnych, a nie dla poszukujących pracy. Rejestracja więc dała mi… nakaz pojawienia się za dwa tygodnie u tej pani i nic więcej. A tak przy okazji, skoro zapytałem to pośrednik poinformowała mnie, że od nowego roku zmienią się przepisy i być może nie będę musiał być zameldowany by zarejestrować się jako bezrobotny z prawem do zasiłku.

Cała ta wyprawa to była tylko strata czasu. Odniosłem wrażenie, że pracownikom Urzędu Pracy zależy na tym, żebym dostał zasiłek ale nie pracę. Szukając ofert pracy na własną rękę znajdę ich więcej niż urzędnicy. Po co więc mi była cała ta rejestracja? Myślałem… Ech… za dużo myślałem. Trzeba zacząć przeglądać serwisy z ofertami, poszukać jakiegoś prywatnego biura pośrednictwa, pochodzić zostawiając po sobie CV. A Urząd? Urząd szuka chętnych do pobierania od niego zasiłków i zobligowanych do podejmowania prac interwencyjnych.

Po dwóch tygodniach

Kolejna wizyta w Urzędzie była równie pożyteczna jak ta pierwsza. Fakt: podałem inne słowo kluczowe i „poznałem” inne oferty pracy, tak jak poprzednie już przeze mnie wcześniej widziane. Obawiałem się jednego: że kolejną wizytę wyznaczy mi się znów na za dwa tygodnie. To ponad 10 km i wyprawa jest najzwyklejszą stratą czasu, który można poświęcić na szukanie pracy. Na szczęście zostałem potraktowany ulgowo i mogę już się nie przejmować tym, że w przypadku „nie stawienia się” w wyznaczonym terminie nie będę mógł się ponownie zarejestrować przez 120 dni. Pracy szukam.

Potłuczony

Być potłuczonym to nie znaczy tylko być obolałym w wyniku urazów. To stan umysłu. Sprzeciw. Marsz pod prąd. Niezbędny jest tu też optymizm. I to ten "niepoprawny". Nie byłbym potłuczony fizycznie gdybym zakładał, że jazda na rowerze musi prowadzić do wypadku drogowego. Istnieje możliwość, że do wypadku dojdzie. Ale statystycznie częściej do wypadków nie dochodzi. Istota jaką jest rowerzysta składa się z roweru i człowieka. Ta druga część jest znacznie delikatniejsza i ma zdolność regeneracji. Ale czy rowerzysta to też stan umysłu? Dlaczego rowerzysta ma być innym gatunkiem? Świadomość rowerzysty obejmuje delikatność życia. W przypadku świadomości gatunku określanego nazwą "kierowcy samochodu" dochodzi poczucie bezpieczeństwa dawana przez blachę. Czasami zastanawiam się czy kierowcy nie prowadzą zeszycików w których notują kolejne potrącenie rowerzystów (jak lotnicy podczas wojny kolejne zestrzelenia samolotów przeciwników). To jest jak wojna. Tylko jedna strona – ta opancerzona – ma przeciw sobie miliony rowerów. Mahatma zastanawiał się dlaczego w Europie ludzie nie szli tłumnie i bez broni przeciwko uzbrojonym żołnierzom i nie ginęli tylko po to by uzmysłowić strzelającym bezsens zabijania. Ofiary powinny zmuszać do myślenia. Ale jak mają zmuszać skoro nawet Kryszna zapewnia wojowników, że to nie oni odbierają życie. W wojnie religijnej sprawcy są niewinni – realizują tylko boski plan. Potok myśli opuścił nurt główny. Wracam do bycia potłuczonym czyli poza nurtem głównym. Mahatma nie wiedział, że Niemcy zaplanowali masowe zabijanie i je uprzemysłowili. To podobno "nowoczesność", "modernizm".

Mimo tego, że na forum http://eksploratorzy.com.pl jest wiele osób o podobnych do moich cmentarnych zainteresowaniach to jednak nie jest to zainteresowanie powszechne. A zainteresowanie cmentarzami w jakiś sposób obcymi czasami wydaje się nawet podejrzane. Już pytano mnie czy coś mnie łączy z Żydami, a przecież nie tylko kirkuty mnie interesują. No i to nie jest też do końca tak, że to chodzi o cmentarze. Ich stan jest dla mnie wskaźnikiem stanu pamięci lokalnej. Pamięci historycznej. Pamiętam jak w Warce kilka lat temu zapytałem o cmentarz żydowski jakiegoś młodego chłopaka. Powiedział, że nie wie gdzie on jest. Dopiero po zastanowieniu zapytał mnie czy to to samo co "kierkut". Gdzie jest "kierkut" wiedział. W Pawłowicach ksiądz zlikwidował cmentarz z I wojny światowej i umieścił tabliczkę pamiątkową z napisem "Poległym cudzoziemcom" – dla niego było oczywiste, że to nie byli Polacy. Czy mógł nie wiedzieć, że nie było też Polski i że wśród poległych mogli być Polacy? Nazywanie cmentarzy z I wojny "niemieckimi" jest dość powszechne. Głównie dlatego, że zachowane napisy są w języku niemieckim i że podczas II wojny światowej okupanci niemieccy wiele z tych cmentarzy wyremontowali. Są jeszcze cmentarze ewangelickie pozostałe po dawnych osadnikach niemieckich. O tych słyszałem, że Niemcy je odnawiają choć robią to lokalne stowarzyszenia i inne organizacje. Na koniec cmentarze prawosławne pozostałe po wysiedleniach, które rzadko nazywa się czystkami etnicznymi. Wszystkie te cmentarze są w jakiś sposób obce. Ich niszczenie – a ten proces w różnym tempie ale postępuje – być może doprowadzi do usunięcia śladów przeszłości i będzie można napisać nową wersję historii.

Trwa walka o pamięć o polskich Żydach. 10% mieszkańców kraju przed II wojną światową ma zniknąć z historii. Wykwit myśli antysemickiej widziałem ostatnio na portalu Gazety Wyborczej. Jakiś antysemita domagał się od Żydów nieruchomości z których mógłby żyć nie pracując. To taka szczególna myśl ekonomiczna zakładająca, że kapitału się nie tworzy tylko bierze się go od Żydów. A podczas okupacji i zaraz po niej nie było przecież inaczej. Ile domów wznieśli Żydzi? One nie zniknęły. Na fejsie ktoś napisał mi, że władze lokalne obawiają się przyjazdu Żydów, gdyż ci mogą domagać się zwrotu domów. Dla mnie to nie jest odkrycie ale napisał to Żyd, którego przodkowie mieszkali w Puławach. On sam chyba w Polsce nie był. Może na wycieczce do obozu w Oświęcimiu.

Czy zdarzyło się komuś mijać wycieczkę chasydów? Przyjeżdżają do Polski odwiedzać groby sławnych cadyków. I tylko to ich interesuje. Tak przynajmniej sądziłem. Zero kontaktu. Mijają miejscowych jak niewidzialnych. Myślałem kiedyś, że to ich religijne skupienie ale to raczej strach i obcość. Trafiłem raz jadąc na cmentarz żydowski do Józefowa nad Wisłą na moment gdy kilka autokarów chasydów wyjeżdżało z Kazimierza Dolnego. Ci ludzi w swoim własnym gronie byli weseli, robili sobie pamiątkowe zdjęcia nad Wisłą. Ale wystarczy się zbliżyć by poczuć obecność muru. Jestem dla nich obcy i moja obcość ich nie interesuje. Ten mur rósł przed drugą wojną światową, podczas niej i później też. Już niemal nie ma ludzi dla których to byli sąsiedzi. Od dawna łatwo się pisze osobne historie miast. Wkrótce będzie można zupełnie ignorować istnienie żydowskich Puław, żydowskiej Końskowoli, Kurowa, Markuszowa, Baranowa, Kazimierza Dolnego, Janowca – ograniczę się tylko do powiatu puławskiego. I do niczego nie przyda się choćby takie wspomnienie kiedyś przeze mnie usłyszane:

Mąż był oficerem w jednostce w Puławach. Zabraniał mi kupować w sklepach żydowskich. Ale jak nie było pieniędzy to w tajemnicy przed nim szłam do krawców żydowskich żeby uszyli ubranka dla dzieci. Bo tak było taniej.

Czemu miało służyć całkowite zniszczenie cmentarza żydowskiego w Michowie, którego dokonano pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku? Czy nie wymazaniu tej części historii? Pozostaje jeszcze do wymazania informacja z wydanego w XIX wieku "Słownika geograficznego Królestwa Polskiego" o tym, że Michów był miastem żydowskim. A chodziło o to, że został wraz z majątkiem Rudno lub jego częścią zakupiony przez jakąś spółkę założoną przez osoby pochodzenia żydowskiego. Nie mogę się doczekać postawienia pomnika upamiętniającego ten cmentarz. Boję się, że może być zaraz zniszczony.

Na jedne potłuczenia są maści i opatrunki. Na inne nie ma lekarstwa. W moim przypadku to jak alergia na szarość. Potrzebuję kolorów, różnorodności. Polska monokultura jest czymś nowym. Jako miłośnik historii nie chcę się z nią pogodzić. Tak jak nie chcę się pogodzić ze znikaniem starych figur z kapliczek przydrożnych, z bylejakością i znanym od wieków pijaństwem. W XVIII wieku Polska była znana na zachodzie Europy z sobotniego pijaństwa chłopów i z czarnych chałatów chasydów w miasteczkach. To drugie zniknęło całkiem niedawno.

W ubiegłym tygodniu potrącił mnie samochód. Jeszcze tego samego dnia przejechałem 80 km ale chcąc pisać musiałem lewą rękę położyć sobie na klawiaturze przy pomocy drugiej ręki. Już następnego dnia ból był większy ale już ręka nie była tak bezwładna. Przez dwa dni chodziłem do pracy. Przez las, pieszo. To przyjemne by było gdyby nie komary. Tysiące kwiopijców czekało tam na mnie dwa razy dziennie. Rower po wymianie suportu mimo bólu przy wsiadaniu i zsiadaniu stał się ponownie głównym środkiem transportu do pracy. W sobotę uznałem, że mogę trochę pojeździć. Po równych drogach i nie za daleko – na wypadek gdybym jednak nie mógł jeździć. Pojechałem do Baranowa. Nad Wieprz. Wybrałem drogę może nie najkrótszą ale dla mnie najbardziej w tym momencie logiczną – przez mosty na Wiśle w Puławach i w Dęblinie. Najpierw jazda wzdłuż wału wiślanego.

Później do Wysokiego Koła bo na tej drodze mniej trzęsie.

Niebo nie mogło się zdecydować czy lać wodą, czy nie.

W Gniewoszowie przykład pożydowskiego majątku. Synagoga. Ale wiele domów wokół rynku też tu chyba jest pożydowskich. A na cmentarzach (dwóch) nie zachował się ani jeden nagrobek.

W Borku chciałem podjechać nad brzeg Wisły. Chciałem. Ładnie tam jest ale…

… jazda po płytach betonowych jest dziś dla mnie zbyt bolesna. Do asfaltu wróciłem pieszo.

Na Wiśle pod Dęblinem już widać piaszczyste łachy. Woda wyraźnie opadła. Zajechałem na cmentarz zapalić świeczkę na grobie ojca i dalej prosto do Moszczanki. Chyba coś tam w głowie po ostatnim wypadku zostało. Trochę się bałem tych niemal ocierających się o mnie samochodów na drodze krajowej. Chociaż miałem dojechać tak do Ułęża jednak zjechałem z krajówki już na wysokości Korzeniowa. Za duży hałas, za duży stres. A na drodze biegnącej wzdłuż Wieprza spokój. Przejechałem nią do Baranowa. Na łąkach nad Wieprzem jeszcze stoi woda. Od wczesnej wiosny. Widać, że jest jej mniej ale to trwa już bardzo długo.

Z Baranowa wyjechałem drogą do Kurowa.

Przyjemnie się rozglądało ale trzęsło. Za bardzo trzęsło. Na szczęście było trochę równego asfaltu. Może nie za wiele ale zawsze. Nasilił się wiatr. I to przeciwny. Zacząłem żałować, że nie wziąłem okularów. Owady nie unikały zderzenia. I było ich wiele. A na polach lato w pełni.

Być może rozwiązałem zagadkę tego dokuczliwego wiatru. Młode bociany w gniazdach podskakują i wymachują skrzydłami. Może to ich sprawka? Jest ich przecież dużo. W gniazdach za dużo by robiło to kilka na raz. Do Puław dojechałem przez Chrząchówek i Końskowolę. W tygodniu może jeszcze parę razy się przejadę w ramach treningów. Jak pogoda dopisze. Jak zdrowie pozwoli. Na razie się jeszcze trochę pokjuruję.

Po co komuś groby które mają 100 lat?

Tytułowe pytanie pojawiało się na jednej ze stron internetowych jako komentarz do opisu dewastacji cmentarza z I wojny światowej w Tymbarku. Chyba nikt na nie nie odpowiedział. Na pierwszy rzut oka pytanie wyartykułował młody człowiek żyjący teraźniejszością i nie zastanawiający się nad tym dlaczego jest taka, a nie inna. Tylko czy na pewno? Pytanie takie bowiem można rozszerzyć pytając: po co komu groby? Albo po co komuś przeszłość? W ten sposób można tylko uciec od odpowiedzi.

Pytanie to można potraktować też całkiem serio. Ma bowiem sens. Czy człowiek ma korzenie? Czy czuje się związany z miejscem lub ze swoimi przodkami? Czy oczekuje szacunku dla siebie i swoich „korzeni”? Oczekując tego szacunku doskonale powinien sobie zdawać sprawę z tego, że inni też tego oczekują dla siebie. Groby są wspomnieniem i przypomnieniem o przeszłości. Przeszłości zarówno ludzi jak i miejsc w których żyją. Niszczenie ich to jak zamazywanie przeszłości. Ona może wydawać się nieistotna dla ludzi nie widzących dla siebie przyszłości. A takich niestety obecnie w Polsce jest wielu. I winę ponosi za to państwo, a nie groby. Groby. Te stare, na które rzadko lub wcale nie przyjeżdżają rodziny pozostają śladem po ludziach i zawsze ktoś może chcieć je odnaleźć. Ich stan podobny do zapomnienia nie może być powodem do zniszczenia. Zupełnie spokojnie i niemal zgodnie z prawem mogiły takie są niszczone na wielu cmentarzach parafialnych. Są tam obce i rzadko ktoś dostrzega ich zniknięcie. Bywa, że zostają zaorane przez rolników. I tak naprawdę przeszłości to nie zmieni – zawsze gdzieś będzie zapisana informacja o takim grobie i ktoś może chcieć go odnaleźć. A w efekcie ten kto grób zniszczył sam odebrał sobie prawo do szacunku dla siebie.

Może to zbyt proste? Może to wcale nie tak? Może stare groby są dla tych ludzi dowodem zacofania. Przecież wielu wierzy w to, że postęp to komórka, betonowy dom, plazma na ścianie i antena satelitarna na dachu. W ten sposób są jednak tylko konsumentami. Nie dostrzegają potrzeby łatwiejszego dostępu do edukacji. Potrzeby rozwoju nauki. A taki postęp nie ma nic przeciwko drewnianym krzyżom czy drewnianym domom. W stuletnich kamienicach biegną dziś światłowody. Czy kamienice należy wyburzyć dlatego, że w nowych budynkach łatwiej jest te przewody ukryć? Postęp i nowoczesność nie są wrogami przeszłości. Ich wrogiem jest ignorancja (którą mi ktoś zarzucił korzystając z telefonu komórkowego). Wieś z dostępem do szerokopasmowego internetu, z asfaltowymi drogami, z możliwością szybkiego i łatwego dojazdu do szkół i innych miejscowości robi krok do przodu. Nie ma znaczenia z czego powstały domy. Zniszczenie starej zabudowy zmienia krajobraz i oddala obraz przeszłości. Podobnie zniszczenie grobów które mają te 100 czy więcej lat. I taka rzeczywistość pozbawiona śladów przeszłości może być wygodna. Bo niewiedza jest wygodna i łatwa. Tylko z niej nie będzie nigdy postępu. A człowiek od zawsze wydawał się na postęp skazany. Tylko czasami podnoszą się głosy, że postęp jest prawem dla elit.

Stawiam tu w jednym szeregu stare cmentarze i stare domy. Mam nadzieję, że nie wszędzie cmentarze zastąpią lapidaria. Że nie wszędzie skanseny zastąpią dawną zabudowę. Dla wielu starych domów przeniesienie do skansenu jest jedynym ratunkiem. A widać przecież jaką popularnością te skanseny się cieszą wśród turystów.

Kiedyś z lekkim obrzydzeniem pisano o powstających nowych osiedlach przy metropoliach jako o sypialniach. Dziś wiele z tych sypialni jest miejscem w którym przyszło żyć młodym ludziom. Otacza ich krajobraz stworzony do oglądania tylko nocą i z zamkniętymi oczyma. Brakuje tam przeszłości i przyszłości. Teraźniejszość jest zaś tak szara, że nie daje się zamalować kolorowymi farbami elewacyjnymi. A szarość jest zaraźliwa. Każda inność, odstawanie od normy, obcość jest postrzegana jako skaza którą należy usunąć. I może to być ten stary cmentarz, i ten stary dom. Tak samo nieważne jak to co było kiedyś i co kiedyś będzie.