Fundamentalizm

Wyobrażam sobie świat w którym o wszystkim decydują przywódcy religijni. W którym spożywa się tylko produkty ze stemplem określonej organizacji religijnej (odpowiednio droższe oczywiście). W którym w rodzinie jedna osoba spędza całe dnie poza domem, a druga osoba zobowiązana jest z racji płci do zapewnienia tej drugiej odpowiednich warunków i zajmowania się domem, dziećmi itd. Świat w którym nie naucza się o świecie, a jedynie o religii i obowiązkach z nią związanych. Świat w którym każdy inny jest… wrogiem? Taki świat istnieje. Kiedyś w Polsce był nawet traktowany przez przybyszów z zachodu jako regionalna atrakcja.

Chasydzi to „barwny” element w opowieściach o czasach przed holocaustem. Ludzie nie z tego świata. Głęboko religijni. Wydaje się czasami, że się do tego świata chasydów zbliżamy gdy przyjeżdżają do Polski na groby cadyków. Tylko się wydaje. Brak kobiet nie znaczy przecież, ze w tym świecie kobiet nie ma. Kobiety nie przyjeżdżają ponieważ takie wyprawy do Polski to pielgrzymki religijne, a kobieta ma inną rolę do spełnienia w życiu społeczności religijnej. Ma zajmować się domem i dziećmi. Święte księgi są dla nich za trudne, a teksty religijne nawet zakazują studiowania ksiąg przez kobiety.

Anka Grupińska w książce „Najtrudniej jest spotkać Lilit: Opowieści chasydek” przybliża czytelnikom świat religijnych ortodoksów. Chodziła po ulicach na których kobiety i mężczyźni starają się nawzajem unikać. Po ulicach na których mężczyźni i kobiety powinni mieć skromnie spuszczony wzrok. Na ulicach, po których często nie jeżdżą nawet autobusy bo to jest świat zamknięty, hermetyczny. Wiele opowieści kobiet szczęśliwych w swoim życiu rodzinnym. Odnieść można wrażenie, że są to ludzie szczęśliwi gdyby nie… gdyby nie podobieństwo do tego co można poczytać o sektach religijnych. Tak jakby światopoglądy chasydek rozmawiających z Anką Grupińską były często ukształtowane w procesie prania mózgu.

Dwukrotnie chyba w książce pojawia się stwierdzenie, że w zamachach giną Żydzi niereligijni, że religijnych to nie dotyczy, że to nie na religijne osiedla spadają rakiety. Jest w tym jakaś wiara w to, ze religijni fundamentaliści się porozumieją, że nie będzie miedzy nimi niezgody. Coś w tym jest. Podobnie przecież dogadują się nacjonaliści. Miałem raz tego próbkę gdy zamieściłem informację o jednej z syjonistycznych organizacji działających w Puławach. Jej nazwa była podobna do organizacji skrajnie prawicowej Żabotyńskiego odezwał się więc jakiś nacjonalista z rewelacją, że to nacjonaliści. Pechowo w tym wypadku byli to syjoniści o poglądach bliskich komunistom. Dla polskiego nacjonalisty najważniejszy było, że to nacjonaliści choć nacjonalizm ten określiłbym na poziomie zbliżonym do nacjonalizmu PPS-frakcja rewolucyjna. Czy to jest nacjonalizm? Jaka jest różnica między nacjonalizmem, a tym co określamy patriotyzmem? Na to pytanie nie odpowiem. Przynajmniej nie teraz. A jaki ma to związek z chasydami? Ogromny. Ortodoksi są przeciwnikami państwa żydowskiego stworzonego przez syjonistów. Chcą państwa religijnego i czekają na nadejście Mesjasza, który takie państwo stworzy.

Teoretycznie Izrael jest państwem świeckim. Ale tylko teoretycznie. Świeckie państwo potrzebowało wsparcia ze strony społeczności religijnej. Otrzymało ją od partii religijnej Agudas Izrael. Partia ta reprezentowała niesyjonistyczne środowisko religijnych Żydów. W okresie międzywojennym była jedną z najliczniejszych partii w RP i jednocześnie jedną z najmniej aktywnych. Syjonistom chodziło o głosy. Religijnym Żydom chodziło zaś o to, by państwo nie było aż tak świeckie. Jeśli fundamentaliści dogadają się z fundamentalistami, a nacjonaliści z nacjonalistami to już nie można się dogadać gdy nacjonalizm odwołuje się do religii, a religia do nacjonalizmu. Mieszanka polityki z wiarą jest nie tylko wybuchowa ale też nie daje podstaw do spokoju. Państwo wyznaniowe i państwo świeckie to nie tylko skrajne podejścia do kwestii państwa, to także dwa światy. W jednym z tych światów nie ma miejsca dla wolności myśli i dla niezależnego myślenia.

Gdy wziąłem pierwszy raz do rąk książkę Izraela Szahaka „Żydowskie dzieje i religia. Żydzi i goje – XXX wieków historii” zostałem od razu poinformowany, że książkę tą sprzedawał jakiś antysemita. Wcale mnie to nie dziwi. Bo chociaż autor jest Żydem to atakuje on gwałtownie ortodoksyjnych Żydów. Atakuje także samo państwo – za uleganie ortodoksji. Wiele twierdzeń zawartych w książce skłoniło mnie do poszukiwania informacji o jej autorze jak i jakichś reakcji na jej publikację. O autorze niemal się nie pisze. Trochę w Wikipedii. Na temat tej książki pisze się zaś niewiele. Zwraca się jednak uwagę, że wiele informacji autora jest nieprawdziwych. Mi też jest trudno uwierzyć, że religia nakazuje Żydom oddawać cześć szatanowi. Zawarta w książce myśl – że Żydzi ortodoksyjni i reszta społeczności żydowskiej znają dwie różne interpretacje tej samej religii – sama podsuwa myśl kolejną: że autor sam zinterpretował to czego nie zna. Nie skreślam jednak całkowicie tej publikacji – jest ważna także dlatego, że skłania do poszukiwań w celu sprawdzenia zawartych w niej treści. Opowieści o ortodoksach w osiedlach na Zachodnim Brzegu nie są przecież wyssane z palca. Religijni nacjonaliści to chyba grupa najagresywniejsza. Są niebezpieczni. To do nich odnosi się wiele uwag dotyczących interpretacji słów o terytorium państwa żydowskiego wg świętych ksiąg.

Mieszanie polityki z religią jest metodą na ciągły niepokój. Nie ma chyba całkiem świeckich państw ale gdy o narodowości człowieka decydują duchowni to już chyba przesada. Nie lubię fundamentalistów. Nie mam za co. Oferują mi świat sekciarski w którym realizuje się „boskie” plany i nie ma czasu na własne zainteresowania. Świat w którym czytanie o czymś innym niż bóg jest zakazane. Świat w którym jest się dożywotnio zwolnionym z myślenia.

Czegoś tutaj nie rozumiem

Przeglądając zasoby internetowe poświęcone bitwom partyzanckim z okresu maj – czerwiec 1944 na Lubelszczyźnie zostałem zaskoczony ocenami autorów wpisów na temat tych bitew. Są w tym ślady… manipulacji informacją, a może tylko błędów?

Jako przykład wezmę bitwę pod Rąblowem. W Wikipedii napisano o:

olbrzymiej dysproporcji liczebnej i zbrojnej walczących stron

Co do uzbrojenia nie mam żadnych zastrzeżeń ale „olbrzymie dysproporcje liczebne”? Zestawienie sił mówi o 900 partyzantach i 2000 żołnierzy z nimi walczących.

Umiejętne prowadzenie walki w systemie obrony okrężnej, z doskonałym wykorzystaniem specyfiki terenu, pozwoliło ocalić przeważającą większość stanu osobowego oddziałów oraz sprzętu, przy jednoczesnym zadaniu wrogowi wielokrotnie dotkliwszych

A jakie były to straty? 90 poległych i rannych partyzantów oraz 100 poległych i rannych ich przeciwników. W tekście pojawia się też liczba 300 poległych i rannych żołnierzy niemieckich wg oceny partyzantów. Może tu pies jest pogrzebany ponieważ Moczar lata całe pracował nad gloryfikacją tej bitwy?

Bitwa pod Rąblowem przeszła do historii, jako rzadki przykład możliwości współdziałania na polu walki, pomiędzy AL i AK – formacjami skonfliktowanymi, zarówno politycznie jak i ideowo

Kolejne zdanie przeniesione z publikacji z innej epoki: w bitwie brały udział jeden pluton AK i jeden pluton BCh.

Do ocen tej właśnie bitwy sięgnąłem nie przypadkowo. Właśnie informacje o bitwie na Porytowym Wzgórzu wydawały mi się dziwne. Od lat (tych komunistycznych) wbijano mi do głowy, że była to zwycięska bitwa partyzantów. Tak jak ta pod Rąblowem. Sukces? Wydostanie się z okrążenia. W czerwcu 1944 roku jest to taki dziwny ciąg wydarzeń z którego wyrwano jedną bitwę i nazwano ją zwycięską. Ale zanim do niej doszło wydarzyło się coś wg mnie istotnego – do Lasów Janowskich przechodzą oddziały partyzanckie z Lasów Lipskich. Skoncentrowane mogą się skutecznie bronić ale też można je dokładniej zniszczyć. I wygląda na to, że taki był cel Niemców – zniszczenie partyzantów przez wcześniejsze ich skupienie w jednym miejscu. Ostateczne uderzenie zadano w Puszczy Solskiej do której przedostali się „zwycięzcy” z Porytowego Wzgórza.

Może popełniam błędy w rozumowaniu. Nie mam przed sobą całej literatury tematu. Po prostu czytam co mi Google znalazły i zastanawiam się dlaczego akurat Wikipedia, encyklopedia która dla wielu młodych ludzi jest niemal wyrocznią, zawiera tak wiele błędnych ocen choć podaje przeczące im fakty?

Obalać ten system?

Dawno temu zdarzyło mi się stwierdzić publicznie, że system demokratyczny jest dla mnie systemem najlepszym ze względu na jego wewnętrzną inercję. Nie jest w stanie mnie niczym zaskoczyć. Wprowadzenie jakichś zmian wymaga za wiele zachodu i zajmuje wiele czasu. Do tego wprowadzenie zmian rewolucyjnych może spowodować, że ich inicjatorzy przez jakiś czas będą zmuszeni znaleźć sobie inne zajęcie zamiast… No właśnie zamiast czego? Ostatnie lektury znów ten temat mi podsunęły. On wraca jak bumerang. Pierwszą lekturą była zamieszczona w miesięczniku Odra rozmowa z prof. Andrzejem Antoszewskim zatytułowana „Partie pchają się tam, gdzie są pieniądze i prestiż„. Drugą: książka Marcina Króla „Klęska rozumu. Kulisy najważniejszych wydarzeń z historii najnowszej„. Obie prace wydają się być o czym innym. A. Antoszewski mówi o samorządach terytorialnych. M. Król o wydarzeniach, które ukształtowały Europę taką jaką dziś znamy.

Michel Foucault w „Historii seksualności” napisał, że państwo zawsze stosuje przemoc wobec swoich obywateli. Demokratyczne państwa mają być w tym względzie gorsze od dyktatur ponieważ tą opresyjność muszą przed społeczeństwem ukrywać. Porównanie demokracji z dyktaturą może więc pozornie wskazywać na przewagę dyktatury. Ta bowiem potrafi szybko reagować na zachodzące zmiany i nie musi się liczyć ze zdaniem społeczeństwa (zakładając, że społeczeństwo ma jakieś jedno wspólne zdanie). Demokracja tego nie potrafi. Rządy demokratyczne mają na celu zapewnienie spokoju wewnętrznego. Tu dyktatura musi sięgać do przemocy, podczas gdy w demokracji mechanizmy wyłaniania ciała przedstawicielskiego mają rozładowywać napięcia wewnętrzne. To ma też wpływ na politykę zagraniczną – demokratycznym rządom jest trudniej podjąć decyzję o przystąpieniu do wojny. To ta właśnie inercja, którą lubię w demokracji. Tylko czy rzeczywiście mamy przedstawicieli? Czy rzeczywiście głosując mamy wpływ na politykę państwa? Tam gdzie pojawiają się partie polityczne wpływ wyborców na politykę maleje. Partie bowiem realizują swoje własne cele nie licząc się z wolą wyborców. M. Król cytuje Winstona Churchilla:

Podstawę demokracji stanowi niewielki człowiek, który wchodzi do niewielkiej kabiny z niewielkim ołówkiem i na niewielkiej kartce stawia niewielki krzyżyk. Żadne debaty i retoryczne dyskusje nie mogą podważyć wagi tego prostego zdarzenia”

Cytat kłamie. Dziś już ten gest jest niemal bez znaczenia. Głos się liczy – to oczywiste. Jakie jednak rzeczywiste różnice występują pomiędzy partiami walczącymi o władzę? Wg M. Króla to co różni poszczególne partie jest tematem głośnych sporów. Choćby zagadnienia związane z seksem. Tylko, że to nie ma znaczenia jeśli chodzi o funkcjonowanie państwa. Reprezentanci społeczeństwa tak naprawdę nie mają wiele do powiedzenia. W systemie partyjnym ich rola ogranicza się do głosowania. Jest więc taka sama jak rola wyborcy – mają oddawać głosy, dyskusje są bowiem bezprzedmiotowe. Nie tak miało być. Demokracja miała dawać wyborcom poczucie realnego udziału w rządzeniu. Reprezentanci mieli reprezentować wyborców (to sprawdza się dziś jeszcze na szczeblu gminy). Zmiany są ewolucyjne. Spadek roli polityków przełożył się na jakość polityków – brakuje już w polityce postaci dużego formatu bo naciskać guzik i podnosić rękę każdy może. Może rzeczywiście jak zasugerował M. Król głosowanie można już zastąpić losowaniem? Raczej nie. Wciąż należy podtrzymywać ten kulejący system demokratyczny ponieważ mechanizmy zapewniające spokój wciąż działają.

Kiedyś, by zabezpieczyć środki gromadzone przez nas na emerytury stworzono system OFE. Chodziło o to by część przynajmniej pieniędzy nie trafiała do budżetu państwa, który traktuje je jak wpływy z podatków. Ostatnio jednak – mimo bezwładności władzy – dokonano skoku na OFE i pieniądze znów należą do rządu. Państwo nie jest jednak opiekuńcze. Wysokość emerytury znajomego nauczyciela jest wręcz śmieszna. Ale nie będzie z tego powodu zamieszek. Co najwyżej dziś rządzący nie będą rządzić po następnych wyborach.

Mamy więc marną klasę polityczną, w marnej polityce. I to są cechy typowe dla całego systemu demokratycznego, a nie dla konkretnego państwa. Za komuny w TVP często pojawiały się sceny walki na pięści posłów w parlamentach świata. Wiadomo o co chodziło nadawcy bo demokrację znaliśmy tylko z opowiadań. Teraz mamy demokrację odbiegającą od swojej definicji ale zawsze to jednak demokracja. Mamy też państwo suwerenne choć nie ma jednej definicji tego pojęcia i należy wybrać jedną z łagodniejszych lub uznać, że jednak suwerenność nie istnieje. Systemu nie warto obalać. Alternatywa nawet mnie nie kusi swoimi zaletami. Wolę wady demokracji. A to dlatego, że czuję się bezpieczniej w świecie bezwładnym niż czułbym się w świecie dynamicznych zmian. Cenię sobie spokój. Nawet gdy istnieją obawy, że będę miał bardzo biedną starość.

Delikatny trening po chorobie

Jeszcze w czwartek i w piątek zastanawiałem się, jaką z dwóch zaplanowanych tras wybrać. Obie miały około 300 km. Ale na zachód jechałbym po asfalcie i nie chodziłbym tam po lasach i bagnach. Wyjazd zaplanowany był na zaraz po północy. I… Obudziłem się prawie dwie godziny przed budzikiem z potwornym bólem brzucha. Nie wiem co to było. Zatrucie? Infekcja (rotawirus)? Dość że już po dwóch godzinach nie miałem sił by podnieść sakwy – małe i wcale nie ciężkie. Nawet zapalenie zapalniczki było dużym wysiłkiem. To chyba jasne, że w tym stanie nie mogłem nigdzie pojechać? Wysoka gorączka. Bolały mnie wszystkie stawy i mięśnie. Co chwilę usypiałem. W sobotę po południu nie wytrzymałem i wyszedłem na chwilę na dwór. Udało mi się wrócić na własnych nogach ale byłem przezroczysty mimo opalenizny. Wieczorem jakby troszkę lepiej. Korciło. Przecież nie będę siedział dwóch dni pod rząd w domu. Ale wolałem nie ryzykować z zaplanowanymi trasami. Nie nastawiałem budzika. Pozwoliłem sobie wyspać się pierwszy raz od paru tygodni. Wyspany obudziłem się o czwartej rano. Okno śpiewało ptakami, a ja wsłuchiwałem się w siebie. Dam radę? Nie wygłupiać się i poleżeć? Stanęło na tym, że jak nie sprawdzę to nie będę wiedział.

Inna korzyść z tego leżenia to postępy w lekturze "Kultury arabskiej" Ewy Machut-Mendeckiej. Książkę autentycznie męczę. Dopóki autorka pisała o zmianach w kulturze arabskiej inspirowanych przez Al-Dżazirę oraz przez rosnącą klasę średnią książka była interesująca i to bardzo. W momencie jednak gdy pojawiają się mity, literatura i C.G.Jung robi się ciężko. O coś mi w tej lekturze chodzi. Chcę poznać odpowiedzi na parę pytań dotyczących tradycji w kręgu islamu. A szczególnie najostrzej sprzecznych z europejską tradycją. Nie doczytałem jeszcze do końca. Zostało mi około 30 stron. Ale z tych zagadnień pojawiało się tylko jedno. Chodzi o obrzezanie kobiet praktykowane w Sudanie. Autorka ocenia zwyczaj krytycznie i tłumaczy go wielowiekową tradycją i tyle. Nic więcej. Tradycja. Tyle to ja wiedziałem i bez czytania. A nie znalazłem wzmianki o kamienowaniu zgwałconych kobiet. Z całej lektury mogę w tym temacie domyślić się, że sędzia posługując się zapisami prawa koranicznego uznał, że zgwałcona sama to zdarzenie sprowokowała. Np. swoim nieskromnym strojem (może widać było kostkę u nogi, może obnażyła ramię albo zsunęła się jej chusta?). Takie coś to przecież jawna zachęta do ekstrawertyka jakimi są podobno potomkowie Beduinów. A jeszcze sprawa śmiesznie niskich wyroków za doprowadzenie do śmierci własnego dziecka wielokrotnymi gwałtami i biciem. Patriarchat tego nie wytłumaczy. Bo nie chodzi o to, że takie przypadki zdarzają się często. Nie. One zdarzają się rzadko ale prawo (szariat) jest interpretowane tak jak pasuje sędziemu. Niestety czasami są to takie rażące interpretacje. I tego w tej książce nie ma. Są obrazy życia rodzin tradycyjnych i nowoczesnych – wiele z seriali telewizyjnych i literatury. Są obrazy bazaru wschodniego tak barwnego ale też są to obrazki z literatury. Gwar i zapachy są jakby nieobecne. Jest opisana tradycja zemsty rodowej. Jakże podobna do sycylijskiej ale Sycylia też była kiedyś arabska. Nie jest to książka, którą bym polecił turystom. Ale doczytam. Bo jednak chcę wiedzieć jeszcze więcej niż dotąd się dowiedziałem.

Rano, gdy ruszałem było jeszcze chłodno. Tylko 22 stopnie. Postanowiłem jechać góra 100 km. Początek był ostry. Bo nie tylko temperatury sprzyjały ale i wiatr podstępnie popychał. A rano przypomniał mi się teledysk Misfits który skojarzył mi się z moim zmartwychwstaniem po wczorajszych katuszach. Byłem żywy ale jakby nie do końca.

W Dęblinie zjechałem z głównej drogi by rzucić okiem na cmentarz Balonna. Widziałem zdjęcie mogiły bolszewików, a gdy byłem tu wcześniej sam jej nie zauważyłem. To się wyjaśniło gdy już ją odnalazłem. Poprzednio nie podszedłem do niej i nie widziałem tablicy z informacją kto w tej mogile spoczywa.

Ostatni raz byłem tu jakoś w zimie czy jesienią. Na prośbę jakiegoś Czecha. Robił stronę o czechosłowackich lotnikach, którzy uciekli do Polski gdy Niemcy wkroczyli do Czech. Kilku z nich spoczywa na tym właśnie cmentarzu. Jakoś nie mogłem się z nim dogadać. Po angielsku ale ja w tym cienki jestem, a i on chyba korzystał z tłumacza googla. Coś nie tak miał tam u siebie napisane o pilocie zastrzelonym przez polską policję pod Bełżycami. Podobno spoczywa na bełżyckim cmentarzu – nie szukałem. Policjanci wzięli go za Niemca. Nie mieli lekko.

Ponieważ na cmentarzu w Dęblinie wciąż coś poprawiają to pojawiło się też trochę odświeżonych tabliczek imiennych pochowanych żołnierzy. Jedna mnie zaskoczyła. Mam nadzieję, że jakoś się to da wyjaśnić?

Nie wiem jeszcze od kiedy w Dęblinie funkcjonował obóz przejściowy dla powracających z obozów jenieckich na Syberii. Ale to chyba po 1920 roku.

Dalsza trasa to miał być dojazd do Paprotni i jazda drogą przebiegającą obok cmentarza wojennego. Jeszcze nigdy nie jechałem nią do końca. Mogłem sprawdzić dokąd biegnie na mapach. Ale tak jest ciekawiej. Jadę. Ale nie wiem dokąd :) I tak dojechałem do Trojanowa. Nie wiedziałem, że jest tam zabytkowy dwór.

Przy Urzędzie Gminy w Trojanowie jest mapa gminy z zaznaczonymi zabytkami. Wg niej mijałem jeszcze dwa dwory. Może tamte nie są na terenie prywatnym? Ten jest. Tak więc tylko jedno z zdjęcie z daleka i dalej w drogę przecinając trasę Warszawa – Lublin. Po 60 km zacząłem wymiękać, a dopiero co stworzyłem w głowie trasę na jakieś 180 km. Stworzyłem trasę – dobrze to brzmi ale ja tylko w przybliżeniu wiedziałem gdzie jestem i jak daleko mam do miejsc mi znanych lepiej. Pod Wylezinem zrobiłem przerwę i zadzwoniłem do córci. Rozmowie przysłuchiwała się ciekawska jałówka (a może jeszcze ciele?). Chciała podejść i się bała.

Znaną mi miejscowością na tej drodze był Kłoczew. A skoro znany to pojechałem z niego drogą, której – jak sądziłem – nie znam. Tablica z napisem Jagodne wyjaśniła mi, że musiałem tu kiedyś być. Mam przecież wśród starych zdjęć dwór z tej miejscowości. Co się zmieniło? Pojawiła się tabliczka "Teren prywatny". I chociaż nadal nie ma bramy i płotu nie pchałem się tam z rowerem. A zsiadać nie chciałem.

Droga prowadziła do Okrzei. Z Okrzei chciałem pojechać do Woli Okrzejskiej i dalej, tak by dojechać do Kocka. Ale seria znaków zmieniła ten plan. A zaczęło się od postoju przy muzeum Sienkiewiczów.

Samego Henia nie lubię. Negatywne stereotypy upowszechnił. Zraził mnie na wiele lat do Szwedów, Tatarów, Ukraińców. Uprościł obraz świata i wmawiał wszystkim, że mają się utożsamiać z tradycją szlachecką. Tak kopiąc się z myślami o indoktrynacji w edukacji szkolnej podszedłem pod tablicę informacyjną o Woli Okrzejskiej. I jak się okazuje to nie tylko muzeum H. Sienkiewicza. Jest tu np. mogiła powstańców (pierwszy znak). Uznałem, że kiedyś trzeba by tu wpaść by ją zobaczyć. Przeszedłem parę kroków i niemal wszedłem w drogowskaz. Oczywiście drogowskaz do mogiły powstańców (drugi znak). OK. Znaki wygrały. Jadę do mogiły. Miała być w lesie za torami. Dojazd jednak nie jest prosty. Więcej. Trzeba trzykrotnie zakręcać w prawo. Pierwszy raz by pojechać w stronę lasu. Przy każdym zakręcie drogowskaz do mogiły. Tak wyjechałem z lasu na pola. I nic. W takich okolicznościach wypadało zawrócić do ostatniego znaku i po drodze się rozglądać. Wypatrzyłem na pagórku za drzewami krzyż. To było to.

W cieniu drzew temperatura spadała do 26 stopni. I właśnie przy mogile skończył mi się pierwszy litr napojów jakie z sobą wziąłem (trzeci znak). Drugi litr był ostatnim. A ja bez karty i grosza. Nie miało to niby znaczenia w lesie ale ponieważ teraz właśnie pragnienie rosło wypadało zawrócić. No może nie do końca – zawrócić. Są lepsze sposoby. Można na przykład pojechać lasem (w cieniu) przed siebie i liczyć na to, że tak będzie bliżej. Najpierw dojechałem do drogi która wyglądała na najbardziej uczęszczaną.

Następnie zakręciłem w prawo (w stronę Ryk) na drodze jeszcze bardziej uczęszczanej oznakowanej jako niebieski szlak pieszy. A przy wylocie z lasu odkryłem, że tą drogą już kiedyś jechałem w przeciwną stronę cały czas prosto. Poznałem po pomniku, a raczej po tabliczce na pomniku. Bo sam pomnik trochę się zmienił przez te lata jakie minęły od mojego ostatniego tu pobytu.

Dalsza trasa to dojazd do Nowodworu i z niego najkrótszą drogą do Baranowa. Z mostu na Wieprzu widziałem jak ktoś spływał. Ostatnio często widuję na Wieprzu kajaki. Nawet kajakarzom zazdrościłem. Puści taki jedną ręką wiosło, zanurzy rękę w wodzie i już mu się nie klei. A ja wody nie wziąłem. Jak do bidonu przelewałem napój to bidon się od słodkiego zaczął kleić. I ja zacząłem się kleić. Na kajaku jest z tym łatwiej. Ale z mogiłami mają gorzej. A jak się tak lepiej nad tym zastanowić to ja teraz miałem lepszą przyczepność się nie ślizgałem na kierownicy. I tak się nie ślizgałem. Ale jakiś plus dodatni musi w tym być.

Drogę z Baranowa lekko sobie skomplikowałem ponieważ nie wiedziałem dokąd prowadzi jedna droga boczna w Śniadówce. Już wiem. Gdybym tego nie sprawdził miałbym bliżej. Za Żyrzynem zdecydowałem się na przejazd przez lasy. Ale jeszcze na początku drogi gdy sobie spokojnie paliłem przejeżdżał rowerzysta i zapytał czy "na Piskory to w tą stronę?". Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak. Ale po chwili sobie zdałem sprawę, że mógł pytać o drogę a nie o kierunek. To jest różnica. Bo w pobliżu jest jeszcze jedna wieś, z której droga prowadzi "Na Piskory" i do niej powinien pojechać. Jadąc prosto dojechałby do tablicy informacyjnej o Piskorach i nie wiedziałby jak jechać dalej. Sam to kiedyś przerabiałem. To było w dzień ojca. Córka składała mi życzenia przez telefon, a ja zastanawiałem się gdzie jestem. Byłem w lesie ale nie wiedziałem jak się z niego wydostać. Nadal nie wiem. Jechałem przed siebie aż się las skończył. Teraz wydarłem za cyklistą by jemu się to nie przytrafiło – było już po szesnastej. Dogoniłem. Pokazałem. I ze spokojnym sumieniem wypiłem resztę obrzydliwie słodkiego napoju bananowego. Temperatury były okropne. Ale ja już chyba zdrowy.

Płazy na drogach, śnieg na poboczach

W ubiegłym roku usiłowałem zrobić zdjęcia na cmentarzach żydowskich w Drohiczynie i Mordach. Może to usiłowanie to określenie trochę na wyrost. W Drohiczynie nie udało mi się dokładnie zlokalizować cmentarza w porastających skarpę nadbużańską zaroślach, a w Mordach nie wchodziłem na teren cmentarza ponieważ w zielonej gęstwinie i tak trudno byłoby cokolwiek zobaczyć. Odwiedzenie obydwu tych cmentarzy zostawiłem sobie na wiosnę. Wczesną wiosnę. I taka właśnie się zaczęła. Do planu dodałem jeszcze kirkuty w Międzyrzecu Podlaskim, Łosicach i Sarnakach. Z cmentarzem w Międzyrzecu Podlaskim jest tak, że od trzech lat szukam możliwości zupełnie poprawnego wejścia przez furtkę. Zdaje się, że zupełnie niepotrzebnie. Ludzie wchodzą tam przez mur. Tym razem i ja miałem zamiar tak zrobić. Najwyraźniej nie ma innej możliwości. Zaplanowałem też, że do samego Międzyrzeca podjadę pociągiem. Mam taki bardzo wcześnie rano odjeżdżający z Dęblina. Problemem jest tylko to, że kursuje on tylko od poniedziałku do piątku. A urlopu nie udało mi się wziąć. Znając moje plany Krzysiek piszący na Olszyńskiej Stronie Rowerowej podpowiedział mi jeszcze, że warto poszukać mogiły powstańca styczniowego w Łosicach na cmentarzu parafialnym. Miała znajdować się w pobliżu kaplicy cmentarnej. To wydawało się proste – odnaleźć kaplicę i poszukać nagrobka na którym napisano, że zmarły był powstańcem. Na samej Olsztyńskiej Stronie Rowerowej zauważyłem wakat w dziale cmentarzy powstańców listopadowych w miejscowości Manie. Dotarcie tam wymagało tylko niewielkiej modyfikacji trasy. Z przejazdem pociągiem nie powinienem nawet osiągnąć nawet 300 km. Gorzej będzie bez pociągu. A tak właśnie wyszło. Maksimum z planu zawsze można obciąć.

Prognozy pogody wskazywały opady deszczu i silny wiatr po południu. Wypadało więc ruszyć jak najwcześniej. Gdybym miał jechać pociągiem musiałbym wyjechać z Puław o trzeciej rano by dojechać na czas do Dęblina na pociąg. Ponieważ pociągu nie było tego dnia wymyśliłem, że wystartuję o pierwszej w nocy i pojadę do Międzyrzeca Podlaskiego przez Łuków. 107 km znanymi drogami. Nie pomyliłem się tylko w kwestii dystansu. Znikający śnieg odsłania niespodzianki na drodze. Na starcie miałem delikatną mżawkę. Temperatura powietrza była w okolicach 5 stopni. Godzina była druga – miałem na wstępie mały poślizg z czasem ale to chyba nie jest wielki problem skoro zdarza mi się bardzo często. Na początek była najkrótsza trasa do Baranowa. W tych godzinach raczej mało uczęszczana. Niespodzianki zaczęły się w lesie pomiędzy Puławami i Wronowem. Pierwszą była mgła. Unosiła się nad topniejącym śniegiem. W kolejnym lesie (Żerdź – Baranów) w reakcji na wstrząsy wywoływane przez dziury w jezdni zaczął mi hałasować błotnik. Od Żyrzyna padał też już większy deszcz. Ale sprawa błotnika mnie nieco rozdrażniła. Wyciągnąłem więc narzędzia i odkryłem, że mocując tydzień wcześniej błotnik zapomniałem założyć przeciwnakrętkę. Obluzował się korzystał z wolności. Dziwne, że nie robił tego podczas dojazdów do pracy. Miał na to przecież 5 dni. Naprawa w zaśnieżonym lesie podczas deszczu nie była tym co lubię najbardziej ale to tylko jedna śrubka. Poszło szybko i mogłem dalej wsłuchiwać się w szum deszczu i gum.

Wyjeżdżając z Puław i przejeżdżając przez miejscowości oświetlone latarniami ulicznymi (nie ma ich wiele) zauważyłem, że ptaki śpiewają tylko w tych rozświetlonych miejscach. Ciemność kazała im milczeć? Inną sprawą było to, że i dla mnie mała ilość wrażeń była powodem do rozmyślań. W ostatnich rozdziałach swojej książki Marcin Kula zastanawiał się nad stosunkiem do cmentarzy grup już nieobecnych lub znacznie mniej licznych niż kiedyś. Doszedł do wniosku, który i dla mnie wydaje się być oczywistym: dbamy o cmentarze gdy uznajemy, że ta grupa jest częścią naszej grupy. Moim zdaniem na poziomie społeczeństwa mamy najczęściej do czynienia z dominującym przekonaniem czy przekonaniem "poprawnym politycznie". Stosunek poszczególnych ludzi może być różny do cmentarzy. Dlatego na cmentarzach można obok zniczy znaleźć śmieci. Dlatego cmentarze z I wojny światowej są szczególnie zadbane gdy mówi się, że wśród poległych są Polacy.

Deszcz przestał padać gdy dojechałem do Baranowa. Dalsza trasa wiodła przez most na Wieprzu i Sobieszyn. Zatrzymałem się by zrobić zdjęcie zabudowaniom dawnego PGR-u. Tam w ciemności jest jeszcze pałac.

Jadąc do Lenda Ruskiego miałem trochę szczęścia. Głównie chyba dlatego, że we mgle używałem dwóch reflektorów. Jeden świecił nieco dalej i rozpędzony zdążyłem w Wolce Sobieszyńskiej ominąć wyrwę w jezdni. Była oznakowana biało-czerwoną taśmą rozciągniętą między słupkami. Zero elementów odblaskowych. Zarwał się fragment jezdni przy przepuście na rzeczce Śwince. Dalej na trasie przez las w światłach pojawiały się żaby. W większości ustawione do mnie przodem. Wyraźnie było widać ich jasne podbrzusza. Chyba nie przejechałem żadnej. Prawdopodobnie wędrowały do rozmarzających stawów.

Kolejna niespodzianka. W Lendzie Wielkim za zakrętem do Woli Gułowskiej znów drogę przecinały biało-czerwone taśmy. Tutaj też powstała dziura w przepuście. I to chyba na jego środku. Narzucono też wiele gałęzi by utrudnić przejazd. Znak zakazu wjazdu. Ale jakoś przeszedłem. Dalej już tylko trochę dziur w jezdni. Spokój cisza. Zaczęło mi się śpiewać: "droga daleka, noc taka ciemna, nikt na ciebie nie czeka…"

Nie wiem czy w Woli Gułowskiej kościół bywa nocami iluminowany. Chyba nie. Nie pamiętam bym go kiedyś widział w nocy rozświetlonym. Na jednej z wież w październiku 1939 r. byli żołnierze Kleeberga i ostrzeliwali nacierających Niemców.

Dalej pognałem do Adamowa. Chciałem zrobić zdjęcie tamtejszemu kościołowi. Architektonicznie nie jest szczególnie ciekawy ale interesowały mnie możliwości mojego aparatu. Tu zjeżdżając z głównej drogi wjechałem w kałużę. To prawda, że woda może skrywać głębinę. Tak było w tym wypadku. Szczęśliwie przejechałem.

A aparat niestety robi fatalne zdjęcia w nocy i nic na to nie poradzę. Na zdjęciu widać jedyne latarnie świecące całą noc w Adamowie. Są na rondzie. Poza nimi ciemność. Ale już się powoli rozjaśniało. W Wojcieszkowie był już prawie dzień. A na pewno dzień zrobił aparat rozjaśniając automatycznie zdjęcie. Tą jasność nieba potraktował już jako zachętę do robienia zdjęć bez szumu.

Na drodze do Łukowa już był ruch. Głownie w stronę Kocka. Ja jechałem w stronę przeciwną. Mgły unosiły się w lasach i ponad polami na których wciąż miejscami leżał śnieg

W Łukowie byłe już gdy było całkiem jasno. Drogi mokre. Niebo zachmurzone. Do Międzyrzeca jeszcze około 30 km. Droga którą pojechałem była mi trochę znana. raz jeden, w nocy zdarzyło mi się nią jechać. Dziwiłem się wtedy jak długo jedzie się przez Trzebieszów. Teraz licznik pokazał trochę ponad 6 km.

Przy drodze wiele gniazd z bocianami. W końcu to wiosna :)

W Strzakłach na skraju lasu zauważyłem grupę krzyży. Nie wiem jeszcze co to za miejsce. Jeden ze starych krzyży wygląda na karawakę (początkowo myślałem, że to krzyż prawosławny). Mogiła? Cmentarz? Na mapach geoportalu zaznaczono tylko krzyż przydrożny. Nie wiem jeszcze co oznaczono na starych mapach.

W Międzyrzecu się zgubiłem. Zamiast pojechać jak zwykle przez centrum dałem się poprowadzić znakom. Dotarłem w miejsce gdzie są nowiutkie ścieżki rowerowe ale nie ma cmentarzy. Ale ścieżka rowerowa zaprowadziła mnie szczęśliwie pod cmentarz choć nadłożyłem drogi. I żebym jeszcze wiedział, że przejeżdżałem obok drogi do do Huszlewa, którą miałem jechać dalej. Ale nie wiedziałem. Na razie podjechałem pod mur cmentarza żydowskiego i zobaczyłem, że na jego terenie są ludzie. Furtka i brama były zamknięte. A oni z piłami mechanicznymi wycinali krzewy. Zupełnie mnie ignorowali. I teraz jak mam się zachować? Niepostrzeżenie nie wejdę. Na ucieczkę przed facetem z piłą mechaniczną nie mam ochoty. Na czekanie na policję (gdyby ją wezwali) nie mam czasu. Muszę to więc odłożyć chyba na jeszcze inny wypad. Tak czułem, że 13 to nie jest najlepszy wybór na realizację planów.

Zapytany przeze mnie o dalszą drogę (Manie) człowiek powiedział, że mam wjechać na E8 i będę miał drogowskaz. Nie miałem na mapach zaznaczonej szosy E8. W sumie coś mi w tym nie grało. Pojechałem w inne miejsce zapytać kogoś innego. Znów przeciąłem drogę, którą miałem jechać dalej i dojechałem do krajowej dwójki (to o nią chodziło poprzedniemu pytanemu o drogę). Tu wskazano mi kierunek i powiedziano, że będzie drogowskaz. Faktycznie był. Tylko napisano na nim "Huszlew". To logiczne ponieważ Manie są między "po drodze". Dość, że choć nie udało mi się po raz kolejny obejrzeć cmentarza w Międzyrzecu Podlaskim to udało mi się z Międzyrzeca wyjechać w drogę, której nie znałem. W Maniach przywitała mnie kolorowa figura przydrożna. Teraz jeszcze tych kolorów brakuje przyrodzie.

W samej wsi pogoniło mnie małe stadko psów. A gdy już skończył się asfalt dojechałem do poszukiwanej mogiły.

Właściwie jest to cmentarz. Obok powstańców z 1830 roku spoczywają tu też polegli w I wojnie światowej. Informację o nich znalazłem na krzyżu obok pamiątkowego kamienia.

Dalsza droga miała mnie doprowadzić do Łosic. Zanim dojechałem do Huszlewa mijałem pamiątkowe kamienie pod Wygodą. Na jednym z nich umieszczono informację o bitwie oddziału AK z Niemcami. Na drugim jest jeszcze dla mnie tajemnicza liczba 1835.

W Huszlewie mijałem dwór. Nie wiem czy jest zamieszkały ale wygląda na wyremontowany.

Za Huszlewem zrobiłem sobie na leśnym parkingu krótką przerwę.

Później jadąc do Łosic mijałem pomnik pomordowanych pod Jeziorami podczas II wojny światowej.

Coś co wyglądało na dworek ale może wcale nim nie jest.

I na koniec drogowskaz wskazujący na znajdujący się wśród pól cmentarz z XVIII wieku. Gdyby nie błoto pewnie bym mu nie odpuścił. Ale dla niego chętnie przyjadę tu jeszcze raz. Przy wjeździe do Łosic mijałem cmentarz parafialny. Nie znalazłem na nim mogiły powstańca. Zabrakło… kaplicy cmentarnej. Może to nie ten cmentarz? Może jest jeszcze jeden? Zostawię to sobie na później. Teraz pojechałem do cmentarza żydowskiego.

Tutaj na szczęście jeszcze nie ukończono ogrodzenia więc mogłem spokojnie wejść. A warto. Na wewnętrznej stronie muru umieszczono wiele macew z zachowanymi resztkami polichromii. No i jest to przykład cmentarza na który powróciły macewy użyte podczas wojny do utwardzania uli, chodników czy placów.

Na popołudnie zapowiadano opady deszczu i silny wiatr. Gdy wróciłem do roweru z cmentarza była godzina 11:30. Do Sarnaków miałem ponad 30 km. Na dwunastą planowałem początek powrotu. Wiatr już był dokuczliwy. Zrezygnowałem więc z Sarnaków i Drohiczyna. Tym łatwiej było mi to zrobić, że ziemia jeszcze jest trochę za miękka do udeptywania. Śnieg dopiero niedawno z niej zniknął. Skierowałem się do Mordów. To nie jest daleko. Ale jednak przejazd tego odcinka oznaczał jazdę pod wiatr bez osłony. Do tego jest tu całkiem duży ruch samochodów. Zatrzymałem się raz by rzucić okiem na kopiec przy drodze. Kopiec Piłsudskiego. O kulcie Marszałka po 1926 r. też wspominał M. Kula. To był kult wspierany przez administrację państwową. Propagowany w prasie i w szkołach. Coś z tego zostało. Nie tylko kopce.

Cmentarz w Modach znajduje się przy drodze do Łosic. Założony na wzniesieniu obok terenów podmokłych. Niegdyś ogrodzony. Teraz miejscami nie ma siatki na słupkach. Teren porastają gęsto krzewy i drzewa. Jest tu trochę macew. Głównie wykonanych z kamieni polnych. Takie macewy nie nadawały się do utwardzania dróg. Więc zostały. Prawdopodobnie pozostają w swoich pierwotnych miejscach. Większość (choć są wyjątki) skierowana jest na zachód. Miejscami można natrafić na śmieci. Miejscami na doprowadzające do białej gorączki ortodoksów znicze ze znakiem krzyża.

Od strony centrum miejscowości cmentarz nie prezentuje się okazale.

Zanim skierowałem rower na trasę do Łukowa rzuciłem jeszcze okiem na pałac w Mordach.

Wydawać się może, że nic się przez rok nie zmieniło. Budynek nadal grozi zawaleniem i trwają prace remontowe w pałacu i parku (takie napisy są na tabliczkach). Ale brak zmian jest pozorny. Zmieniła się bowiem firma nadzorująca ten teren. Ciekawe czy czekamy aż się to wszystko rozsypie?

Za Mordami zakręciłem w drogę do Wielgorza. To kilka kilometrów jazdy przez łąki. Teraz są zalane. W zeszłym roku ale chyba w maju dałem się tu przyłapać opadom gradu. Teraz spokojnie. Tylko miejscami woda zalewa skraj jezdni. Za Zbuczynem chciałem sprawdzić czy już są bociany w ogromnym gnieździe w miejscowości Grodzisk. Można powiedzieć, że tak i nie. Nie – ponieważ drzewo na którym było gniazdo zniknęło. Tak – ponieważ w jego miejscu postawiono słup z kołem na szczycie i para bocianów właśnie wiła na nim gniazdo.

Jednak to nie to samo. Zdjęcie z zeszłego roku (była trójka młodych).

W okolicach Dziewul chwilę popadał deszcz. Ale choć pojawiły się chmury, a czasami wiatr silniej dmuchnął dawało się jechać. Zatrzymałem się na moment na parkingu leśnym 5 km od Wojcieszkowa. Strasznie tu ludzie naśmiecili przez zimę.

W Adamowie zrobiłem nie po raz pierwszy zdjęcie cmentarzowi o którym nic nie wiem. Krzyże na płocie sugerują, że to cmentarz chrześcijański.

Ciemniejsze chmury pojawiły się na niebie gdy wyjeżdżałem z Woli Gułowskiej. Zatrzymałem się na moment by zrobić jej jedno zdjęcie.

Ta ciemność za moment zrobiła się mokra. Nawet grzmiało. Błyskały pioruny. Gwałtownie ale krótko padał deszcz. Zdążyłem jednak zmoknąć zanim znalazłem wiatę przystankową. Gdy już tylko kropiło ruszyłem dalej. Udało mi się dojechać do wiaty w Kalinowym Dole gdy znów lunęło.

W sakwach miałem wiele zwykle niepotrzebnych rzeczy, które mogą się przydać. Była tam np. peleryna przeciwdeszczowa. Bardzo dobra gdy nie ma silnego wiatru (więc nie dzisiaj). Były też ochraniacze na buty. Nie chciało mi się ich zakładać gdy rozpocząłem wyjazd. A było mi zimno w stopy. Teraz założyłem je by nie przemoczyć nóg. I ruszyłem w znów słoneczny dzień. Już się niestety jednak kończył.

Przed Lendem Wielkim Zobaczyłem już prowizorycznie naprawiony przepust na drodze (ten sam który w nocy był zamknięty).

Przez Zielony Kąt do Nowodworu. Przy pomniku Romów zamordowanych na terenie lotniska odbiłem w stronę Trzcianek.

W Sarnach ze stawu pokrytego jeszcze lodem unosiła się mgła. Zalewała drogę biegnącą obok niego. A ja rzuciłem okiem na zachód słońca.

W Gołębiu już kościół oświetlają w nocy. Ale się nie zatrzymywałem. Już było blisko. Już chciałem zmyć z siebie cały ten pot. I chyba przyroda postanowiła mi pomóc. Gdy wjeżdżałem do Puław zaczął padać deszcz. Ale to już może 4 km w deszczu. I koniec.