Płazy na drogach, śnieg na poboczach

W ubiegłym roku usiłowałem zrobić zdjęcia na cmentarzach żydowskich w Drohiczynie i Mordach. Może to usiłowanie to określenie trochę na wyrost. W Drohiczynie nie udało mi się dokładnie zlokalizować cmentarza w porastających skarpę nadbużańską zaroślach, a w Mordach nie wchodziłem na teren cmentarza ponieważ w zielonej gęstwinie i tak trudno byłoby cokolwiek zobaczyć. Odwiedzenie obydwu tych cmentarzy zostawiłem sobie na wiosnę. Wczesną wiosnę. I taka właśnie się zaczęła. Do planu dodałem jeszcze kirkuty w Międzyrzecu Podlaskim, Łosicach i Sarnakach. Z cmentarzem w Międzyrzecu Podlaskim jest tak, że od trzech lat szukam możliwości zupełnie poprawnego wejścia przez furtkę. Zdaje się, że zupełnie niepotrzebnie. Ludzie wchodzą tam przez mur. Tym razem i ja miałem zamiar tak zrobić. Najwyraźniej nie ma innej możliwości. Zaplanowałem też, że do samego Międzyrzeca podjadę pociągiem. Mam taki bardzo wcześnie rano odjeżdżający z Dęblina. Problemem jest tylko to, że kursuje on tylko od poniedziałku do piątku. A urlopu nie udało mi się wziąć. Znając moje plany Krzysiek piszący na Olszyńskiej Stronie Rowerowej podpowiedział mi jeszcze, że warto poszukać mogiły powstańca styczniowego w Łosicach na cmentarzu parafialnym. Miała znajdować się w pobliżu kaplicy cmentarnej. To wydawało się proste – odnaleźć kaplicę i poszukać nagrobka na którym napisano, że zmarły był powstańcem. Na samej Olsztyńskiej Stronie Rowerowej zauważyłem wakat w dziale cmentarzy powstańców listopadowych w miejscowości Manie. Dotarcie tam wymagało tylko niewielkiej modyfikacji trasy. Z przejazdem pociągiem nie powinienem nawet osiągnąć nawet 300 km. Gorzej będzie bez pociągu. A tak właśnie wyszło. Maksimum z planu zawsze można obciąć.

Prognozy pogody wskazywały opady deszczu i silny wiatr po południu. Wypadało więc ruszyć jak najwcześniej. Gdybym miał jechać pociągiem musiałbym wyjechać z Puław o trzeciej rano by dojechać na czas do Dęblina na pociąg. Ponieważ pociągu nie było tego dnia wymyśliłem, że wystartuję o pierwszej w nocy i pojadę do Międzyrzeca Podlaskiego przez Łuków. 107 km znanymi drogami. Nie pomyliłem się tylko w kwestii dystansu. Znikający śnieg odsłania niespodzianki na drodze. Na starcie miałem delikatną mżawkę. Temperatura powietrza była w okolicach 5 stopni. Godzina była druga – miałem na wstępie mały poślizg z czasem ale to chyba nie jest wielki problem skoro zdarza mi się bardzo często. Na początek była najkrótsza trasa do Baranowa. W tych godzinach raczej mało uczęszczana. Niespodzianki zaczęły się w lesie pomiędzy Puławami i Wronowem. Pierwszą była mgła. Unosiła się nad topniejącym śniegiem. W kolejnym lesie (Żerdź – Baranów) w reakcji na wstrząsy wywoływane przez dziury w jezdni zaczął mi hałasować błotnik. Od Żyrzyna padał też już większy deszcz. Ale sprawa błotnika mnie nieco rozdrażniła. Wyciągnąłem więc narzędzia i odkryłem, że mocując tydzień wcześniej błotnik zapomniałem założyć przeciwnakrętkę. Obluzował się korzystał z wolności. Dziwne, że nie robił tego podczas dojazdów do pracy. Miał na to przecież 5 dni. Naprawa w zaśnieżonym lesie podczas deszczu nie była tym co lubię najbardziej ale to tylko jedna śrubka. Poszło szybko i mogłem dalej wsłuchiwać się w szum deszczu i gum.

Wyjeżdżając z Puław i przejeżdżając przez miejscowości oświetlone latarniami ulicznymi (nie ma ich wiele) zauważyłem, że ptaki śpiewają tylko w tych rozświetlonych miejscach. Ciemność kazała im milczeć? Inną sprawą było to, że i dla mnie mała ilość wrażeń była powodem do rozmyślań. W ostatnich rozdziałach swojej książki Marcin Kula zastanawiał się nad stosunkiem do cmentarzy grup już nieobecnych lub znacznie mniej licznych niż kiedyś. Doszedł do wniosku, który i dla mnie wydaje się być oczywistym: dbamy o cmentarze gdy uznajemy, że ta grupa jest częścią naszej grupy. Moim zdaniem na poziomie społeczeństwa mamy najczęściej do czynienia z dominującym przekonaniem czy przekonaniem "poprawnym politycznie". Stosunek poszczególnych ludzi może być różny do cmentarzy. Dlatego na cmentarzach można obok zniczy znaleźć śmieci. Dlatego cmentarze z I wojny światowej są szczególnie zadbane gdy mówi się, że wśród poległych są Polacy.

Deszcz przestał padać gdy dojechałem do Baranowa. Dalsza trasa wiodła przez most na Wieprzu i Sobieszyn. Zatrzymałem się by zrobić zdjęcie zabudowaniom dawnego PGR-u. Tam w ciemności jest jeszcze pałac.

Jadąc do Lenda Ruskiego miałem trochę szczęścia. Głównie chyba dlatego, że we mgle używałem dwóch reflektorów. Jeden świecił nieco dalej i rozpędzony zdążyłem w Wolce Sobieszyńskiej ominąć wyrwę w jezdni. Była oznakowana biało-czerwoną taśmą rozciągniętą między słupkami. Zero elementów odblaskowych. Zarwał się fragment jezdni przy przepuście na rzeczce Śwince. Dalej na trasie przez las w światłach pojawiały się żaby. W większości ustawione do mnie przodem. Wyraźnie było widać ich jasne podbrzusza. Chyba nie przejechałem żadnej. Prawdopodobnie wędrowały do rozmarzających stawów.

Kolejna niespodzianka. W Lendzie Wielkim za zakrętem do Woli Gułowskiej znów drogę przecinały biało-czerwone taśmy. Tutaj też powstała dziura w przepuście. I to chyba na jego środku. Narzucono też wiele gałęzi by utrudnić przejazd. Znak zakazu wjazdu. Ale jakoś przeszedłem. Dalej już tylko trochę dziur w jezdni. Spokój cisza. Zaczęło mi się śpiewać: "droga daleka, noc taka ciemna, nikt na ciebie nie czeka…"

Nie wiem czy w Woli Gułowskiej kościół bywa nocami iluminowany. Chyba nie. Nie pamiętam bym go kiedyś widział w nocy rozświetlonym. Na jednej z wież w październiku 1939 r. byli żołnierze Kleeberga i ostrzeliwali nacierających Niemców.

Dalej pognałem do Adamowa. Chciałem zrobić zdjęcie tamtejszemu kościołowi. Architektonicznie nie jest szczególnie ciekawy ale interesowały mnie możliwości mojego aparatu. Tu zjeżdżając z głównej drogi wjechałem w kałużę. To prawda, że woda może skrywać głębinę. Tak było w tym wypadku. Szczęśliwie przejechałem.

A aparat niestety robi fatalne zdjęcia w nocy i nic na to nie poradzę. Na zdjęciu widać jedyne latarnie świecące całą noc w Adamowie. Są na rondzie. Poza nimi ciemność. Ale już się powoli rozjaśniało. W Wojcieszkowie był już prawie dzień. A na pewno dzień zrobił aparat rozjaśniając automatycznie zdjęcie. Tą jasność nieba potraktował już jako zachętę do robienia zdjęć bez szumu.

Na drodze do Łukowa już był ruch. Głownie w stronę Kocka. Ja jechałem w stronę przeciwną. Mgły unosiły się w lasach i ponad polami na których wciąż miejscami leżał śnieg

W Łukowie byłe już gdy było całkiem jasno. Drogi mokre. Niebo zachmurzone. Do Międzyrzeca jeszcze około 30 km. Droga którą pojechałem była mi trochę znana. raz jeden, w nocy zdarzyło mi się nią jechać. Dziwiłem się wtedy jak długo jedzie się przez Trzebieszów. Teraz licznik pokazał trochę ponad 6 km.

Przy drodze wiele gniazd z bocianami. W końcu to wiosna :)

W Strzakłach na skraju lasu zauważyłem grupę krzyży. Nie wiem jeszcze co to za miejsce. Jeden ze starych krzyży wygląda na karawakę (początkowo myślałem, że to krzyż prawosławny). Mogiła? Cmentarz? Na mapach geoportalu zaznaczono tylko krzyż przydrożny. Nie wiem jeszcze co oznaczono na starych mapach.

W Międzyrzecu się zgubiłem. Zamiast pojechać jak zwykle przez centrum dałem się poprowadzić znakom. Dotarłem w miejsce gdzie są nowiutkie ścieżki rowerowe ale nie ma cmentarzy. Ale ścieżka rowerowa zaprowadziła mnie szczęśliwie pod cmentarz choć nadłożyłem drogi. I żebym jeszcze wiedział, że przejeżdżałem obok drogi do do Huszlewa, którą miałem jechać dalej. Ale nie wiedziałem. Na razie podjechałem pod mur cmentarza żydowskiego i zobaczyłem, że na jego terenie są ludzie. Furtka i brama były zamknięte. A oni z piłami mechanicznymi wycinali krzewy. Zupełnie mnie ignorowali. I teraz jak mam się zachować? Niepostrzeżenie nie wejdę. Na ucieczkę przed facetem z piłą mechaniczną nie mam ochoty. Na czekanie na policję (gdyby ją wezwali) nie mam czasu. Muszę to więc odłożyć chyba na jeszcze inny wypad. Tak czułem, że 13 to nie jest najlepszy wybór na realizację planów.

Zapytany przeze mnie o dalszą drogę (Manie) człowiek powiedział, że mam wjechać na E8 i będę miał drogowskaz. Nie miałem na mapach zaznaczonej szosy E8. W sumie coś mi w tym nie grało. Pojechałem w inne miejsce zapytać kogoś innego. Znów przeciąłem drogę, którą miałem jechać dalej i dojechałem do krajowej dwójki (to o nią chodziło poprzedniemu pytanemu o drogę). Tu wskazano mi kierunek i powiedziano, że będzie drogowskaz. Faktycznie był. Tylko napisano na nim "Huszlew". To logiczne ponieważ Manie są między "po drodze". Dość, że choć nie udało mi się po raz kolejny obejrzeć cmentarza w Międzyrzecu Podlaskim to udało mi się z Międzyrzeca wyjechać w drogę, której nie znałem. W Maniach przywitała mnie kolorowa figura przydrożna. Teraz jeszcze tych kolorów brakuje przyrodzie.

W samej wsi pogoniło mnie małe stadko psów. A gdy już skończył się asfalt dojechałem do poszukiwanej mogiły.

Właściwie jest to cmentarz. Obok powstańców z 1830 roku spoczywają tu też polegli w I wojnie światowej. Informację o nich znalazłem na krzyżu obok pamiątkowego kamienia.

Dalsza droga miała mnie doprowadzić do Łosic. Zanim dojechałem do Huszlewa mijałem pamiątkowe kamienie pod Wygodą. Na jednym z nich umieszczono informację o bitwie oddziału AK z Niemcami. Na drugim jest jeszcze dla mnie tajemnicza liczba 1835.

W Huszlewie mijałem dwór. Nie wiem czy jest zamieszkały ale wygląda na wyremontowany.

Za Huszlewem zrobiłem sobie na leśnym parkingu krótką przerwę.

Później jadąc do Łosic mijałem pomnik pomordowanych pod Jeziorami podczas II wojny światowej.

Coś co wyglądało na dworek ale może wcale nim nie jest.

I na koniec drogowskaz wskazujący na znajdujący się wśród pól cmentarz z XVIII wieku. Gdyby nie błoto pewnie bym mu nie odpuścił. Ale dla niego chętnie przyjadę tu jeszcze raz. Przy wjeździe do Łosic mijałem cmentarz parafialny. Nie znalazłem na nim mogiły powstańca. Zabrakło… kaplicy cmentarnej. Może to nie ten cmentarz? Może jest jeszcze jeden? Zostawię to sobie na później. Teraz pojechałem do cmentarza żydowskiego.

Tutaj na szczęście jeszcze nie ukończono ogrodzenia więc mogłem spokojnie wejść. A warto. Na wewnętrznej stronie muru umieszczono wiele macew z zachowanymi resztkami polichromii. No i jest to przykład cmentarza na który powróciły macewy użyte podczas wojny do utwardzania uli, chodników czy placów.

Na popołudnie zapowiadano opady deszczu i silny wiatr. Gdy wróciłem do roweru z cmentarza była godzina 11:30. Do Sarnaków miałem ponad 30 km. Na dwunastą planowałem początek powrotu. Wiatr już był dokuczliwy. Zrezygnowałem więc z Sarnaków i Drohiczyna. Tym łatwiej było mi to zrobić, że ziemia jeszcze jest trochę za miękka do udeptywania. Śnieg dopiero niedawno z niej zniknął. Skierowałem się do Mordów. To nie jest daleko. Ale jednak przejazd tego odcinka oznaczał jazdę pod wiatr bez osłony. Do tego jest tu całkiem duży ruch samochodów. Zatrzymałem się raz by rzucić okiem na kopiec przy drodze. Kopiec Piłsudskiego. O kulcie Marszałka po 1926 r. też wspominał M. Kula. To był kult wspierany przez administrację państwową. Propagowany w prasie i w szkołach. Coś z tego zostało. Nie tylko kopce.

Cmentarz w Modach znajduje się przy drodze do Łosic. Założony na wzniesieniu obok terenów podmokłych. Niegdyś ogrodzony. Teraz miejscami nie ma siatki na słupkach. Teren porastają gęsto krzewy i drzewa. Jest tu trochę macew. Głównie wykonanych z kamieni polnych. Takie macewy nie nadawały się do utwardzania dróg. Więc zostały. Prawdopodobnie pozostają w swoich pierwotnych miejscach. Większość (choć są wyjątki) skierowana jest na zachód. Miejscami można natrafić na śmieci. Miejscami na doprowadzające do białej gorączki ortodoksów znicze ze znakiem krzyża.

Od strony centrum miejscowości cmentarz nie prezentuje się okazale.

Zanim skierowałem rower na trasę do Łukowa rzuciłem jeszcze okiem na pałac w Mordach.

Wydawać się może, że nic się przez rok nie zmieniło. Budynek nadal grozi zawaleniem i trwają prace remontowe w pałacu i parku (takie napisy są na tabliczkach). Ale brak zmian jest pozorny. Zmieniła się bowiem firma nadzorująca ten teren. Ciekawe czy czekamy aż się to wszystko rozsypie?

Za Mordami zakręciłem w drogę do Wielgorza. To kilka kilometrów jazdy przez łąki. Teraz są zalane. W zeszłym roku ale chyba w maju dałem się tu przyłapać opadom gradu. Teraz spokojnie. Tylko miejscami woda zalewa skraj jezdni. Za Zbuczynem chciałem sprawdzić czy już są bociany w ogromnym gnieździe w miejscowości Grodzisk. Można powiedzieć, że tak i nie. Nie – ponieważ drzewo na którym było gniazdo zniknęło. Tak – ponieważ w jego miejscu postawiono słup z kołem na szczycie i para bocianów właśnie wiła na nim gniazdo.

Jednak to nie to samo. Zdjęcie z zeszłego roku (była trójka młodych).

W okolicach Dziewul chwilę popadał deszcz. Ale choć pojawiły się chmury, a czasami wiatr silniej dmuchnął dawało się jechać. Zatrzymałem się na moment na parkingu leśnym 5 km od Wojcieszkowa. Strasznie tu ludzie naśmiecili przez zimę.

W Adamowie zrobiłem nie po raz pierwszy zdjęcie cmentarzowi o którym nic nie wiem. Krzyże na płocie sugerują, że to cmentarz chrześcijański.

Ciemniejsze chmury pojawiły się na niebie gdy wyjeżdżałem z Woli Gułowskiej. Zatrzymałem się na moment by zrobić jej jedno zdjęcie.

Ta ciemność za moment zrobiła się mokra. Nawet grzmiało. Błyskały pioruny. Gwałtownie ale krótko padał deszcz. Zdążyłem jednak zmoknąć zanim znalazłem wiatę przystankową. Gdy już tylko kropiło ruszyłem dalej. Udało mi się dojechać do wiaty w Kalinowym Dole gdy znów lunęło.

W sakwach miałem wiele zwykle niepotrzebnych rzeczy, które mogą się przydać. Była tam np. peleryna przeciwdeszczowa. Bardzo dobra gdy nie ma silnego wiatru (więc nie dzisiaj). Były też ochraniacze na buty. Nie chciało mi się ich zakładać gdy rozpocząłem wyjazd. A było mi zimno w stopy. Teraz założyłem je by nie przemoczyć nóg. I ruszyłem w znów słoneczny dzień. Już się niestety jednak kończył.

Przed Lendem Wielkim Zobaczyłem już prowizorycznie naprawiony przepust na drodze (ten sam który w nocy był zamknięty).

Przez Zielony Kąt do Nowodworu. Przy pomniku Romów zamordowanych na terenie lotniska odbiłem w stronę Trzcianek.

W Sarnach ze stawu pokrytego jeszcze lodem unosiła się mgła. Zalewała drogę biegnącą obok niego. A ja rzuciłem okiem na zachód słońca.

W Gołębiu już kościół oświetlają w nocy. Ale się nie zatrzymywałem. Już było blisko. Już chciałem zmyć z siebie cały ten pot. I chyba przyroda postanowiła mi pomóc. Gdy wjeżdżałem do Puław zaczął padać deszcz. Ale to już może 4 km w deszczu. I koniec.

Ucieczka przed deszczem

Dość niespodziewanie pojawiła się szansa wzięcia urlopu w piątek. Grzechem było nie skorzystać. Zwłaszcza, że w Wirtualnym Sztetlu pojawiła się informacja o odnalezieniu w Mogielnicy macewy z zachowaną polichromią. Musiałem to zobaczyć. Planując na szybko wyjazd jako punkt najważniejszy wpisałem kirkut w Mogielnicy. Dopiero na tym „szkielecie” planu przejazdu budowałem dalsze plany. Najkrótsza droga do Mogielnicy biegnie przez jedną miejscowość w której cmentarza żydowskiego nie oglądałem – Głowaczów. Z Mogielnicy chciałem pojechać do Przysuchy gdzie też jeszcze nie widziałem kirkutu. Dalej Przytyk, Radom i do domu. Dawno nie jeździłem tymi drogami. A częścią z nich nawet nigdy nie jeździłem. Przeglądając mapy odnalazłem jeszcze jeden cmentarz żydowski w pobliżu planowanej drogi przejazdu. W Drzewicy. Udało mi się go chyba prawidłowo zlokalizować. Przy samej drodze, którą musiałbym przejeżdżać. W sumie trasa była całkiem długa. Nawet chyba za długa na te krótkie dni. Ale najważniejsza pozostawała Mogielnica. Prognozy pogody wskazywały dokuczliwy wiatr wiejący na wschód i pokaźne opady deszczu po południu przy jednoczesnym ochłodzeniu. Biorąc pod uwagę deszcz musiałem tylko zdecydować, czy chcę jechać szybko, czy spokojnie. Przy spokojnej jeździe wziąłbym pelerynę ale nie byłem pewien czy wiatr nie będzie za silny na taki strój. Ostatecznie uznałem, że najwyżej zmoknę. Zapakowałem tylko do sakwy parasol by móc robić zdjęcia i podczas deszczu.

Krótkie dni mają wiele wad. Jedną z nich jest to, że będąc przyzwyczajonym już do długiej jazdy nie wracam z trasy odpowiednio zmęczony. W mijającym tygodniu już we wtorek mnie nosiło. Wyskoczyłem więc tego dnia na szybki wypad który miał liczyć sobie 60 km. Do Opola Lubelskiego i z powrotem. W Opolu Lubelskim jest cmentarz, o którym sądziłem, że jest cmentarzem prawosławnym, może garnizonowym. Ostatnio pojawiła się informacja o tym, że jest to cmentarz wojenny z I wojny światowej. To stawiałoby go w jednym rzędzie z prawosławnym cmentarzem garnizonowym w Dęblinie. Tylko tam najwyraźniej czeka się aż wszystkie pozostałości cmentarza znikną z powierzchni ziemi i dopiero wtedy się go upamiętni. W Opolu prace trwają. Nie wiem jak będzie wyglądał i chętnie poczekam. Ale wracając do wtorkowego przejazdu… Przejechałem 90 km. Coś źle policzyłem. Pojechałem też innymi drogami niż sobie zaplanowałem. A że było to na szybko to i zmęczyłem się szybko. Nie tak mocno jednak by w piątek nie móc jechać.

Wystartowałem zaraz po piątej rano. Może nie tak zaraz. 20 minut po. Jeszcze było ciemno. Jeszcze było zimno. Jeszcze tak bardzo nie przeszkadzał wiatr. Wschód słońca za chmurami mogłem obserwować już z pewnego oddalenia od Puław.

Przemknąłem przez Gniewoszów i zbliżałem się do drogi krajowej 48. Łączy się ona z moją trasą w Słowikach. I od Słowików miałem nią jechać aż do Białobrzegów. Na szczęście jest chyba mniej ruchliwa niż droga z Kozienic do Pionek. Ma też lepszą nawierzchnię (od Kozienic, do Kozienic jest fatalna). Zanim jednak wjechałem na tą trasę przejeżdżałem obok 3 cmentarzy wojennych z I wojny światowej. Cmentarz w Słowikach przeszedł metamorfozę. Wycięto krzaki rosnące na terenie cmentarza i od strony drogi. Teraz jest widoczny i wyraźnie widać jak duży teren zajmuje.

Ten widok skłonił mnie do wjechania w las w pobliżu Chinowa za Kozienicami. Już kiedyś go schodziłem szukając cmentarza wojennego. Zaznaczony jest nie tylko na mapach WIG ale i na nowych mapach turystycznych. Jednak póki co istnieje tylko na papierze. W lesie nie można go zlokalizować. Inna gmina i inne podejście do zagadnienia opieki nad zabytkowymi cmentarzami.

W Brzózie, przed Głowaczowem zatrzymałem się na moment przy figurze świętego Jana Nepomucena.

A w Głowaczowie zjechałem z głównej drogi w stronę Bobrownik. Za ostatnimi zabudowaniami, w lesie znajduje się cmentarz żydowski. Był ogrodzony. Podobno w 1993 roku. Większość ogrodzenia rozkradziono. Nie ma tam pomników nagrobnych. Teren był też chyba zaorany i posadzono na nim sosny. Zostały fragmenty dawnego betonowego ogrodzenia. Płot pozostawiono od strony Głowaczowa.

Oczywiście na temat nagrobków nikt nic nie wie. Ale nawet jakby wiedział to czy nie byłoby tak jak w Józefowie nad Wisłą, gdzie ostatni nagrobek parę lat temu rozbito lub skradziono? Aż się odechciewa cokolwiek robić przy takim podejściu ludzi do przeszłości swoich miejsc zamieszkania. Ale w Mogielnicy coś robią. Tylko ja w tym momencie jeszcze byłem w Głowaczowie. Jadąc dalej znalazłem się wkrótce w Białobrzegach. Tu przejeżdżałem przez most na Pilicy który pamiętam jeszcze wybrukowany kostką bazaltową. Teraz wyasfaltowany jest tylko mostem lokalnym. Białobrzegi obecnie są omijane obwodnicą. Całe centrum jest zastawione samochodami. Ruch rowerów ma przebiegać po ścieżce rowerowej ale trzeba uważać na pieszych.

Jazda wzdłuż Pilicy to oglądanie wielu pięknych krajobrazów. Choćby takich.

Tak jest tam ładnie że się zgubiłem. Miałem zakręcić z głównej drogi w stronę Mogielnicy ale ten rozjazd gdzieś mi umknął. Zauważyłem to gdy wjechałem do wsi której nazwę widziałem po raz pierwszy. Nie znałem jej. Zagubiony, szukając jakiejś drogi, którą mógłbym pojechać do Mogielnicy, wypatrzyłem przez krzaki pałac za stawem. Miejscowość nazywa się Świdno i na pewno nie miało mnie tu być.

Nie chcę się tłumaczyć dlaczego nie poszedłem tam by pałac obejrzeć z bliska. Ale już byłem zmęczony i wciąż nie wiedziałem którędy mam pojechać do Mogielnicy. Objechałem pałac wzdłuż płotu. Było tam parę dziur, których przejście z rowerem byłoby trudne. Zostawienie roweru nie wchodziło w grę z powodu towarzystwa tam się kręcącego. Z drugiej strony pałacu jest droga w stronę Mogielnicy ale szybko staje się droga gruntową i nie miałem pewności że pozwoli mi dojechać na miejsce. Zrobiłem więc tylko jeszcze jedno zdjęcie będąc pod obserwacją „grupy konsumenckiej” zebranej pod sklepem (na jego tyłach też są dziury w ogrodzeniu).

Po powrocie go głównej szosy pojechałem nieco dalej drogą na zachód i odnalazłem drogowskaz wskazujący Mogielnicę. Pałac już nie był ważny. Teraz najważniejsze było dojechanie do kolorowej macewy.

Na miejscu odnalezienie cmentarza nie sprawiło mi wielkich trudności. Przygotowując się do tego wyjazdu tyle razy oglądałem plan miasta, że trafić mogłem „z biegu”. Mimo tego gdy zatrzymałem się przy drodze wchodzącej do lasu zapytałem jeszcze przechodzącą w pobliżu nastolatkę czy to jest właściwa droga. Potwierdziła. Dalej więc już bez zastanowienia pojechałem i poszedłem gdy jechać się już nie dawało. Popełniłem jednak pewien błąd. Nie poszukałem wydeptanej ścieżki tylko ruszyłem na przełaj. Poza tym, że w ten sposób zobaczyłem wiele ułamanych przy ziemi resztek macew nabyłem parę pamiątek dzięki rosnącym tu malinom lub jeżynom. Ale doszedłem do poszukiwanej macewy. I to było najważniejsze.

Opuszczając teren cmentarza sprawdziłem czas. Była trzynasta. Lać mogło już od szesnastej. Chyba jedyne co mogłem zrobić to wrócić najkrótszą drogą do Puław. Jechałbym krócej niż w stronę przeciwną. Tym razem wiatr by mnie popychał. Rozpocząłem więc wyścig z czasem uciekając przed deszczem. Już wcześniej parokrotnie deszcz kropił. Jezdnia i ja zaraz wysychaliśmy. Te deszczyki były ciepłe. Nie miałem ochoty na zimny prysznic. Z wiatrem jeździ się całkiem szybko. Rozwijałem prędkości w granicach 25-28 km/h. Ale i tak musiałem co jakiś czas się zatrzymywać. Choćby po to by się napić. Może gorąco nie było jednak się pociłem.

Pod Kozienicami drogę zajechał mi ciągnik rolniczy ciągnący snopowiązałkę. Trudno było go wyprzedzić. On wyprzedzał mnie w Kozienicach gdy znów się na chwilę zatrzymałem. Ale gdy za Kozienicami znów go zobaczyłem na drodze już się zdziwiłem. To już było chyba ponad 10 km jak jechał tą drogą. Ludzie mają tak daleko od siebie pola? Na szczęście tym razem wyprzedzałem go jadąc ścieżką rowerową więc nie przeszkadzały mi samochody jadące z naprzeciwka. Od około godziny było ciemno. Za ciemno na dzień. W Wysokim Kole znów na moment się zatrzymałem i usłyszałem nad głową niepokojące odgłosy. Łomot gdzieś nad chmurami. Zaraz też zerwał się wyjątkowo silny wiatr. Nie pozostawało mi chyba nic innego jak czym prędzej gnać do Puław. Brakowało mi jeszcze około 12 km. Deszcz który zaraz zaczął padać nie był szczególnie ulewny ale zimny. I już tak szybko nie schłem. Nie trwało to długo. A w Puławach chyba wcale nie padało. Szkoda, że nie dojechałem wszędzie gdzie dojechać chciałem ale byłem w Mogielnicy. Obserwując nad Wisłą szarpane wiatrem wierzby przypomniałem sobie o pewnej rozmowie. Ktoś mi kiedyś tłumaczył dlaczego tyle wierzb jest w pobliżu rzek. To podobno nawet nie wynika z wymagań tych drzew. To ma być podobno głównie zasługa ludzi, którzy je niemal masowo sadzili. Wiąże się to w pewien sposób z  nieco żartobliwie przeze mnie opisanym zagadnieniem budowy dróg. Zwolnienie od szarwarku mogli uzyskać ludzie dostarczający materiał do umacniania brzegów rzek (faszyna). I z tej formy zwolnienia chętnie korzystano. W tym celu należało posiadać jednak źródło faszyny, a były nim wierzby. Kesawk na forum http://eksploratorzy.com.pl napisał też, że wierzby były źródłem opału na terenach pozbawionych lasów. Akurat w okolicach Puław lasów nie brakuje, a wierzb jest całe mnóstwo. Ale w ten sposób tłumaczył zwyczaj ogławiania wierzb, który do dziś jest podtrzymywany. Tak więc człowiek ukształtował krajobraz z wierzbami oraz wpłynął na wygląd tych drzew porastających nadbrzeżne pola, łąki i pobocza dróg. Jak napisał kiedyś pewien literat serbski: Nie rozumiem wierzby płaczącej. A czy innym drzewom jest łatwiej? Tylko to nie ta wierzba. Najliczniejsze są wierzby iwy. Może jednak tylko w Polsce? Może ich występowanie związane jest z terenem na którym najdłużej funkcjonował szarwark? Czy może być tak, że to prawo miało wpływ na obecny krajobraz?

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

Ponad siły albo nie

Rozważam pewien plan. Trasa liczy trochę ponad 500km. Z tego też powodu chciałem to rozłożyć na 3 dni. 2 noce pod namiotem… Ale nie mam 3 dni tylko dwa. I nie chodzi przecież o to tylko by jechać ale też by dojechać do wielu miejsc i zrobić w nich zdjęcia. Nie mam zielonego pojęcia czy mi się to uda. A nie dowiem się jeśli nie spróbuję.

Plan jest taki:

dojeżdżam rano do Dęblina i wsiadam w pociąg jadący do Białej Podlaskiej. Z Białej kieruję się do Janowa Podlaskiego. Na tym odcinku odbijam w bok by zobaczyć dwa cmentarze z I wojny światowej. W samym Janowie ma znajdować się kwatera wojenna z tej samej wojny na cmentarzu parafialnym – jej szukanie może być stratą cennego czasu. Z Janowa mam bowiem pojechać do przeprawy promowej na Bugu. Już nie wchodząc w szczegóły mam dojechać do Grabarki, do Bielska Podlaskiego (to bardziej znane miejsca na trasie) i do Tykocina. Tykocin to punkt zwrotny. Dojechanie w nocy mija się z celem. Zależy mi na tym by być tam jeszcze za dnia. Noc zostawiam na dojechanie do Broku. To już ma być powrót do Puław na własnych kołach.

Skoro już się nad tym zastanawiam to moduł rozmyślań nad rzeczami nie do przewidzenia, który jednocześnie zajmuje się rozmyślaniami nad tym czego nie ogarniam przypomniał mi o pewnym zagadnieniu ekonomicznym. Może ktoś zna rozwiązanie? Chodzi o dług. Dług państwa. Nawet przy moim stosunku do instytucji państwa nie mogę tego zignorować – państwo posiada aparaty do przymuszania i potrafi odebrać obywatelom to czego potrzebuje. W sprawie długu pojawiają się czasami informacje o zadłużeniu przypadającym na jednego obywatela. I tego właśnie nie ogarniam. Dług państwa – z tego co mi wiadomo – dzieli się na dług wewnętrzny i zewnętrzny. Ich suma to zadłużenie państwa. Dług wewnętrzny to pieniądze „pożyczone” od obywateli czy instytucji, firm itp. w kraju. Choćby poprzez obligacje państwowe. Te pieniądze w rozliczeniu nie powinny obciążać obywateli tylko powinny być im zwrócone. Praktyka jest taka, że nawet w tym zakresie zadłużenia wewnętrznego państwo może zabrać by oddać – ma prawo, bo samo je tworzy i stosuje wobec obywateli (w przypadku gdy samo może je naruszyć – zmienia je).

Patrzę na to może zbyt pesymistycznie.  Urząd Skarbowy to moim zdaniem narzędzie represji. Jednak zupełnie nie wiem jak to jest z tym długiem. Wiem tylko, że nawet jak oddam część przypadającą na mnie to zaraz zacznie się sprawdzanie czy nie mogę dać więcej. Tak to działa. Chciałbym jednak wiedzieć czy dług wewnętrzny i zewnętrzny mam liczyć razem.

W średniowieczu (i później też) gdy władze były zbyt zadłużone u Żydów anulowały długi i nakazywały Żydom opuszczenie granic (przy okazji pozbawiając ich majątku trwałego). Wygnanie obywateli Polski z Polski może być sposobem na zmniejszenie długu. Koniec końców któryś z polityków na to wpadnie. Na ile wyceni się moje wygnanie? Majątku trwałego niemal nie mam. Książki? 80 zł na skupie makulatury za tonę.

Cyców i Lasy Parczewskie

Inspiracją dla tego wyjazdu były prowadzone od paru tygodni krótkie rozmowy. Po moim wpisie na forum odezwała się osoba zainteresowana odwiedzeniem Cycowa, który zna tylko z opowieści nieżyjącego już ojca. Pamięć bywa zwodnicza. A jeszcze przekazana komuś kto nie może jej porównać ze stanem rzeczywistym jedynie w formie opowiadania… W grę wchodził przejazd jedną ulicą Cycowa. I to ulicą która z innych jeszcze względów mnie interesowała. Poprzednio nie dojechałem w okolice kościoła ewangelickiego i dalej, w okolice w których jest/był cmentarz żydowski. Z Cycowa miałem zamiar udać się w Lasy Parczewskie by odnaleźć pomnik postawiony w pobliżu tzw „Bazaru” – miejsca schronienia Żydów podczas wojny. Nie wiem dokładnie w którym to miejscu. Jedynie na mapach mogę odnaleźć bagno obok którego obóz ten się znajdował. Chciałem jeśli nie odnaleźć to przynajmniej zobaczyć w jakich okolicach muszę szukać.

Upalny koniec kwietnia. Temperatury letnie, a przecież to wciąż jeszcze wiosna. Słońce też pali jak latem. Już podczas poprzedniego wyjazdu spaliłem sobie ręce do czerwoności. Już widocznie nadszedł czas na ubrania z długim rękawem. Liczyłem na trochę cienia. Stare drzewa jeszcze nie mają liści ale najwięcej jest tych młodych, które śpieszą się z zazielenieniem. Wyjeżdżając około szóstej rano jeszcze mogłem liczyć na cień. Ścieżka rowerowa prowadząca w stronę Końskowoli taką nadzieję dawała.

Jeszcze powoli się rozkręcałem. Wiadomo, że na rowerze po rozpędzeniu aż chce się utrzymać tą dużą prędkość. A jadąc do Końskowoli można się rozpędzić. Jednak już będąc na miejscu chciałem koniecznie zrobić zdjęcia temu co wydaje mi się wręcz rażącym kontrastem. Stare, sypiące się domy z reklamami.

Nie wiem jaka jest siła oddziaływania tych reklam na potencjalnych klientów reklamodawców. Ja bardzie zwróciłem uwagę na stan budynków znacznie gorszy niż tych reklam. Jest to dla mnie forma kontrastu i bardzo wyraźna. Może jednak nie wszyscy tak patrzą? W reklamie przecież chodzi o treść, a forma ma przyciągać uwagę. Kontekst w jakim reklamę umieszczono może mieć mniejsze znaczenie… Do Kurowa pojechałem przez Chrząchów. Konsekwentnie unikam drogi najkrótszej – zbyt wiele już tam miałem niebezpiecznych zdarzeń. Ruch jest tam coraz większy, jest więc coraz gorzej. A w Kurowie, w którym dawno nie byłem, zmasakrowano skwer. Teraz jest to plac defilad. Idzie nowe… Zdjęcia nie zrobiłem. Koszmarek.

Podobno to samo robią w Markuszowie. Jednak tam zbyt zajęła mnie sytuacja na drodze bym się rozglądał. W Garbowie znowu nie zrobiłem zdjęcia odnowionemu spichlerzowi. I zaraz za Garbowem zjechałem na spokojniejszą drogę: Niemce, Jawidz. Do Jawidza jazda w cieniu. Już zrobiło się ciepło i różnica była odczuwalna. Zanim dojechałem do Spiczyna… Kumari – nie intrygowało Cię jaka figura znajduje się w kapliczce przy drodze wylotowej z Zawieprzyc? Co prawda kapliczka jest zamknięta ale zauważyłem, że w okienkach po bokach brakuje szyb.

Właściwie to spodziewałem się, że w tej kapliczce będzie figura św. Jana Nepomucena. Ale tyle ich poginęło w ostatnich latach, że pewien tego nie byłem.

Przede wszystkim podczas jazdy miałem piękne okoliczności przyrody. Wiosna wygoniła trawożerców na pola.

Coś się wreszcie ruszyło. Bociany w gniazdach i na niebie. Bizony na łąkach. Jaskółki na drutach. O właśnie. Już są jaskółki. Na razie lekko zdezorientowane. Jedzenia mało jeszcze lata. Może jednak uda im się doczekać.

Chcąc dojechać do Cycowa drogą najkrótszą i jednocześnie o małym ruchu samochodów wypadło mi przejeżdżać obok kopalni. Nie jest tam najładniej. Hałda jest może atrakcją ale to tylko nowe zastosowanie dla śmieci wydobywanych razem z węglem.

W tych okolicach o cień było trudno. Szkoda. Słońce już zaczynało zabijać na raty. Do Cycowa już niedaleko. Można nawet nie zauważyć, że to już. Wjechałem w ulicę Kościelną. Przy starym kościele są tylko nowe murowane budynki. Brakuje drewnianego budynku ze wspomnień.

Tam gdzie kończy się asfalt jest kilka starych budynków. Mnie interesował jeden – kościół ewangelicki. W Cycowie przed II wojną światową drugą po Żydach społecznością była społeczność kolonistów niemieckich. Miałem szukać też cmentarza ewangelików ale zdaje się, że już tam byłem. Wiele wskazuje na to, że jest to ten sam cmentarz, który jest dziś znany jako cmentarz wojenny. Nie wiem jaki był stosunek kolonistów do nazistów gdy rozpoczęła się okupacja. W większości na pewno było poparcie ale to naziści zlikwidowali gminę ewangelicką. Totalitaryzm zagarniał ciała i dusze.

Nad wejściem resztki napisu. Drzwi zamknięte na kłódkę.

Świątynia znajduje się blisko końca zabudowy. Za nią widoczne są już łąki. Od czasu do czasu odzywały się bażanty i paw z pobliskiego podwórka.

Pojechałem i na łąki. Wiedziałem mniej więcej gdzie mam szukać cmentarza żydowskiego. Ale tylko mniej więcej. Od czasów międzywojennych wiele się tu zmieniło. Pojawiły się zagajniki. Czy teraz na terenie cmentarza rosną drzewa?

Czy może jest to teraz pole uprawne?

Nie zgadnę. Ale łąki wiosną aż proszą by tu zostać.

Z Cycowa ruszyłem w stronę Sosnowicy. Dokładniej, chciałem dojechać do Białki i tam odszukać drogę leśną w pobliżu której mógłbym odnaleźć pomnik postawiony w pobliżu „Bazaru”. Mijałem po drodze wielu zmęczonych słońcem ludzi i błądzące samochody. Dwukrotnie udzielałem informacji takim zagubionym kierowcom. Wszyscy mieli jeden cel – dotrzeć nad jezioro. A na pojezierzu jest ich wiele – jest w czym wybierać.

Gdy wjechałem do Białki zauważyłem niby to samo co wcześniej w Starym Uścimowie – brak ludzi. Ale tu było to znacznie mocniej odczuwalne. Przez pół wsi przejechałem nie widząc żadnego ruchu. Słońce zatrzymało czas i zabiło wszystko co żyło. Po przejechaniu przez całą wieś i minięciu stawu zakręciłem w wąską, zniszczoną drogę asfaltową biegnącą w głąb lasów. Przy niej miałem szukać pomników. Na niej mogłem znaleźć cień. Ale nie tylko. Znalazłem tam też już po około 1 kilometrze jazdy grupę rowerową. Składała się z dwóch osób i 6 rowerów. Na wszystkich sakwy. Też chyba ukrywali się tu przed słońcem. Ja wciąż rozglądałem się za jakimiś znakami. Znakami szlaku rowerowego. Znakami wskazującymi na pomniki. Może przegapiłem ten którego szukałem? Nie wiem. Po około 4 km dojechałem do pomnika partyzantów. Jak mi się zdaje jest on dalej od Białki niż poszukiwany pomnik.

Jadąc gruntową drogą obok pomnika po około 1800 m odnaleźć można groby partyzantów oraz walące się już ziemianki. Pewnie rekonstrukcje. Ale daje to jakieś wyobrażenie o warunkach w jakich ludzie żyli w lasach.

„Bazaru” nie odnalazłem. I wcale nie pociesza mnie to, że Niemcy szukając go przeczesywali las dwukrotnie. Musieli być pewnie lokalizacji. Ja pewności nie miałem. Ale jeszcze będę próbować. Wiem już jak wygląda droga. Tylko jeszcze musiałem zobaczyć gdzie ona się kończy. Być może od drugiej strony będzie bliżej? I tu trochę się zaplątałem. Wg map nie powinienem jechać do Ochoży. A jednak tam dojechałem. Osada w środku lasu. Z jedną drogą dojazdową. Fajnie ale żeby stąd wyjechać musiałem wracać tą drogą którą tu dojechałem. odnalazłem czerwony szlak rowerowy i znów jechałem wąską asfaltową drogą. Już nawet nie patrzyłem na licznik. Pod koniec natknąłem się na duże skupisko rowerów i ich jeźdźców. Prawdopodobnie z Parczewa. Wielu wyglądało tak jakby tego dnia woleli być w domu. Zmęczenie. To ten upał. Być może gonili resztę wycieczki? Przejechałem mimo czując, że już kończy się droga nieznana i zaraz będę na asfalcie znanym mi od lat. Rzeczywiście zaraz byłe na drodze Parczew – Ostrów Lubelski. A skoro jest droga znana to… trzeba poszukać jakiejś nieznanej i poznać. Chyba mi się po tej jeździe przez lasy spodobało poszukiwanie, gubienie, odnajdywanie. Odbiłem w stronę Gródka Szlacheckiego. I zaraz na początku sięgnąłem po aparat. Na kopcu obok drogi w miejscu podmokłym znajduje się kapliczka, a w niej raczej nie nowa figura. Kapliczka też nie wygląda na nową.

Ale na zdjęciu nie widać „okoliczności przyrody”. Z nimi znów nie widać figury.

A w tle słychać żaby… Wiosna. Choć jak lato.

Gródek wygląda jak miejscowość letniskowa. Brakuje tu jednak jeziora. Może dlatego nie ma tu szlaków turystycznych. Miejsce na uboczu. Równie zapomniana wydała mi się Brzeźnica Książęca. Jechałem tędy do Niedźwiady. I było jakoś dziwnie. Po pierwsze z daleka zobaczyłem wieże kościoła. Zdawał się stary, drewniany… Z bliska jest to całkiem nowa świątynia ceglana. Następnie przejeżdżałem przez kanał. Na mostku jest stara kapliczka w której jest nowa figura Matki Boskiej. A obok nowa, oszklona kapliczka z nową figurką Jana Nepomucena. Tradycja i nowoczesność tu się przemieszały.

Dalsza jazda byłaby nudna (zmęczony już byłem słońcem) gdybym sobie jakoś jej nie urozmaicił. Zrobiłem sobie eksperymentalny koktajl. Zmieszałem kolę z sokiem winogronowym. Nie zdziwiłbym się gdyby ta mieszanka przyjęła formę stałą (dość lepką). Tymczasem nadal był to płyn i w smaku nawet mniej słodki niż każdy z tych napojów z osobna. Tylko usta zaczęły się kleić. Jak mi się zdaje to co później się działo miało raczej związek z lekkim ochłodzeniem niż z tym cukrem ale kto wie? Przez kilkadziesiąt kilometrów jechałem jak na wyścigach. Czułem, że energii mam w bród. Za to płyny wychodziły ze mnie całą skórą. Zdecydowanie mieszanka była za słodka i zbyt sucha. Ale dotarłem jeszcze przed zachodem słońca do kumpla na ognisko. Tak przynajmniej miało być, bo gdy zajechałem kumpla jeszcze nie było, a ogniska tym bardziej. Jak już towarzystwo się zeszło i ogień zapłonął odjechałem do Puław. Do wymarzonej kąpieli w wannie.

Poniedziałek lany i przejechany. Część druga.

Jadąc na rowerze zawsze warto się porozglądać. Tak i się przynajmniej zdaje, że warto. Już pomijając piękne widoki i scenki rodzajowe można zobaczyć coś o czym nie miało się wcześniej zielonego pojęcia. Np jest sobie linia kolejowa biegnąca do Łukowa. W Stoczku przy niej stoi wieża ciśnień. Na mapach przedwojennych jej nie ma i utrudnia to odszukanie tamtejszego cmentarza żydowskiego. Ta sama linia przebiega pod wiaduktem na drodze do Parysowa. Przez tą linię trzeba przejechać by dotrzeć do cmentarza żydowskiego w Parysowie. A linia powstała w latach pięćdziesiątych i od paru lat dogorywa. Nie interesowałbym się tym pewnie gdybym ograniczył się do rzucenia okiem na wieżę ciśnień w Stoczku. Teraz jadąc do Borowia zauważyłem mały budynek przykryty zamarłą na zimę roślinnością. Ciekawość pchnęła mnie w boczną drogę. Co to jest?

A jest to ubikacja. Tylko chyba kolejowa. Stoi bowiem przy przystanku w miejscowości Chromin. Obok niej jest jeszcze jeden budynek. Zamknięty na kłódki, a jego okna są zabite dechami.

Po takiej dawce kolejowych klimatów musiałem poszukać jakichś informacji o samej linii kolejowej. Szczęśliwie już poświęcono jej stronę internetową. Jej adres to http://www.s-l.cal.pl. A ja po pobycie na peronie znów wsiadłem na rower. Przede mną było kilka kilometrów do Borowia. Tam interesowały mnie dziś kościół i dworek.

Brama kościelna w Borowiu jest starsza od kościoła. Przez nią wchodzono do starego kościoła drewnianego. Nie zmieniono jej w XVIII wieku gdy budowano kościół. Byłem jednak zaskoczony gdy wjeżdżając do Borowia zobaczyłem kościół ceglany udający świątynie romańskie. Widocznie bardziej się opłacało wybudować nową świątynię niż remontować starą. Ale to ta stara ma coś w sobie co sprawia, że warto dla niej się zatrzymać i do niej podejść.

Nad wejściem do świątyni zachowały się resztki polichromii. Miały stanowić tło dla ukrzyżowanego Chrystusa. Przedstawiają pejzaż z palmami i innymi drzewami zielonymi. Nie przypominam sobie bym takie polichromie widywał często. Szkoda, że i ona wraz z całą świątynią się sypie. Odłazi farba. Miejscami i tynk. Nie wiem czy wewnątrz zachowano wyposażenie. Zdaje się, że kościół nie jest użytkowany.

Dworek w Borowiu zajmuje obecnie Urząd Gminy i kilka innych instytucji. Jego remont przeprowadzono chyba kilka lat temu. W internecie można odnaleźć zdjęcia na których wygląda lepiej niż w dniu mojej wizyty.

Przy dworku i przy kościele znajdują się tablice informacyjne na których przedstawiono mapę powiatu garwolińskiego z zaznaczonymi szlakami i atrakcjami turystycznymi. Tu upewniłem się, że droga do Parysowa nie musi biec głównymi trasami. Wystarczyło bym trzymał się zielonego szlaku rowerowego i w drodze do Parysowa przejeżdżałbym obok cmentarza żydowskiego. Proste. W teorii. W praktyce proste wcale nie było. W Borowiu znaków zielonego szlaku nie widziałem. Trasa miała biec przez miejscowość Słup. Tam też nie widziałem znaków szlaku rowerowego. Szukając ich dojechałem do końca miejscowości i zarazem drogi do Parysowa. Pozostało mi przejechać przez Parysów do Starowoli i tam skierować się na drogi gruntowe od strony wsi Słup. W samym Parysowie już sądziłem, że będzie łatwiej – tu już zielony szlak był oznakowany.

Już podczas poprzedniego przejazdu przez Parysów zwróciłem uwagę na budynek przy bocznej drodze, kilkanaście metrów od rynku. Wydawało mi się bardzo prawdopodobne, że jest to budynek dawnej synagogi. Wtedy jednak nie zauważyłem, że jest to zarazem droga do Starowoli, czyli także droga na cmentarz żydowski. Wydawało mi się jednak, że w dawnej synagodze jest Dom Kultury. Teraz zobaczyłem tylko tabliczkę z informacją, że w budynku mieści się biblioteka. Jeszcze podczas tego przejazdu zdjęć nie robiłem. I tak będę tą samą drogą wracać.

Przy drodze do Starowoli zatrzymałem się obok figury św. Jana Nepomucena. Figura wygląda na nową. Na pewno jest dużo młodsza od kapliczki.

Za tablicą informującą o końcu Parysowa już nie było znaków zielonego szlaku. Zniknęły. Ale sam szlak jest. Musiałem poszukać. Nie chciałem na miejscu nikogo pytać o drogę ponieważ nie wiem jaki jest stosunek mieszkańców tej wsi do ludzi zainteresowanych tym tematem. Może być nawet wrogi. Dlatego najpierw przejechałem do końca asfaltowej bocznej drogi szukając znaków – bez powodzenia. Dojechałem też do torów kolejowych ale nie odnalazłem po drodze widzianego na zdjęciach wcześniej wzniesienia i betonowego ogrodzenia. Najwyraźniej nie była to ta droga. Wracając chciałem sprawdzić gruntowe drogi odchodzące od tej asfaltowej. W zasadzie jest tam tylko jedna taka droga wyraźnie często używana. Piaszczysta. Znów zamierzałem dojechać do torów kolejowych. Ale nie musiałem. To była droga właściwa i przed przejazdem kolejowym odnalazłem poszukiwany cmentarz.

Nie ma tu ani jednej macewy. Ale to nie znaczy, że tak jak w Stoczku Łukowskim zniknęły bez śladu. Odnaleziono część ze stel nagrobnych w ścianach zabudowań gospodarczych w pobliskiej wsi. Tej zimy był o tym emitowany film. Przedstawiciele gminy mówili że planowane jest rozebranie tych zabudowań i odzyskanie macew. Właściciele starych budynków mają mieć wybudowane jako rekompensatę nowe budynki. Część z nich już takie gospodarstwa kupiła inni może odziedziczyli. Teren cmentarza wykorzystywany był jako źródło piachu. Zabierano go stąd wraz z kośćmi pochowanych na cmentarzu ludzi. Właśnie po to by ten proceder ukrócić poukładano tu głazy i wykonano betonowe ogrodzenie. No i właśnie dlatego, że przez to wszystko Parysów stał się znany wolałem nie pytać na miejscu o drogę na cmentarz. A będąc już na miejscu rozejrzałem się za znakami szlaku rowerowego. Bo odnalazłem jeden na drzewie. Ale widoczny tylko dla jadących od strony Parysowa. Od strony Słupa wyglądał tak:

Dość skutecznie znaki poniszczono. Wracając zauważyłem że od tej strony jest jeszcze jeden na drzewie zachowany bliżej samego Parysowa. Przejazd pomiędzy Parysowem i Słupem jest więc możliwy tylko na pamięć. Nie można kierować się znakami gdyż te poznikały. To nie jest jakaś szczególna przypadłość tego szlaku. Zniszczone znaki już nie raz powodowały, że się gubiłem. Także na paśmie Łysicy w świętokrzyskim. Ale znaki zachowane wyglądają na nowe. Tak jakby ktoś niszczył je zaraz po namalowaniu. Od cmentarza do Parysowa już można dojechać kierując się znakami. Ale najpierw trzeba dotrzeć do cmentarza.

Wracając zaczepiłem młodych ludzi i zapytałem o bibliotekę, tzn. zapytałem czy to była synagoga. Potwierdzili więc już dalej nie szukałem tylko zrobiłem kilka zdjęć biblioteki. Nie wiem czy rzeczywiście wejście było z tej strony. Jakoś nie pasują mi drzwi w dłuższej ścianie. Ale i tak ten budynek wygląda o niebo lepiej niż synagogi w Ożarowie czy Rykach.

Teraz chciałem jeszcze dojechać w jedno miejsce. W pobliżu Parysowa, w Kozłowie znajduje się dawne grodzisko. Żadna rewelacja. Coś w rodzaju kopca Kraka czy innego Kościuszki tylko znacznie starsze i ze śladami osadnictwa wczesnośredniowiecznego. Nie spodziewałem się, że kopiec będzie w tak dobrym stanie. Sądziłem, że jak jest tak stary to trochę osiadł i się rozjechał na boki. Niemal całkowicie jest otoczony przez wodę.

Wszedłem na szczyt. Zobaczyłem tylko ślady ogniska. Nie było stare. Mogłem rozpocząć powrót do Puław. Na liczniku było już ponad 110 km. Liczyłem po cichu na to, że tym razem wiatr będzie mi sprzyjał. W sprawie wiatru jednak się przeliczyłem. Tyle tylko, że wiało znacznie słabiej niż rano. Wracając do Parysowa natknąłem się na znak, który wprawił mnie w bardzo dobry humor.

Ponieważ był to pierwszy dalszy wyjazd na pedałach SPD cały czas analizowałem co one zmieniły. Odkryłem jedną jeszcze właściwość o której nigdzie nie czytałem. Bo nie tylko podjazdy pokonuje się z tym systemem łatwiej. Łatwiej także jedzie się pod wiatr. Niby to samo – utrudnieni przy jeździe przed siebie ale jakoś na to nie wpadłem wcześniej.

Lany poniedziałek jest dniem świątecznym. Dlatego większość sklepów jest pozamykana. A mi właśnie w Prysowie skończyły się papierosy. Wszystko zamknięte. Stwierdziłem, że bez problemu dojadę do Miastkowa Kościelnego i tam na stacji benzynowej zaopatrzę się w przerywniki (paląc nie jadę – szkoda rękawiczek ;) ). Ale w Miastkowie wszystko było pozamykane. I chyba w jego najbliższej okolicy też ponieważ w Zwoli Poduchownej widziałem młodzieńca pchającego skuter. Właściwie to nie wiem czy skończyło mu się paliwo. Ale nie dłubał tylko pchał. A ja wyprzedziłem go i zatrzymałem się przy drewnianym kościele.

Robiąc zdjęcia dałem się wyprzedzić „skuterzyście” i zaraz znowu go wyprzedzałem. Rower chyba łatwiej się pcha. Kiedyś pchałem ponad 60 km. Jakoś to przeżyłem. Może boleśnie ale przeżyłem. Pełen współczucia dla ofiar braku benzyny i jej wysokich cen ruszyłem dalej. Za to moje współczucie zaraz spotkała mnie kara. Ale dopiero za Żelechowem. W Żelechowie stacja benzynowa którą mijałem też była zamknięta. Nie wiedziałem, że jest tam jeszcze jedna. Ale nie przeleciałem szybko przez Żelechów by dalej szukać papierosów. W pobliżu kościoła wypatrzyłem figurkę św. Jana Nepomucena. Tak jak w Parysowie – nowa. Ale kapliczka stara.

Trochę się spieszyłem. Już nawet nie dlatego, że nie lubię jeździć w nocy. Na noc przewidywano mróz, a ja taki nieprzygotowany. Byłem pewien, że zmarznę. Nawet jeśli będzie cieplej niż było rano to po takiej trasie zimno odczuwa się bardziej. Może z powodu zmęczenie, mokrych od potu ubrań i powoli, niezauważalnie postępującego wychłodzenia organizmu. Trochę się tego obawiałem. Ale jeszcze zanim zaczęło się robić zauważalnie zimno spotkałem na swojej drodze radosnego idiotę. Kierowca samochodu jadące w przeciwną niż ja stronę wjechał na mój pas ruchu i nie zwalniając przez otwarte okno czymś we mnie chlusnął. Nie miałem na sobie ciuchów wodoodpornych. Pewnie nie słyszał tej wiązanki jaką za nim posłałem. Zawsze później wstydzę się, że tak źle ludziom życzę. Humor poprawił mi się już po paru kilometrach – w Kłoczewie była czynna stacja benzynowa. A już myślałem, że pozostały mi tylko Ryki. A swoją drogą w Rykach spodziewałem się dużej liczby samochodów jadących w stronę Warszawy. I nie rzeczywiście było ich dużo. Ich ruch spowalniały światła na skrzyżowaniu. Rząd samochodów powoli się przesuwał a ja wypatrywałem gdzie on się zaczyna. Nie zobaczyłam. Z głównej drogi zjechałem około kilometra od skrzyżowania w Moszczance i wciąż widziałem nieprzerwany sznur samochodów.

I robiło się zimno. Coraz zimniej. Po przejechaniu przez Bobrowniki już czułem wyraźnie jak marzną mi dłonie i stopy. Także z powodu kierunku wiatru. Krótkie postoje pozwalały się jeszcze chwilowo rozgrzać. Ale na krótko. Na chwilę rozgrzało mnie też spotkanie z dzikiem ale to on uciekł przerażony. Odliczałem kilometry do przejechania i jechałem mimo rosnącej wciąż chęci zatrzymania się na dłużej (irracjonalne zupełnie ale tak mnie naszło by się choć na chwilę położyć). Spomiędzy samochodów stojących przy budynkach stacji kolejowej Puławy Azoty wybiegł spory kudłaty pies i zaczął biec przede mną przez las cały czas w cieniu poza obszarem przeze mnie oświetlanym. Nie wiem w którym momencie zniknął. Ale usłyszałem z pewnego oddalenia szczekanie. Jakieś dziwne. Uznałem że to nie może być pies. Nawet zastanawiałem się czy przypadkiem w nocy także lisy nie są czarne. Jednak następnego dnia widziano na terenie Zakładów Azotowych długowłosego owczarka alzackiego. To mi przypomniało że szczekanie mogło być psie – tak szczekają bardzo młode psy. Szkoda mi się go zrobiło choć to jeszcze nie jest czas wyrzucania psów z domów przed wyjazdem wakacyjnym. Jeszcze jest trochę czasu do wakacji. A ja przejechałem na nowych pedałach po raz pierwszy ponad 200km na raz. Czas na dłuższe trasy. Może w najbliższy weekend? Zobaczymy.