HOLOCAUST W ALEKSANDROWIE KUJAWSKIM
Poniżej zamieszczamy obszene fragmenty relacji napisanej przez Daniela Fligelmana, mieszkańca Aleksandrowa Kujawskiego, w okresie drugiej wojny światowej członka grupy Oneg Szabat, tworzącej tzw. Archiwum Ringelbluma (źródło: Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego, nr 1-2/137-138, 1986 r.).

Aleksandrów Kujawski - metropolia powiatu nieszawskiego - liczył w chwili wybuchu wojny około 12.000 mieszkańców, w tym około 10% Żydów i może ok. 1% Niemców.

Pierwsze dwa dni wojny - 1 i 2 IX - upłynęły w Aleksandrowie w spokoju. Jedynymi oznakami, że nie są to czasy normalne, były przebiegające obok dworca co 15 minut pociągi z wojskiem, krążące gdzieś wysoko samoloty niemieckie i masowo przeciągający uciekinierzy z głębokiego Pomorza. Trzeci dzień - był to poniedziałek - zetknął nas z rzeczywistością wojenną dość brutalnie i niespodziewanie: spokojne i zupełnie correct zachowujące się w stosunku do nas samoloty zaczęły bombardować miasteczko. Wiemy wszyscy, jak wygląda wojna totalna w wykonaniu Niemców, toteż chyba zbytecznym jest zaznaczyć, że nie wyszukiwano u nas specjalnie obiektów wojskowych(zwłaszcza, ze ich tam nie było). Bomby zrzucano po prostu en passant, w przelocie, nie zadając sobie trudu, by wybierać budynki bardziej okazałe. Już pierwsze naloty pociągnęły za sobą wiele ofiar śród ludności cywilnej i wyrządziły duże szkody materialne. Jeśli chodzi o mienie żydowskie, to uszkodzono, względnie zniszczono następujące domy: Jakubowskiego (ul. Słowackiego); Izbickiego (ul. Słowackiego); Fligelmana (ul. Piłsudskiego 21); Szczecińskiego (ul.Płsudskiego 23). Zabito następujących Żydów: małżeństwo Frydmanów, Wigdera, M. Rozenfelda nie licząc rannych. Te masowe mordy (inaczej tego nazwać nie można) pociągnęły za sobą exodus niemal całej ludności miasteczka. Każdy chwytał co miał pod ręką, a większość nie miała spakowanych najkonieczniejszych nawet rzeczy, i uciekał. Na możliwość ujścia spod zasięgu niemieckich samolotów nie liczył nikt. Pędziła nas trwoga nie tyle przed bombami, ile przed tymi, którzy je rzucali, nie wiedzieliśmy, czego możemy się po nich spodziewać.

Myśmy uciekli z Aleksandrowa 3 IX i podróżując bądź pieszo, bądź furmankami, dotarliśmy przez Brześć Kujawski i Gostynin aż pod Gąbin. Tu linia frontu dognała nas i wpadliśmy w ręce tych, z którymi spotkania chcieliśmy uniknąć za wszelką cenę. Co z przeżyć tej ucieczki najsilniej utkwiło mi w pamięci - to, że dosłownie co 10 minut trzeba było schodzić z wozu i kryć się po rowach i zaroślach: nasi współuciekinierzy opowiadali straszliwe rzeczy o ostrzeliwaniu przez niemieckich lotników cywilnej ludności z karabinów maszynowych, a nawet rzucaniu bomb na większe skupienia (sami nie mieliśmy, na szczęście, okazji empirycznego sprawdzenia prawdziwości tych opowiadań) tak, że już sam warkot niewidocznego jeszcze na horyzoncie samolotu sprawiał, iż szosa zawalona ludźmi, wozami, zwierzętami itp. pustoszała w mgnieniu oka. Chciałbym tu poruszyć jeszcze jedną kwestię: jak do nas uciekinierów, ustosunkowała się ludność? Jeśli chodzi o Żydów , to muszę przyznać, że wykazali w stosunku do nas całkowite zrozumienie i robili co mogli, często nawet więcej niż mogli, by ulżyć naszej doli (w Osięcinach, małym miasteczku naszego powiatu, nieznani ludzie wciągali nas dosłownie siłą do swych mieszkań, bo "przecież nie można dopuścić, by w dzisiejszych czasach Żyd się znalazł na ulicy"). Chłopi, z którymi stykaliśmy się o wiele częściej okazali się tak indeferentnymi, czy tez niewyrobionymi politycznie, że nie zdobyli się w stosunku do nas (poza małymi wyjątkami oczywiście) na żaden gest przyjaźni, czy współczucia, wyzyskiwali nas z prawdziwie chłopską bezwzględnością, tak samo zresztą jak i swoich współwyznawców. Wojskowi - Polacy zachowywali się wobec nas poprawniej, niż można było przypuszczać, bardzo często okazywali nam nawet swą pomoc, mimo że wiedzieli, iż jesteśmy Żydami.

Wracaliśmy, był to już koniec września, przez Gostynin i Włocławek. Początkowo wojska niemieckie nie okazywały nam wrogości. Pierwszym takim ich debiutem, o którym słyszałem, była owa "Noc świętego Bartłomieja" XX wieku, włocławski "Jom Kipur - Nachtmarsz". Relację o nim słyszałem od kogoś, kto brał w nim osobiście udział. Był to mój ojciec, człowiek przeszło pięćdziesięcioletni. Pozostał on, wracając z ucieczki na parę dni we Włocławku, gdyż obawiał się wrócić do domu, miał bowiem przed wojną drobny zatarg z pewnym Volksdeutschem i bał się jego zemsty - czego zresztą koniec końców nie uniknął. (.....) Po powrocie do domu zastaliśmy nasze mieszkanie zburzone przez bombę i bardzo dokładnie zrabowane.

Wkroczeniu Niemców towarzyszyło bardzo charakterystyczne zjawisko wtórne: nagle, niespodzianie, z dnia na dzień wzrosła kilkudziesięciokrotnie liczba osób narodowości niemieckiej. Do wspólnoty z Herrenvolkiem przyznawali się nie tylko prawdziwi Niemcy, nie tylko tacy, którzy przed wojną ledwo tolerowali, ze im się te niemieckość przypisywało, ale najrdzenniejsi Polacy. Na tym tle bardzo charakterystyczna postacią jest niejaki Schafrick, był najżarliwszym patriotą, najgorliwszym propagatorem akcji bojkotowo-antysemickiej. U niego w sklepie urządzali sobie przyjeżdżający z Torunia na gościnne występy pikieciarze bazę wypadową, tu mieli skład materiałów propagandowych, pałek, ulotek, itp. Tu wreszcie instruowali ad hoc elementy miejscowe. Czym był Schafrick w rzeczywistości, świadczy fakt, że został mianowany przez Niemców komisarycznym burmistrzem. W ręce takiego oddano los setek Żydów. Burmistrzem został także krypto-Niemiec, obdarzony pięknym nazwiskiem Ritterski. Ci volksdeutsche byli prawdziwa plagą miasteczka. W działaniach swoich posługiwali się dwiema przeważnie metodami: pierwsza to zwykły szantaż. Wystarczyło zjawić się u upatrzonego Żyda i powiedzieć, że się słyszało jak się obraźliwie wyrażał o Hitlerze, jednak za pewną sumę można tę sprawę zamazać. I Żyd płacił. Jeszcze jak. Był zadowolony, że takim kosztem uratował życie. Druga metoda była bardziej "legalna": zjawiano się u Żyda z jakimś umundurowanym Niemcem, zupełnie normalnie kupowano coś i zupełnie normalnie płacono. Cały dowcip tej transakcji polegał na tym, że zapłata stanowiła parę procent wartości kupionego towaru. W ten sposób nabywano nie tylko obiekty mniejsze, ale całe składy i majątki. Parę faktów: od H. Ciuka "kupiono" fabrykę wody sodowej za 500 zł, od Cudaka - umeblowanie sypialni za 60 zł; od Sz. Datynera - duży skład apteczny za kilkaset złotych; niejakiej Foldowej Schafrick kazał wyprowadzić się ze sklepu, bez odszkodowania za towar. Bez odszkodowania zabrano olbrzymie składy drzewa M. Przedeckiemu i Szczecińskiemu. Mojego ojca powiedzenie, którego zresztą nigdy nie użył "Hitler może mi ściany wymalować" kosztowało parę tysięcy złotych itp.

Gdy do Aleksandrowa zjechało gestapo, nastały dla Żydów jeszcze cięższe czasy. Zaczęto robić rewizje i posługiwać się takimi metodami, że ludzie bali się nawet chować pieniądze: i tak wiedzieli, że je wydadzą, gdy im przyłożą rewolwer do skroni. Na domiar złego sprytni volksdeutsche w mig zorientowali się, ze terror jest skuteczniejszy niż szantaż i zaczęli robić rewizje na własną rękę...... Ale i to nie było najgorsze. W porównaniu z tym, co miało nastąpić, bladł nawet fakt, że nam, Żydom kazano chodzić po jezdni. Zbladł w blasku płonącej bóżnicy. Już od czasu podpalenia włocławskiej synagogi obawiano się o naszą, i jakaś litościwa ręka (szames, zdaje się) usunęła i schowała rodały. Uspokoiło nas pierwsze zarządzenie: w czasie działań wojennych wyleciały z bóżnicy wszystkie szyby, polecono nam je wprawić. Szyby były wtedy bardzo drogie, a wydatek paru tysięcy złotych - olbrzymi, jak na spauperyzowane i co dzień rabowane miasteczko, mimo to składka w ciągu paru dni pokryła koszty. Gdy szyby zostały wprawione, usiłowano pewnej nocy bóżnicę podpalić. Nie udało się. Zgasła. Za to następnej nocy fajerwerk wypadł znakomicie: z ładnego, na krótko przed wojną odnowionego budynku pozostały tylko gruzy. Niemcy są konsekwentni: przede wszystkim kazali Żydom, by za ofiarną działalność (polegającą tylko na pilnowaniu, by ogień nie zgasł lub nie przerzucił się na sąsiednie budynki) wypłacili straży ogniowej dość wielką sumę oraz zażądali, by Żydzi sami rozebrali te resztki, które nie spłonęły. Obydwu terminów dotrzymaliśmy. W przeciągu trzech dni kontrybucja została zapłacona, a po ośmiu dniach plac, na którym stała synagoga, był równy i gładki, jak kort tenisowy. Ukoronowaniem tego wszystkiego było wysiedlenie. Miało się ono odbyć w następujących warunkach:

1/ Codziennie zostanie ogłoszona lista 35 rodzin, które nazajutrz rano mają miasto opuścić,
2/ Wysiedleni mają opuścić miasto piechotą,
3/ Wysiedlonym wolno zebrać tylko tyle bielizny, co na sobie,
4/ Pieniędzy, żywności ani pościeli zabierać nie wolno. Jedynie dla niemowląt wolno wziąć poduszki,
5/ Celem uniemożliwienia ominięcia tych zakazów wysiedleni przed opuszczeniem miasta zostaną poddani rewizji,
6/ Wyznacza się spośród Żydów 10 zakładników, odpowiedzialnych życiem i mieniem za przestrzeganie powyższych przepisów.

Ale mimo usilnych starań pana Schafricka, wysiedlenie to nie nastąpiło "w myśl powyższych przepisów". Zakładnicy trzej tylko, bo siedmiu uciekło natychmiast po obdarzeniu ich tą funkcją, interweniowali u Landrata i ten uchylił niektóre zarządzenia: pozwolił wyjeżdżać koleją i zabierać ze sobą najkonieczniejsze rzeczy. Tylko pierwsza grupa, która (traf tak chciał) składała się z najbiedniejszych ludzi miasteczka, opuściła Aleksandrów ściśle tak, jak p. Schafrick przykazał. Mój ojciec, który był zakładnikiem, opowiadał, że przy rewizji płakał widząc, jak tym nędzarzom zabierają ostatnią pierzynę, wypruwając z podszewki ostatnią pięciozłotówkę. Podszedł do niego żandarm, który miał ich eskortować i oglądając się, by go nie dojrzał wszechwładny Schafrick szepnął: "Niech Pan się nie boi, ja im nie zrobię krzywdy". Ojciec podniósł na niego wzrok. Żandarm odwrócił szybko głowę. Miał łzy w oczach. Jeśli chodzi o nas, opuściliśmy Aleksandrów gdzieś połowie listopada 1939 r. - koleją.